W sumie nawet plakat jest jakiś taki bez polotu. (źródło) |
Wygląda na to, że
wreszcie zaliczyliśmy rekinią wpadkę. A zapowiadało się ogromnie obiecująco: niedaleka
przyszłość, globalne ocieplenie, cała planeta zmieniła się w jeden wielki
ocean, w którym – a jakże! – królują rekiny. Super. Taki Wodny świat, tylko z morderczymi rekinami. Zdawałoby się, że to
pewniak, szczególnie że film dało światu studio Asylum, odpowiedzialne zarówno
za wczorajsze Ice Sharks, jak i
najzupełniej bezkonkurencyjne Sharknado.
A jednak jakimś cudem twórcom udało się to schrzanić.
Zacznijmy od tego,
że – w przeciwieństwie do Ice Sharks
– tutaj mamy naprawdę mało rekina w rekinie. Kamera koncentruje się głównie na
ludziach, a ci (co w sumie przecież nie dziwi) są najzupełniej nieciekawi.
Grają drętwo, mają zaledwie śladowe ilości osobowości, a co najgorsze: dużo
mówią. Serio. Bardzo dużo mówią. Opowiadają sobie o wszystkim. Przerzucają się
technobełkotem na temat swoich planów, swoich doświadczeń i wiszącego nad
światem zagrożenia. Dzięki temu zdołali być jeszcze nudniejsi, a dodatkowo mam
wrażenie, że komuś coś się do cna pomyliło: przecież kiedy siadam do oglądania
filmu pod tytułem Planeta rekinów, to
nie po to, żeby słuchać o przestawieniu częstotliwości jakiegoś wihajstra na
kod, którym porozumiewają się rekiny i cośtam, cośtam – dajcie lepiej
cholernego rekina, no! Zresztą, lektorowi (niezawodny Tomasz Knapik) chyba było
mocno wszystko jedno, bo potrafił odezwać się nie wtedy, kiedy mówił bohater, w
dodatku z jakąś zupełnie inną wypowiedzią, która w rzeczywistości wcale nie
padała. Z lodowatym spokojem przeczytał też kwestię o sprawdzeniu transformerów
i chyba raz spontanicznie zmienił płeć postaci. Ale to nie szkodzi, bo zaraz
powtórzył to samo zdanie – najwyraźniej chciał się poprawić…?
Ale nieważne,
lektor był tu najmniejszym problemem. W sumie teraz myślę, że wypadł nawet dość
zabawnie i stanowił miłe urozmaicenie.
Zapowiadało się wcale fajnie. (źródło) |
Film,
zaklasyfikowany na IMDB jako akcja/przygoda/komedia, nie należy tak naprawdę do
żadnej z tych kategorii. Akcji czy przygody jest tyle co kot napłakał, bo mamy głównie
gadające głowy. Komedii chyba jeszcze mniej. To jest wręcz niepokojące, jak
bardzo poważnie oni próbują to wszystko zrobić. Nieco prostej radości wnosi Moffat (Daniel Barnett)…? Chyba.
Naprawdę nie wiem. W każdym razie taki pan przy kości, który kupił mnie tekstem
„ta łódź jest wolniejsza niż mój metabolizm”. Naprawdę – to najlepsza kwestia
filmu.
Niezwykle zagadkowa
jest dla mnie Beatrice (Lauren
Joseph), która zostaje na samym początku wyratowana z ataku (jak na ironię,
dość imponującego ataku!) na pływające miasto Junk City, a potem jakoś tak siłą
rzeczy dołącza do grupy naszych bohaterów. Przez cały film nie robi kompletnie
nic. Najpierw każą jej się schować w beczce, potem złapać za sznurek, a potem
wejść do klatki. Myślałam, że film zrekompensuje to pod koniec, że bohaterka
będzie miała jeszcze jakąś wielką akcję, w której pozwoli nam odetchnąć i
odpowiedzieć na nurtujące pytanie „po co ona w ogóle jest w tym filmie?”, ale
nic takiego nie nastąpiło.
Bajdełej, jedna z
postaci naprawdę kazała wejść Beatrice (czarnoskórej dziewczynie, nadmienię) do
klatki. A potem ją z tej klatki wypuściła. Przypuszczam, że nikt tu nie miał
nic złego na myśli, ale to wyglądało naprawdę dość… no, niestosownie.
Jest też hipster Ishiro (John B. Swart), który okaże się
badassem, no i doktor Shaw (Lindsey
Sullivan), co do której mam pewne przypuszczenie, że próbuje być postacią w
stylu Ripley. Z naciskiem na „próbuje”. Stosunkowo niewiele mogę też powiedzieć
o Barricku (Brandon Auret) oprócz
tego, że łódź należy do niego.
Doceniam trud włożony w stylówę tej postaci. Szczególnie podobał mi się ten długi szaliczek, o który się potykała. (źródło) |
Jak wspomniałam,
film otwiera rozwałka w Junk City – i to właściwie jest największe osiągnięcie,
jeśli chodzi o pokazywanie akcji. Potem mamy już głównie przebitki, jak to
rekiny sobie płyną pod wodą. Ot, od czasu do czasu któryś wyskoczy chapsnąć
sobie samolot czy coś, czasem wypełznie na deski pływającego miasta, ale to
szokująco mało jak na tego typu film.
Faktem jest, że Planet of the Sharks to produkcja
odrobinę wcześniejsza niż Ice Sharks
– może więc studio czegoś się nauczyło? A może to kwestia reżysera? Zastanawiam
się, czy w ogóle warto sięgać po Imperium
rekinów, które zdaje się być czymś w rodzaju sequela Planety… i jest wyreżyserowane przez tego samego gościa: Marka
Atkinsa.
Z żalem, ale muszę
stwierdzić, że nie warto tracić czasu na Planetę
rekinów. Mimo obiecującego początku, ładnych scenerii i interesującego
pomysłu na fabułę, całość jest po prostu nudna, a to chyba najgorsza zbrodnia,
jaką może popełnić tego typu film. Za dużo nużącego ględzenia nijakich postaci,
za mało akcji. Nie pokazują, tylko mówią. Blah. W dodatku całkiem dużo
bohaterów przeżywa – a miałam nadzieję, że może przynajmniej wszyscy umrą.
Aha –
wyrazy uznania dla nawiązania do Planety
małp w ostatniej scenie. To znaczy, jeśli to było nawiązanie. Ja to
odebrałam jako nawiązanie, ale może nadinterpretuję. Wszystko jedno. Trzymajmy
się jaśniejszej strony wątpliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz