wtorek, 27 sierpnia 2019

Pocztówka z wakacji III

Majestic.
Wnikliwy czytelnik mógł zauważyć, że w zeszłym roku nie było wakacyjnej notki. To dlatego, że nie było też wakacji. W tym roku jednak sytuacja miała się inaczej, toteż wracam do czegoś, co – jak mi się zdaje – niniejszym zostało chyba cyklem. To znaczy: pies na urlopie (wszystkie kopirajty za tę nazwę oczywiście idą do oryginalnego Psa na urlopie, ja się tylko bezczelnie podczepiam).

W tym roku po raz pierwszy zabraliśmy na wczasy Łajkę. I jakkolwiek dziewczyna jest coraz dzielniejsza (w samochodzie i poza nim), to jednak na wszelki wypadek woleliśmy nie uderzać nigdzie daleko, żeby nie musieć sprzedawać kolejnego samochodu nasiąkniętego jej wszystkimi możliwymi wydzielinami. Toteż, jako że wybrzeże mamy jako-tako ogarnięte po zeszłych latach – w tym roku wybór padł na Kujawsko-Pomorskie.
Zaczęło się od tego, że w moje ręce wpadł jeszcze ciepły przewodnik po archeologicznych zabytkach tego województwa. Pomyślałam więc, że hej, czemu by nie? Odwiedzimy jakieś skanseny i insze grodziska. Koniec końców rzeczy nieco się pokomplikowały, no bo jednak większość tych cmentarzy i grodzisk to po prostu jakieś zarośnięte pagórki w środku lasu i wyszło na to, że nie jesteśmy może aż tak hardkorowymi fanami archeologii. Ale od słowa do słowa, obok tych pagórków zaczęły nam pączkować koncepcje z krzyżackimi zamkami, no i jakoś tak wyszło.

Nie wiem co to, ale zdecydowanie
najlepsze lata ma za sobą (w Muzeum Indian)
Po pierwsze: noclegi.
Z całego serca mogę polecić gospodarstwo agroturystyczne Anny i Józefa Czerniaków w Strzelcach Dolnych, 200 metrów od sklepu spożywczego. Może nie wygląda jakoś spektakularnie, ale ma absolutnie wszystko, czego potrzeba. Składa się z dwóch budynków, w jednym są dwa pokoje, w drugim – trzy. Pokoje z łazienkami (okej, zdaje się, że ten budynek z dwoma pokojami ma jedną łazienkę, ale podejrzewam, że to i tak jest raczej dedykowane większym grupkom znajomych czy rodzinom), lodówką, internetem i telewizorem (nawet go nie włączyliśmy, ale był). W budynku kuchnia z całym dobrodziejstwem inwentarza (kuchenka, piekarnik, lodówka, garnki, talerze, sztućce, nawet kurde patelnia, generalnie w pełni wyposażone pomieszczenie). Państwo gospodarze szalenie sympatyczni, w dodatku pan Józef sprzedał nam parę hintów, co możemy zwiedzić i w ogóle chętnie dzielił się rozmaitymi informacjami. Co istotne: w tym gospodarstwie nie dopłacamy za psy (przynajmniej póki co – choć gospodarz wspominał, że już dwa razy goście z psiakami zrobili mu taki syf w pokojach, że do trzech razy sztuka i jeśli jeszcze raz będzie musiał wywalać całą pościel po czyimś psie, to chyba jednak rozważy te dopłaty – co jest w pełni zrozumiałe. Apeluję więc do wszystkich psiarzy na wakacjach: pilnujcie swoich czworonogów). Inna istotna rzecz: na terenie gospodarstwa spotkamy również lokalne psy. Szczególnie nasze serca podbił Bary, mieszanka owczarka niemieckiego i bernardyna. Przemiły prawie-niedźwiedź. Same Strzelce Dolne zaś to okolica spacerowo całkiem malownicza, ponadto ma pozostałości jakiejś osady (nazywane przez lokalsów Bloczkiem), no i można tam nabyć oryginalne strzeleckie powidła śliwkowe. W ogóle w Strzelcach odbywa się jakiś wielki śliwkowy festyn, ale we wrześniu, więc się nie załapaliśmy. Aha, no i jakiś kilometr czy półtora od gospodarstwa mieści się Jaskinia Bajka. Ewenement na skalę województwa, więc warto zobaczyć, choć od razu uczciwie uprzedzam, że do środka trzeba dosłownie wpełznąć.
Tak się spaceruje po Raciążu.
Ale cały czas tam sprzątają.
Drugi nocleg mieliśmy w hotelu Magdalenka w samej Kruszwicy – nie było źle, ale też mnie nie ujęło, jeśli mam być szczera. Po pierwsze: spora dopłata za psy (20zł za sztukę, ale w hurcie dostaliśmy zniżkę: 15zł za sztukę). Po drugie: mała swoboda zostawiona gościom. W pokoju nie było lodówki ani nawet szklanki. Chyba właściciel wyszedł z założenia, że jeśli chcemy cokolwiek jeść albo pić, to zamówimy ekstra płatne posiłki w hotelowej stołówce. Zresztą, w pokoju nie było nawet kosza na śmieci (wyjąwszy mały śmietnik w łazience). Mam wrażenie, że choć było tam drożej niż w Strzelcach Dolnych, to jednak ten hotel miał mniej do zaoferowania. Ale, jak powiedziałam: nie było źle. Mimo wszystko niedrogo, mimo wszystko można tam nocować z psami, nie ma problemu z wychodzeniem w niestandardowych godzinach (dostaliśmy klucze) i ładna okolica. No bo naprawdę: to jest tuż nad Gopłem, jakiś kilometr od Mysiej Wieży i tyleż od najlepszej restauracji w całym mieście: Pod Malwami. Pod Malwami z zewnątrz wygląda niepozornie, ale w środku jest zupełnie ładnie, a ogródek, choć nieco w nim głośno (przy ulicy), jest kameralny i przytulny, fajnie osłonięty roślinnością. No i szalenie miła obsługa podaje tam przepyszne jedzenie za rozsądną cenę. Fraa poleca.

Tyle w kwestii noclegów.

Po drugie zaś: zwiedzanie.
Należy pamiętać o jednym: to, że gdzieś możemy wejść z psami, nie oznacza, że powinniśmy to robić (nauka wyciągnięta po zwiedzaniu muzeum kamieni w Kamieniu Pomorskim przed dwoma laty).
Miejsca do zwiedzenia z psami w Kujawsko-Pomorskim? Och, znajdzie się tego całkiem sporo.

Właśnie zrobili podkop pod grodziskiem w Fordonie.
Dumne oblicza zdobywców.
Jeśli chodzi o zamki, to odpadł nam niestety ten w Świeciu nad Wisłą, ale i tak mieliśmy co oglądać. Przede wszystkim zamek w Radzyniu Chełmińskim. Wspaniały zabytek przyjazny psieckom, acz jeśli piesek ma krótkie łapki, warto się zastanowić, bo ten zamek to w dużej mierze schody łączące ze sobą kolejne korytarze i wieże. Jest też bezproblemowy dla psów zamek w Toruniu, bardzo fajne i klimatyczne pozostałości zamku w Wenecji (obok Muzeum Kolejki Wąskotorowej, do którego też można z psami!) a także różne bardziej oczywiste rozwiązania, to znaczy niebiletowane ruiny. Szczególnie urzekła mnie ta w Bobrownikach i ta w Raciążku. Ale ważna rzecz, jeśli chodzi o Raciążek: nie jedźcie tam według GPSu, bo wylądujecie w polu pod jakąś skarpą i będzie trzeba heroicznie przedzierać się przez chaszcze, podczas gdy tam jest droga od drugiej strony, z łagodnym, iście emeryckim podejściem.

Nasz główny wakacyjny motyw, czyli wspomniane już zabytki archeologiczne (które ostatecznie tak bezczelnie zmarginalizowaliśmy), tak naprawdę pod kątem piesków jest rozwiązaniem bez pudła. Spacery po polach i lasach, a jeszcze się człowiek czegoś dowie (ot, jak wspomniany Bloczek w Strzelcach Dolnych czy grodzisko w Fordonie). Przede wszystkim mogę tu polecić skansen w Biskupinie (nie można wprawdzie wejść z psami do budynku muzeum, ale i tak zwiedzania jest na parę godzin, więc nie ma żalu) – spacer krętymi alejkami pośród drzew, więc co może pójść źle? Wprawdzie w kasie zostaliśmy poinformowani, że do żadnego drewnianego budynku nie można wejść ze zwierzęciem, ale jeden z lokalsów (?) na terenie skansenu uspokoił nas, że do rekonstrukcji można, a zakaz obowiązuje tylko w „nowoczesnych” wnętrzach (tam, gdzie były ekspozycje – erm… był jeden taki budynek?).
O psie, który jeździł koleją.
Ale mój zachwyt wzbudził skansen w Raciążu. Z Raciążem rzecz ma się tak, że to skansen położony na jeziorze, na terenach spustoszonych w 2017 przez nawałnicę. Jeszcze do niedawna tamtejsza rekonstrukcja grodziska była rzeczywiście niedostępna, zawalona drzewami i totalnie zrujnowana. Obecnie jest coraz lepiej i są bardzo konkretne plany odbudowy tej atrakcji. To znaczy – jeśli wierzyć Szamanowi, lokalnemu byłemu przewodnikowi, którego przypadkiem spotkaliśmy po drodze i który był tak przemiły, że oprowadził nas po terenie. Szamanowi mogłabym poświęcić osobny wpis, ale ograniczę się do tego, że jeśli zwiedzać skansen w Raciążu – to tylko z takim przewodnikiem.

Co jeszcze? Muzeum Indian Północnoamerykańskich im. Sat-Okha w Wymysłowie. „Muzeum” to może huczna nazwa, bo to jedna salka, ale naprawdę warto tam zahaczyć ze względu na niesamowicie ciekawą historię polskiego Indianina, o którym nigdy w życiu nie słyszałam. Dla psa może to nie jest najbardziej atrakcyjna wycieczka pod słońcem, ale też nic męczącego.
JuraPark w Solcu Kujawskim – podobnie jak Biskupin, to bardzo przyjemny spacer leśnymi alejkami. Tylko pośród ładnie wykonanych dinozaurów zamiast drewnianych chat. Byłam nieco rozczarowana, że się nie ruszają (nie pamiętam, w którym parku z dinozaurami byliśmy poprzednio, ale tam się ruszały i na turystów sikał wielki T-Rex. Tyle radości!), ale z drugiej strony, niektóre eksponaty są nieosłonięte barierką i można sobie z nimi cyknąć fotkę. W ogóle dobre wrażenie było już na starcie, bo przy kasie biletowej stały dwie miski z wodą.
No i tężnie w Ciechocinku. Wiem, wiem, Ciechocinek może nie kojarzy się z najbardziej fascynującą wycieczką ever, ale dla kogoś, kto nigdy na żywo nie widział tężni, to okazało się wcale atrakcyjne, a psy mają długi, sympatyczny spacer. No bo te tężnie są naprawdę wielkie. Nie wiedziałam, że aż tak. Wprawdzie z pieskiem nie można wchodzić na punkt widokowy, ale da się jakoś z tym żyć (my tradycyjnie wchodziliśmy na przemian, tzn. jedno z nas czeka z psami na ławeczce, a drugie idzie podziwiać widoki – podobnie zresztą zrobiliśmy z Mysią Wieżą. Metoda wypróbowana przy zwiedzaniu latarni morskich). No, chyba że ktoś chce wdychać wnętrze groty solankowej, wtedy może lepiej wybrać się do Ciechocinka bez zwierzaka, bo tam wstęp tylko dla ludzi.

Koniec końców Kujawsko-Pomorskie okazało się bardzo przyjazne psom. Nawet jeśli gdzieś są jakieś ograniczenia wstępu, to nie są one uciążliwe. Łajka i Vist od ponad roku nie mieli takich spacerów, jak w czasie tych wakacji. Vist od ponad roku nie miał w sierści tyle lebiody, ile po tych wakacjach. Teraz nasze futrzaki wreszcie mogą trochę odpocząć.

wtorek, 20 sierpnia 2019

Pierwszy krok: "Najlepsi. Kowboje, którzy polecieli w kosmos"


Autor: Tom Wolfe
Tytuł: Najlepsi. Kowboje, którzy polecieli w kosmos
Tytuł oryginału: The Right Stuff
Tłumaczenie: Jan Kraśko
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2018
Wydawca: Agora SA

Jakoś tak wyszło, że jak ostatnio chciałam kupić w internetach jedną książkę, to kupiłam trzy. Najlepsi… to właśnie trzecia z nich (dwie poprzednie już się tu pojawiły). I muszę przyznać, że w sumie trochę nie wiedziałam, po co sięgam. I nie chodzi mi tu o sam temat – tutaj zajawka na stronie wydawcy była dość czytelna. Ale, kiedy książka już była w moim koszyku, zaczęłam czytać o niej jakieś notki na książkowych portalach i okazało się, że to w ogóle jakiś absolutny klasyk, gigant reportażu, kultowa pozycja napisana czterdzieści lat temu (filmowa adaptacja – „Pierwszy krok w kosmos” – weszła na ekrany kin zaledwie cztery lata później) i w ogóle wstyd, że o tym nie słyszałam, a jeszcze bardziej wstyd, że nie znałam autora, który zapoczątkował nurt Nowego Dziennikarstwa.
No to niniejszym już nie wstyd, bo przeczytałam od deski do deski. I faktem jest, że istotnie chyba renoma tej książki nie wzięła się znikąd.

Nie jestem reportażową wyjadaczką, to fakt. Z drugiej jednak strony, parę pozycji z tego gatunku już przeczytałam i mniej-więcej ogarniam, na czym rzecz polega. Tak myślę. Ale z całą pewnością nigdy w życiu nie czytałam czegoś takiego jak Najlepsi…. Tego się w ogóle nie czyta jak reportażu. To niesamowicie wciągająca powieść po trosze sensacyjna, po trosze kryminał, jest mnóstwo humoru, mnóstwo emocji i bardzo wyraźne budowanie konkretnego klimatu. Nie umiem powiedzieć, czy autor stara się o obiektywizm – wydaje mi się, że niekoniecznie. Bo wszystko jest dokładnie takie, jak w polskim tytule: bohaterowie książki, czyli pierwsza siódemka amerykańskich astronautów, to najprawdziwsi kowboje. Dają czadu, każdego dnia narażają życie, ale o tym nie mówią, biją rekordy i wspinają się na szczyt tajemniczego zigguratu, z którego mogą patrzeć na świat i na którym są przez ten świat oklaskiwani. Ludzie patrzą na nich ze łzami w oczach, a oni po prostu mają w sobie to coś – to niewypowiedziane coś, niezbędne najpierw do zrobienia kariery jako pilot, potem zaś – astronauta.
Niemniej nie mam powodu wątpić w zaprezentowane w książce fakty i zdarzenia. A te, niezależnie już od narracji, są same w sobie fascynujące. Począwszy od bicia rekordów w samolotach. Bo przecież pierwsze 20% Najlepszych… nie ma ani słowa o kosmosie czy o NASA. NASA w ogóle jeszcze nie istnieje. Są tylko oni: dzielni piloci, którzy przebijają się przez barierę dźwięku w samolocie zamkniętym na kij od miotły i ze złamaną ręką. Jak bardzo kozaccy oni jeszcze mogliby być?

Autor solidnie odmalowuje też całe tło: przede wszystkim więc, żony pilotów. Kobiety, do których domu każdego właściwie dnia może zastukać smutny pan z wiadomością o śmierci małżonka. I które też muszą sobie radzić, wspierać się nawzajem i zajmować rodziną.
Jest też świat wielkiej polityki, konflikty na samym szczycie, zimnowojenny kontekst i lęk przed sowietami, którzy z orbity zaczną zrzucać na USA bomby wodorowe, są niesnaski w NASA, ponury wątek wysyłania w kosmos szympansów, wreszcie też: napięcia między siódemką naszych tytułowych kowbojów.
Co mnie zresztą całkiem mocno uderzyło, ponieważ ciągle w głowie mam to, co Mike Massimino pisał o filmie The Right Stuff. Podkreślał wiele razy, jak urzekło go to, że ta siódemka stworzyła rodzinę, że byli jak siedmiu Muszkieterów, że właśnie ta atmosfera wzajemnego wspierania się i wspólnego dążenia do wielkiego celu tak bardzo go uwiodła. A tymczasem co jak co, ale w książce akurat tego nie wyczułam. Nie wiem, może film to trochę przeinaczył (głupia rzecz, jeszcze nie widziałam), a może po prostu patrzę na rzeczy nieco inaczej niż Massimino. Ale to właśnie mi się podobało, że Pierwsza Siódemka, choć przez media i opinię publiczną traktowana jako dość jednolita grupa, tak naprawdę składała się z bardzo zróżnicowanych charakterów, między którymi bardzo różnie się układało. Na przykład: pozostałą szóstkę niezmiennie irytował John Glenn. To strasznie fajne, bo czytając daje się wyraźnie odczuć, że to prawdziwi ludzie z krwi i kości, a nie posągi. A jednocześnie to ich w żaden sposób nie umniejsza, są nadal chojrakami i kowbojami, najlepszymi z najlepszych.

No i ten język: swobodny, luzacki – jakby całą rzecz opowiadał mi podjarany tematem koleś przy wspólnym piwie. A jednocześnie jest w tej opowieści świetny rytm, niemal melodia, nawet z refrenem, która sprawia, że przez Najlepszych… się po prostu płynie.

To świetna książka. Jeśli ktoś się interesuje historią podboju kosmosu, to… to pewnie już ją zna. Jak się nie interesuje, to jak dla mnie – po tej lekturze się zainteresuje. Pełno fantastycznych opowieści, szczegółów z pierwszych lotów, wrażenia astronautów i tych pilotów, którzy odpadli w trakcie selekcji. Czyta się błyskawicznie, a wprowadza człowieka w zupełnie inny, niemal fantastyczny świat.




Mój Boże! Być w Edwards pod koniec lat czterdziestych i na początku pięćdziesiątych! Nawet na ziemi! Usłyszeć jeden z tych niezwykłych grzmotów dochodzących stamtąd, z nieba, z wysokości dziesięciu tysięcy pięciuset metrów, jeden z tych gromów przetaczających się nad pustynią, i wiedzieć, że w tej właśnie chwili któryś z Błękitnych Rycerzy odpalił silniki… X-1, X1A, X-2, D-558-1, rakiety koszmarnego XF-92A, pięknego D-558-2, wiedzieć, że za kilkanaście sekund dotrze tam, gdzie nie ma praktycznie powietrza, do wrót kosmosu, gdzie w południe świecą gwiazdy i Księżyc, że będzie leciał w atmosferze tak rozrzedzonej, iż przestają w niej obowiązywać prawa ziemskiej aerodynamiki, skutkiem czego samolot może zerwać się w płaski korkociąg, zawirować jak miseczka owsianki na wypolerowanym blacie, a później runąć w dół, zacząć spadać na łeb na szyję, w sposób absolutnie niekontrolowany, jak kamień, jak cegła…

wtorek, 13 sierpnia 2019

Dzieci na tropie tajemnic: "Gravity Falls"

(źródło)

No ja wiem, wiem – jeśli chodzi o dzieci na tropie tajemnic, to pewnie powinnam raczej pisać o Stranger Things. Ale jakoś tak wyszło, że zastanawiałam się dzisiaj przez pół dnia, o czym popełnić notkę, no i nagle uświadomiłam sobie, że hej, przecież Gravity Falls to chyba najbardziej wakacyjna rzecz, jaką ostatnimi czasy oglądałam! A jakimś cudem jeszcze o tym nie pisałam. Sama jestem zaskoczona. No i niby pierwotnie miałam dziś produkować się o jednej zarąbistej książce, którą kończę czytać, no ale właśnie: kończę ją czytać. Zajęło mi to dłużej niż myślałam, więc cóż – może w przyszłym tygodniu.

Gravity Falls (polski tytuł: Wodogrzmoty Małe) bardzo dawno temu bardzo mi polecano. Polecano tak bardzo i zachwycano się tak bardzo, że oczywiście – absolutnie tego nie zamierzałam oglądać. Dopiero kiedy przestały do mnie docierać tamte polecanki, a w ogóle część związanych z nimi znajomości jakoś tak wzięła i wygasła, w dodatku skończyłam czwarte oglądanie Ricka i Morty’ego i naprawdę byłam na głodzie, koniec końców postanowiłam obejrzeć odcinek, może dwa, no góra pińć.

Serial ogromnie mnie zaskoczył. Nie spodziewałam się wiele, no bo jednak to kreskówka o dzieciach, no nie? A mój stosunek do dzieci jest raczej powszechnie znany. W dodatku zaczęłam oglądać wersję z polskim dubbingiem, więc otchłań zła mogła nie mieć dna.
A jednak na starcie okazały się dwie rzeczy: po pierwsze, dzieciaki z Gravity Falls są fantastyczne. Przerysowane w świetny sposób, skrajnie się od siebie różniące, z wyrazistymi najważniejszymi cechami, a jednocześnie w trakcie trwania serialu są to bohaterowie rewelacyjnie pogłębieni. To samo zresztą dotyczy wujka Stanka, no ale jego akurat uwielbiałam od pierwszego wejrzenia i w zasadzie jeśli o niego chodzi, to nic mi do szczęścia nie było potrzebne, a dostałam więcej, niż mogłam w ogóle marzyć.
Po drugie, wersja językowa świetnie daje radę. Słyszałam wprawdzie, że uee, nie docenię Gravity Falls, jeśli nie obejrzę w wersji oryginalnej. No i dobra, grzecznie odpaliłam sobie wersję oryginalną, żeby poznać prawdziwy majstersztyk. No i obejrzałam kilka odcinków, po czym stwierdziłam, że o co tyle szumu? Jest bardzo podobnie, tylko no… po angielsku. Paweł Ciołkosz jako Dipper i Agnieszka Pawełkiewicz jako Mabel są rewelacyjni, a Stan… cóż, o czym my tu w ogóle rozmawiamy? To Jarosław Boberek, biczyz! Oczywista rzecz, że jest kurde genialny.

No przecież nie mogłam tego pominąć. (źródło)
Ale troje głównych bohaterów to tylko jeden z elementów przemawiających na korzyść tej kreskówki.
No bo tak: mamy fabułę. Wspaniałą, wciągającą historię pełną tajemnic, z których co jedna to bardziej jest dziwaczna. Mamy las pełen głęboko skrywanych zjawisk paranormalnych. Mamy ludzi, którzy może coś o tym wiedzą, a może nie. Im bardziej zagłębiamy się w ten świat, tym więcej wątków zaczyna się ze sobą łączyć, tym potężniejsza intryga wyłania się zza tych wszystkich niezwykłych epizodów. Zresztą skala tej intrygi koniec końców nieomal szokuje, biorąc pod uwagę, że przecież zaczynało się dosyć niepozornie, może nawet trochę śmiesznie. Z pewnym żalem nie rozpisuję się o konkretnych wątkach, ale chcę uniknąć choćby najmniejszego spoilera, bo naprawdę byłoby szkoda. Samodzielne odkrywanie zagadki tego serialu daje zdecydowanie dużo frajdy. A w tych dwóch krótkich sezonach mamy wszystko: krasnoludy, zombie, wielkie roboty, podróże w czasie, duchy, klonowanie, a także rzeczy, których nie umiałam nazwać, dopóki nie zobaczyłam ich w tym serialu.
Fabuła w połączeniu ze świetnymi bohaterami, a także pomysłowymi, przekonującymi i zapadającymi w pamięć postaciami z dalszych planów, skutkuje oczywiście solidnym ładunkiem emocjonalnym. Często kwękam, że jakaś powieść czy film ma może i pomysł na fabułę, ale trudno mi się zaangażować emocjonalnie, bo mam neutralny stosunek do bohaterów. No więc w Gravity Falls ani przez moment nie miałam tego problemu. Cały czas byłam super zainteresowana losem postaci. W efekcie pojawiły się takie epizody, które mnie autentycznie wzruszyły, a końcówkę serialu oglądałam już bez żadnych przerw, bo jeśli chodzi o parszywe cliffhangery, to twórcy zdecydowanie robią to dobrze.
(źródło)
Oprócz fabuły, jest też kreska i animacja: i jak w pierwszych minutach Ricka i Morty’ego nie byłam przekonana do tych aspektów serialu, tak Gravity Falls właściwie z marszu mnie ujęło. Kreska jest po prostu ładna i schludna, dość prosta, ale jednak staranna. Chciałoby się rzec: ot, jak w ładnie zrobionej bajce dla dzieci. Tylko że później pojawiają się zombiaki i inne stwory i one są po prostu kozacko narysowane – do tego stopnia, że naprawdę są creepy. Zdecydowanie nie pokazywałabym czegoś takiego dziecku w ramach dobranocki, Animacja zaś to miodność. Ta kreskówka ma niesamowite wyczucie tempa – zresztą, widać to już w świetnym openingu. Dawno nie widziałam czegoś tak dynamicznego.

Dodatkowym atutem Gravity Falls jest fakt, że to zamknięta całość. Wystarczy usiąść i obejrzeć, bez czekania na kolejne sezony.

Dlaczego, mimo wszystko, wolę Ricka i Morty’ego (bo wolę, żeby nie było)? Przez moment sama się nad tym zastanawiałam. Gravity Falls jest jednak zdecydowanie bardziej family friendly. Z poszczególnych historii, nawet jeśli nie zawsze są one dla dzieci i nawet jeśli tu i ówdzie zaskoczą brutalnością, zazwyczaj jednak płynie dość pozytywny morał na temat przyjaźni, miłości, rodziny czy zaufania. Co na swój sposób jest super i dobrze, że tego typu produkcje w ogóle powstają. Po prostu lubię tę moralną niejednoznaczność i bezkompromisowość w Ricku i Mortym. Emocjonalne chwile dają wtedy chyba jeszcze mocniej po nerach, bo stoją w totalnej opozycji do wszystkiego, do czego widz zdążył się przyzwyczaić. Dlatego też Gravity Falls obejrzałam dotąd chyba „tylko” dwa i pół raza. Aczkolwiek nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa.



– I've been to prison in three different countries! I once had to chew my way out of the trunk of a car! You think you've got problems? I've got a mullet, Stanford!

wtorek, 6 sierpnia 2019

Zanim wybuchła wojna: "Ptak dobrego Boga"

(źródło

Autor: James McBride
Tytuł: Ptak dobrego Boga
Tytuł oryginału: The Good Lord Bird
Tłumaczenie: Maciej Świerkocki
Miejsce i rok wydania: Wołowiec 2016
Wydawca: Czarne

Minęło nieco czasu od momentu, w którym na moim kindlu wylądował Ptak dobrego Boga do chwili, w której faktycznie wzięłam się za lekturę. Ale z całą pewnością warto było czekać. Powieść Jamesa McBride’a zrobiła furorę: została obsypana nagrodami i zgarnęła pierdyliard pozytywnych recenzji. Na pewno więc nie dam rady napisać w tym temacie niczego nowego, ale i tak spróbuję coś skrobnąć.

Tym, co rzuca się w oczy w pierwszej kolejności, jest język. Oczywiście, mogę tu mówić jedynie o polskim przekładzie, ale śmiem twierdzić, że jest świetny. Nie mam pojęcia, jak się ma do oryginału. Wiem jednak, jak się ma do sytuacji, którą zastaje czytelnik: a sytuacja jest taka, że narratorem jest były czarnoskóry niewolnik, który ledwo wygrzebał się z analfabetyzmu. Patrzy na świat oczami niewykształconego, ubogiego człowieka, który przez sporą część życia nie kwestionował istniejącego wówczas porządku rzeczy i społecznych ról przeznaczonych poszczególnym grupom (czarnym, białym, kobietom, mężczyznom itp.). Został wychowany przez pobożnego, nieco obłąkanego abolicjonistę i przesiąkł tym światopoglądem, choć tak naprawdę nie wszystko z tego rozumiał. I to wszystko jest wyraźnie wyczuwalne w polskim przekładzie. Owszem, na samym początku ta narracja była nieco męcząca i musiałam się przyzwyczaić, ale kiedy to nastąpiło – wcale nie tak późno, jak można by się spodziewać – dalej szło już jak z płatka. Podobny językowy majstersztyk, jaki przychodzi mi do głowy, to Trainspotting Irvine’a Welsha. W obu przypadkach jestem pod ogromnym wrażeniem pracy tłumaczy.

Ma się rozumieć, ta powieść to o wiele więcej niż język i styl. Jednym z moich ulubionych elementów są bohaterowie. Oczywiście, przede wszystkim chodzi tu o samego Johna Browna – Starca, którego ostatnie lata życia przybliża nam Henry zwany Cybulką w swoich wspomnieniach. Przyznam, że nie wiedziałam o nim wiele przed lekturą Ptaka dobrego Boga, choć zapewne powinnam, bo to jedna z bardziej znaczących postaci w historii Stanów Zjednoczonych. John Brown Jamesa McBride’a jest fantastycznie skonstruowaną postacią: nie jest posągowy ani wyidealizowany, ale jednocześnie trudno nie odczuwać do niego sympatii. Widać jak na dłoni jego błędy, a jednak wybacza się je, bo John Brown szczerze wierzy w to, co robi. Całym sercem chce dobrze służyć Bogu i chce wyzwolić Murzynów. Nawet jeśli zmyśla cytaty z Biblii, to i tak nie można nazwać go obłudnikiem. Nie brak mu też odwagi ani determinacji. Od bycia prawdziwym, legendarnym bohaterem dzieli go właściwie tylko fakt, że… no cóż, że to jednak stary wariat jest. Wyszła tu wspaniała mieszanka. Nie wiem, jak adekwatna do historii, ale też myślę, że nie ma to aż takiego znaczenia. Bo za jego pośrednictwem – takiego właśnie, jakim stworzył go James McBride – w powieści udało się ukazać bardzo wiele aspektów tej niechlubnej części historii Stanów Zjednoczonych.
To nie jest prosta opowieść o tym, że niewolnictwo było fuj. Ptak dobrego Boga kipi emocjami, nierzadko sprzecznymi. Pokazuje, jak dobre intencje mogą przynieść zgubne skutki. Pokazuje rozmaite metody walki z ustalonym porządkiem rzeczy. Czytamy o niewolnikach, którzy nie chcą być wyzwalani – ale też o tych, którzy próbują. Bwah, z tej powieści dowiedziałam się o Kolei Podziemnej (znów: jest mi mocno głupio, że nie znałam tematu wcześniej…). Są też więzi rodzinne, poczucie obowiązku i masa innych elementów, które składają się na fantastyczną historię.

Podejrzewam, że dla samego autora to jest ogromnie ważna powieść. James McBride, przede wszystkim saksofonista i kompozytor, jeśli już pisze, to pisze o Afroamerykanach. Jego książkowym debiutem były wspomnienia The Color of Water – a potem zagłębiał się coraz bardziej w czarną historię Stanów Zjednoczonych. W Ptaku dobrego Boga przybliża je w przededniu wybuchu wojny secesyjnej. Prezentuje panujące nastroje i przybliża czytelnikom niesamowitego Johna Browna. I nawet jeśli nie jest to dla mnie tak poruszające jak zapewne jest dla autora i dla Amerykanów w ogóle, to i tak trudno nie docenić tej powieści. W moim odczuciu to majstersztyk zarówno pod względem treści, jak i formy.



Szczerze mówiąc, troche mię smuciło, że widze setki samych białych, płaczoncych nad Murzynami, bo na tych spotkaniach prawie w ogóle nie bywało czarnych, a ci, co przychodzili, byli kompletnie stropieni i siedzieli cicho jak mysza pod mietłom. Wydawało mi sie, że w gruncie rzeczy życie Murzynów tutej nie różni sie wcale od życia na zachodzie: przypominało wielki, długi lincz. Wszyscy wygłaszali przemówienia o Murzynach, tylko nie Murzyni.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...