niedziela, 30 kwietnia 2017

Długo wyczekiwany powrót na Syberię

(źródło)
W 2012 roku zdarzyło mi się poznać dwie części najlepszej przygodówki point & click ever – Syberii. To taki tytuł, po którym przez długi czas nie mogłam grać w nic innego, bo nie było Syberią i to był, prawdę mówiąc, pierwszy i najmocniejszy growy kac, jaki miałam. W świecie książek porównywalnie się czułam chyba po 2001: Odysei kosmicznej. Niebawem po przejściu gier doczytałam, że są jakieś mętne plany stworzenia trzeciej części, że ponoć ją robią od 2009, ma się tam pojawić bohaterka z serii Still Life i w ogóle. Trochę się pojarałam, oczywiście, ale trudno jarać się nieustannie przez ileś miesięcy, jeśli tak naprawdę nic konkretnego nie wiadomo, więc ostatecznie cała sprawa jakoś mi wyleciała z głowy. A potem gruchnęła wieść, że oto Benoît Sokal wrócił do Microïds. A kiedy w połowie 2013 roku sam Sokal już otwarcie w wywiadzie mówił o tym, że się dzieje, absolutnie nie mogłam pozostać obojętna. Syberia 3 miała ukazać się w 2015 roku. Przesunięto na 2016. Potem na 2017. Ale ja cały czas wierzyłam. I oto, po pięciu latach oczekiwania (które byłoby bez porównania dłuższe, gdybym tylko dopadła dwie pierwsze odsłony tego tytułu nieco wcześniej), Syberia 3 nareszcie ujrzała światło dzienne.

Nie przedłużając już: gra mnie wciągnęła i przeżuła. Przez kilka dni właściwie całą moją aktywność można sprowadzić do cyklu praca-Syberia, za wyjątkiem weekendów, kiedy była tylko Syberia. Gra ani na jotę mnie nie rozczarowała – przy czym muszę tu zaznaczyć, że ja od samego początku (to znaczy odkąd pojawiły się jakieś konkretniejsze informacje o niej, czyli od 2013 r.) podchodziłam do tematu pełna obaw i z duszą na ramieniu. Moje dwa główne lęki dotyczyły planowanej trójwymiarowości, no i fabuły. A jednak Syberia 3 wyszła obronną ręką z jednego i drugiego. Dodatkowo mamy przepiękną muzykę Inona Zura, twórcy soundtracków do dwóch poprzednich części – zresztą do mnóstwa innych tytułów, takich jak kolejne części Fallout, Dragon Age, Prince of Percia i inne. Inon Zur naprawdę umie w klimatyczną muzykę.
Oczywiście, nie wszystko jest perfekcyjnie. No i są elementy, które same w sobie nie stanowią wady, ale sprawiają, że trzecia część mimo wszystko nie angażuje emocjonalnie aż tak jak pierwsza. Spróbuję jakoś po kolei ogarnąć temat.

Historia.

Wiadomo było, że fabuła Syberii 3 nie będzie bezpośrednią kontynuacją poprzednich odsłon. Opowieść o poszukiwaniu Hansa Voralberga i jego marzeniu zobaczenia mamutów była opowieścią zamkniętą – dokręcanie dalszego ciągu zapewne by się nie sprawdziło. Historia, którą dostaliśmy w trzeciej części, jest mniej kameralna, bardzo wyraziście za to pokazuje konfrontację dwóch odmiennych kultur. Zresztą, mimo że świat gry jest fikcyjny, taka konfrontacja przecież naprawdę miała miejsce w przypadku Rosjan i inuitów. Fabuła więc jest niby zmyślona, ale jednak bardzo mocno osadzona w naszej rzeczywistości. I to jest w ogóle fajna fabuła. Jukole to sympatyczny ludek, któremu życzy się jak najlepiej.
Niemniej nie mogę tutaj nie porównać historii z poprzednimi Syberiami. Sęk w tym, że kiedy pomagaliśmy Hansowi, czuliśmy więź i zaangażowanie – gracz poznawał historię autystycznego wynalazcy stopniowo, aż ten stał się dla niego kimś ważnym. Tutaj dostajemy od razu plemię w tarapatach. Nie wiemy wiele o tych ludziach. Są mili i właściwie to wszystko. Krótki filmik na początku pokazuje, jak Jukole uratowali Kate, ale taki filmik nie zrekompensuje kilku- kilkunastu godzin budowania relacji z postacią.
Dużym plusem jest to, że mimo wszystko nie zapomniano o poprzednich wątkach. Duch Hansa Voralberga unosi się nad wieloma miejscami, a Kate Walker ścigają cienie przeszłości. Pojawi się detektyw wysłany za Kate w Syberii 2, będzie też wspomnienie oblubieńca naszej bohaterki, jej przyjaciółki i chlebodawców.
Inną sprawą jest zakończenie całej tej opowieści. Główny wątek niby został domknięty satysfakcjonująco, ale cała reszta… damn you, Microïds! Teraz siedzę i czekam na czwartą część, bo absolutnie – ABSOLUTNIE – nie zgadzam się, żeby w ten sposób na stałe rozstać się z Kate Walker. No, zresztą nie tylko z nią! Po finale gry miałam ogólnie wielką zwiechę, jak to możliwe, że już lecą napisy końcowe, skoro przecież ja tam zostałam… no, z tym wszystkim. Jak. To. Możliwe.
Czekam więc. Czekam na czwartą część i mam nadzieję, że tym razem uporają się z tym szybciej.

Świat.

Rzeczywistość Syberii jest piękna i klimatyczna. W niczym nie ustępuje temu, co mogliśmy zobaczyć w poprzednich odsłonach serii. Szczególnie trafiło do mnie Baranour, przy którym nie sposób opędzić się od skojarzenia z Prypecią – szczególnie patrząc na ten wspaniały diabelski młyn.
Tak jak w poprzednich odsłonach serii, w Syberii 3 poruszamy się po wymarłych pustkowiach, gdzie tylko tu i ówdzie znaleźć można relikty dawnej rzeczywistości. Niby ani razu nie pojawia się nazwa „Związek Radziecki”, ale i tak wiadomo, o co chodzi. To ponury świat, z którego bije tęsknota za utraconą świetnością. Przy czym wiadomo, że ta świetność była tak naprawdę jakąś fasadą, za którą kryła się pustka. Jukole chcą się wyrwać z tej rzeczywistości w ramach cyklicznej migracji strusi, a ja nie mogłam pozbyć się wrażenia, że strusie są w tym przypadku tylko wygodnym pretekstem. Bo to świat, z którego po prostu każdy chciałby się wyrwać. Świat okaleczony, samotny i zapomniany. Przetrącony.
I znów muszę porównać z pierwszą Syberią: to, co mi się tak niesamowicie podobało w tamtej grze, to stopniowe zagłębianie się w ten odizolowany, dziwny świat. Startowaliśmy w Valadilene, gdzieś w Alpach Francuskich – w innej rzeczywistości, zastygłej gdzieś w czasie i przestrzeni. Z niej gracz zstępuje coraz niżej, do coraz bardziej odizolowanych, zapadniętych we własnych wspomnieniach miejsc, aż w końcu trafi na tytułową Syberię. W trzeciej części od razu jesteśmy w tej egzotycznej, syberyjskiej rzeczywistości, bez konieczności przemierzania wielkich przestrzeni. Przy czym tak naprawdę już Syberia 2 zrezygnowała z tej powolnej przemiany, więc to nie jest nic nowego. Po prostu pamiętam, że w pierwszej części to do mnie bardzo mocno przemówiło.
Tak czy owak: lokacje są piękne i – razem z muzyką – tworzą świat, który wciąga gracza i nie pozwala o sobie zapomnieć. W niczym nie ustępuje temu, co widzieliśmy w poprzednich odsłonach serii i widać, że Benoît Sokal się tu postarał tak samo jak dawniej.
Może po prostu ten świat jest dla mnie trochę za mały – chciałabym więcej, bardziej, szerzej. Czuję niedosyt i ten niedosyt tylko podsyca moje oczekiwanie na czwartą część.

Bohaterowie.

Kate Walker jest… no cóż, jest Kate Walker. Kobietą, o której nie można zbyt wiele powiedzieć, ale jednak poczciwa z niej babeczka i miło kieruje się jej losami. Dla mnie jednak dużo ważniejsze od niej było to, że w którymś z kolei trailerze zobaczyłam Oscara. OSCAR. Najbardziej wkurwiający automat ever. I jednocześnie jeden z najcieplej przeze mnie wspominanych bohaterów gier. Wciąż nie wiem, jak oni to zrobili. Niemniej prawda jest taka, że najpierw długo się zastanawiałam, jak można zrobić Syberię 3 bez Oscara. A kiedy dowiedziałam się, że jest szansa na jego obecność, zachodziłam w głowę, jak go wrócili do żywych. I miałam nadzieję, że to nie są fałszywe obietnice.
Nie były. Oscar rzeczywiście pojawia się w Syberii 3 i jest dokładnie taki, jaki być powinien: upierdliwy i irytujący. I absolutnie przefajny.
Zresztą, wszystkie postaci w grze są na swój sposób wyraziste i fajne. Kapitan Obo, detektyw Cantin czy Katerina. Każdy ma swoją historię w tym świecie. Jest po prostu fajnie, a wątek kapitana nawet troszkę wzrusza.
Są też, ma się rozumieć, Jukole – to znaczy głównie szamanka Ayawaska i przewodnik Kurk. Gra świetnie pokazuje ich odmienność, przywiązanie do tradycji, lęk przed duchami i więź ze strusiami, przy jednoczesnej ciekawości świata. Choć przyznam, że moment, w którym Ayawaska zaczęła dość ostentacyjnie podrywać Oscara i wpychać go do swojej jurty, był ździebko niepokojący.

Technikalia.

Jak wspomniałam ogromnie obawiałam się o trójwymiar. Ten jednak okazał się wcale nie zarżnąć gry. Tła nadal były piękne, a po przestrzeni poruszało się dość łatwo. Jedyny mankament stanowiły spontaniczne przeskoki kamery, przy których nagle Kate Walker zaczynała dreptać w zupełnie inną stronę. Tak jak sugeruje sama gra, przyjemniej biega się za pomocą kontrolera – ale nie jest tak, że trzeba w ten sposób. Kilka wieczorów spędziłam z klawiaturą i myszką – i było w porządku. Kontroler jest nieco wygodniejszy, koniec końców zresztą wylądowałam ze sterowaniem hybrydowym, zasadniczo biegając z kontrolerem, od czasu do czasu jednak uśmiechając się do myszki. Generalnie różnice są niewielkie i do przełknięcia.
Teraz jednak pojawia się jeden spory problem Syberii: lip sync. O. Mój. Jeżu. To jest naprawdę dramat. Synchronizacja tekstu z ruchem ust leży i chyba już nawet nie ma siły kwiczeć, szczególnie w językach innych niż angielski (i może francuski? Nie wiem – nie próbowałam wersji francuskojęzycznej). Po angielsku jeszcze jako-tako da się to oglądać.
Ale tutaj mamy szczęście w nieszczęściu: bo wersję językową możemy sobie zmienić w absolutnie każdym momencie rozgrywki, w ciągu paru sekund. Przeskakiwałam tak między polskim, angielskim, niemieckim a rosyjskim, w zależności od humoru i miejsca, w którym aktualnie była Kate. I to jest naprawdę super.


Cóż jeszcze mogę powiedzieć? To naprawdę świetna gra. Dodatkowo: edycja kolekcjonerska jest całkowicie satysfakcjonująca, pełna dobrości, ma komiks, artbook, soundtrack i piękną figurkę Kate. I inne drobiazgi. Aż miło popatrzeć.
Syberia 3 to tytuł, który bez większego trudu wygrzebał sobie miejsce w moim sercu. Wciąga, angażuje i ciekawi, ma piękną muzykę i wspaniałe widoki. Interesujący bohaterowie współtworzą fantastyczną opowieść. Owszem, nie jest to Syberia ani Syberia 2. Myślę, że ze względu na trójwymiar, gra zestarzeje się nieco szybciej niż poprzedniczki, w których dwuwymiarowe tła są przepiękne mimo upływu piętnastu lat. Ale myślę też, że droga, którą obrało Microïds, jest zupełnie dobra i bez obaw można nią podążać. I – gdyby komuś to umknęło – czekam na czwartą część.
Zresztą.

Dopóki jest Oscar, dopóty jest nadzieja.

piątek, 14 kwietnia 2017

A jednak Simmons nie gryzie: "Terror"

(źródło)
Autor: Dan Simmons
Tytuł: Terror
Tytuł oryginału: The Terror
Tłumaczenie: Janusz Ochab
Miejsce i rok wydania: Czerwonak 2015
Wydawca: Vesper

Swego czasu spróbowałam zmierzyć się z Hyperionem. Trochę to trwało, a efekty tej znajomości pozostawiły sporo do życzenia, ku przerażeniu niektórych, którzy podchodzą do Dana Simmonsa trochę jak ja do Arthura C. Clarke’a. I przyznam, że nie sądziłam, iż jeszcze kiedyś sięgnę po tego autora. Gdzieś miałam – i mam nadal – myśl, żeby może drugi tom Hyperiona, który ponoć nieco się różni od pierwszego, ale póki co jestem na etapie odsuwania tego w czasie.
Kiedy zaczęłam czytać Terror, namówiona przez Ulva, w ogóle nie skojarzyłam autora. Gdzieś w połowie lektury dopiero dotarło do mnie, że hej, Dan Simmons, ja znam tego faceta. I chyba dobrze się stało, że nie od początku wiedziałam, kogo w ogóle czytam, bo się nie nastawiłam w żaden sposób. I z czystym sumieniem mogę powiedzieć (pardon my French): ej, Terror jest zajebisty!

Po pierwsze, powieść stanowi dla mnie kopalnię wiedzy na mnóstwo tematów. Począwszy w ogóle od samego przybliżenia historii Przejścia Północno-Zachodniego. Pojawiają się nazwiska Rossa, Backa, Franklina – jasne, to powieść, a nie podręcznik historii, niemniej to i owo w głowie zostaje, choćby czytelnik bardzo nie chciał. Simmons bardzo drobiazgowo opisuje też działanie statków, obowiązki załogi i przebieg rozmaitych czynności: przygotowanie jedzenia, walkę z lodem, chowanie zmarłych, czy nawet ubieranie się. Przybliża każdy najmniejszy problem, z jakim musieli mierzyć się marynarze podczas kilkuletniego pobytu na Arktyce. Człowiek nawet sobie nie uświadamia, ile tego wszystkiego jest. Wreszcie też ogromnie pouczające okazały się same… opisy przyrody. Serio – mamy ponad siedemset stron, które bohaterowie spędzają na skutym lodem pustkowiu. A opisy cały czas są ciekawe i różnorodne. I w efekcie znam kilka nowych słów na lodowe formacje (wiecie, do tej pory obracałam się wokół „lodowca” i „kry”).
Des Voeux nadzorował przygotowanie kolacji, wyjmując osobiście zestaw do gotowania składający się z kilku sprytnie złożonych wiklinowych koszyków. Okazało się jednak, że trzy spośród czterech puszek, które wybrali na pierwszy posiłek na lądzie, były zepsute. Zostało im więc tylko pół przeznaczonej na środę porcji solonej wieprzowiny – ulubionego dania marynarzy, które choć smaczne I tłuste, nie mogło zaspokoić ich głodu po tak ciężkiej pracy – oraz ostatnia dobra puszka opatrzona etykietą “Wyśmienita czysta zupa żółwiowa”, której marynarze nie znosili, wiedząc z doświadczenia, że nie jest ani wyśmienita, ani czysta, a już z całą pewnością nie żółwiowa.
Po drugie, Terror ma to, co Fryy lubią najbardziej: bohaterów i klilmat. Och, szczególnie klimat! Nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam coś, gdzie tak mocno odczuwalna by była atmosfera izolacji, osaczenia i czającej się w mroku grozy. Człowiekowi się zimno robi od samego czytania. I ten całkowity brak nadziei właściwie od samego początku: jak nie tajemniczy stwór, to pękający lód, szkorbut, śnieżyca, a wreszcie też całkiem prozaicznie – inni ludzie. I znikąd ratunku. Coś podobnego chyba czułam, czytając w dzieciństwie powieściową wersję Rzeczy, napisaną przez Alana Deana Fostera – choć nie wiem, czy dziś tamta książka wywołałaby we mnie podobne emocje.
No właśnie: „inni ludzie”. Bo przecież niebezpieczeństwa nadchodzą nie tylko z nieprzyjaznych arktycznych pustkowi, ale też z wewnątrz, bo przecież marynarze różnie reagują na sytuację, w jakiej znalazły się Terror i Erebus. Niesamowicie to wszystko przekonujące i sugestywne. I w całym tym horrorze znajduje się jednak miejsce na humor. Raczej czarny, raczej cyniczny, ale jednak obecny.
– (…) Panie Des Voeux, jeśli Best I ja nie wrócimy do obozu pojutrze przed północą, wyruszajcie sami na statek.
– Tak jest.
– Szeregowy Pilkington, bardzo jesteście zmęczeni?
– Tak jest – odrzekł trzydziestoletni marynarz. – To znaczy nie. Gotów jestem wykonać każdy pański rozkaz, poruczniku.
Gore uśmiechnął się.
Bohaterowie może nie trafią do jakiejś mojej prywatnej galerii ulubionych protagonistów, niemniej także są przekonujący i ciekawi. W większości wzbudzają sympatię, a jeśli już ktoś wyłoni się jako antybohater, to z całego serca życzy mu się okrutnej, strasznej śmierci. Zło jest po prostu złe i odrażające, w żaden sposób nie kusi. Dodatkowym atutem postaci jest fakt, że trzy lata spędzone wśród arktycznych lodowców (ha! Widzicie? Nadal nie umiem używać tych innych, mądrych słów!), zmienia ludzi. Najmocniej to widać chyba na przykładach mata uszczelniacza Hickeya, ale też mojego ulubieńca Fitzjamesa i jeszcze bardziej ulubieńca – lodomistrza Blankyego. No dobra, tak naprawdę, Blanky chyba jednak trafi do tej mojej galerii… Im dłużej o nim myślę, tym bardziej trafi.

Terror to długa powieść. Akcja raczej nie pędzi na złamanie karku, a opisy są tak dokładne, że z całą pewnością kogoś mogłyby zmęczyć. Ale na tych kilkuset stronach jest takie nawarstwienie klimatu, historii i bohaterów, że zdecydowanie warto poświęcić czas na lekturę. Łączy się w tym przyjemne z pożytecznym i – nawet pomijając powieściowy element nadprzyrodzony – pozwala uświadomić sobie, że prawdziwa historia daje nam najbardziej niesamowite opowieści.

Teraz tylko czekać na serial i mieć nadzieję. A z ciekawostek, gdyby kogoś ominęła informacja sprzed pół roku: klik.





Najpierw wyniósł na górę ciężki teodolit I kilka starych podręczników, sprawdził szybko pozycję słońca I zapisał wyniki pomiarów na marginesie poplamionej solą książki. Potem wrzucił teodolit I książki z powrotem pod pokład, świadom, że określenie pozycji statku było prawdopodobnie najbardziej bezużyteczną rzeczą, jaką zrobił w całym swym długim życiu wypełnionym robieniem bezużytecznych rzeczy.

poniedziałek, 3 kwietnia 2017

"Ja, Robot" dwadzieścia tysięcy lat później albo: "Preludium Fundacji"

(źródło)
Autor: Isaac Asimov
Tytuł: Preludium Fundacji
Tytuł oryginału: Prelude to Foundation
Tłumaczenie: Edward Szmigiel
Miejsce i rok wydania: Poznań 2013
Wydawca: Rebis

Dość długo czyniłam podchody do cyklu Fundacji i właściwie trudno mi powiedzieć, z czego wynikała ta zwłoka. Przeczytane dotychczas teksty Asimova co najmniej mi się podobały – za wyjątkiem tych, które dały radę całkiem mnie porwać. Na logikę więc, powinnam rzucić się na Fundację jak… no nie wiem, jak coś, co się bardzo rzuca. A tymczasem ciągle mi było nie po drodze.
Stało się jednak tak, że ostatnio szukając w bibliotece czegoś zupełnie, zupełnie innego – przypadkiem zauważyłam, że na półce stoi sobie chyba cały cykl. No to wzięłam pierwszy tom, bo co tak ma stać i się kurzyć, prawda?
Mówiąc „pierwszy tom” mam na myśli tak naprawdę prequel Preludium Fundacji – ponieważ doszłam do wniosku, że spróbuję czytać tak jak to wydał Rebis przed kilkoma laty.

Zacznę od ogólnego spostrzeżenia: na chwilę obecną podoba mi się mniej niż cykl o robotach. To się może zmienić, nie wiem. Ale no… po prostu to nie to. Mimo że jest ten wielki plot twist (teraz widzę, że będzie mi dość trudno pisać o tej powieści bez spoili…), mimo że wyraźnie książka ma spinać uniwersum robocie z tym fundacyjnym. Ciągle czułam, że te robocie akcenty są właśnie wyłącznie takimi łącznikami i że ten cykl tak naprawdę wcale ich nie potrzebuje. Oczywiście, może się okazać, że totalnie się myliłam.

A teraz konkrety.
Przede wszystkim, kompletnie nie przemawia do mnie koncepcja psychohistorii. Wszyscy bohaterowie się tym jarają, olśnieni wizją tego, że oto – dzięki tej zupełnie nowej nauce – będzie można przewidywać prawdopodobne, ogólne wydarzenia w przyszłości. A ja ciągle miałam w głowie myśl: no fajnie. A czy dziś się tym nie zajmuje jakaś… no nie wiem: socjologia? Okej, okej, może nie wylicza potencjalnej przyszłości wedle jakiegoś matematycznego wzoru, ale myślę sobie, że też opiera się na jakichś naukowych przesłankach i że prognozy socjologów nie są wyssane z palca, prawda…? Zwłaszcza że twórca psychohistorii, Hari Seldon (nagminnie czytany przeze mnie „Sheldon”), wyraźnie podkreślał, że jego nauka będzie pomocna w mocno ograniczonym zakresie – nie przewidzi niczego ze stuprocentową pewnością, nie przewidzi żadnego konkretnego wydarzenia. To będą jedynie ogólnikowe prognozy. Więc o co w ogóle tyle zachodu?

Zresztą, Hari Seldon w ogóle jest takim trochę nieciekawym bohaterem. Tak naprawdę po prostu daje się wozić z kąta w kąt i koszmarnie łatwo go zmanipulować. To znaczy nie jest bardzo źle, ale zdecydowanie nie jest to postać, która by mnie zatrzymała przy lekturze, gdybym nie miała innych argumentów. Na szczęście jednak nie musiała.
Trochę więcej wyrazu miała pani historyk, Dors Venabili – no i od któregoś momentu zaczyna być intrygujące, czemu właściwie jej tak zależy na wypełnianiu polecenia Hummina, kim oni dla siebie są i… no, i czy ona aby na pewno nie musi wracać na uniwersytet?
No i Hummin. Chetter Hummin jest bezwzględnie najfajniejszą postacią. Jak się zastanowić, nie tryska oryginalnością: tajemniczy, wpływowy odludek, który sączy w naszego bohatera wiarę w całą tę psychohistorię i ma skłonność do wpadania na odsiecz w ostatniej chwili To tak naprawdę dzięki Humminowi wszystko się kręci. Ot, taki trochę Gandalf chociażby. Niby nic nowego, ale z drugiej strony – kurde no, to się po prostu sprawdza. Tacy bohaterowie może i są już nieco wyświechtani (choć wcale nie musieli tacy być w 1988 roku, kiedy Asimov wydał Preludium Fundacji), ale wciąż działają i wciąż budzą sympatię. No, przynajmniej moją.

To, co jeszcze u Asimova zadziałało, to po prostu świat. Uświadomiłam sobie w którymś momencie, że choć powieść jest zbiorem przydługich, niezbyt naturalnych dialogów przepełnionych ekspozycją, wygłaszanych przez niekoniecznie porywających bohaterów, to jednak czyta mi się to dobrze. A to wynikało ni mniej ni więcej z tego, że autor pokazuje czytelnikowi interesującą wizję przyszłości i ciekawy świat. Ot co. Jest fajny pomysł, który broni się właściwie sam. Z prawdziwą przyjemnością podróżowałam po Trantorze wraz z Harim i Dors. Pal sześć, co oni tam robili. Wystarczyło mi, że dzięki nim mogłam obejrzeć te wszystkie sektory, tak bardzo różniące się między sobą, no i poznać parę postaci epizodycznych, zaskakująco ciekawych. Szczególnie myślę tu o Yugo Amarylu oraz Raychu. Jestem autentycznie ciekawa, co się z nimi dalej stało. Zresztą, trochę wiem, bo wstawki z „Encyklopedii Galaktycznej” uchyliły rąbka historii Yugo.
W ogóle te wstawki z Encyklopedii, otwierające każdy rozdział, to strzał w dziesiątkę. Bardzo fajnie pozwalają odczuć, że czytelnik ma do czynienia z wydarzeniami z przeszłości, które już wkrótce będziemy traktować jako zamierzchłą historię, na poły nawet legendę. Dodatkowo ładnie spina Preludium… z właściwą Fundacją.

Tym razem Asimov mnie nie porwał jakoś nadzwyczajnie. Zainteresował jednak na tyle, że na pewno lada dzień zaopatrzę się w kolejne tomy z cyklu i będę kontynuować przygodę z Fundacją. Zwłaszcza że mimo wszystko trochę mnie kupił finałowymi plot twistami (choć znaczącą część z nich przewidziałam jakieś sto stron przed końcem!), nawet jeśli czułam, że to trochę zbędne… Ach, no dobra:

[SPOILER ALERT]

Pomysł, że Eto Demerzel i Chetter Hummin to ta sama osoba przemknął mi gdzieś w połowie książki. Nie skupiałam się nad tym, to prawda – ale gdzieś tam jednak instynkt podpowiadał dobrze! Natomiast nie ukrywam, że zupełnie mnie zaskoczyła prawdziwa tożsamość naszego dziennikarza-szefa sztabu. I jednocześnie wyjaśniło mi się, czemu podskórnie tak tego gościa lubiłam. Nie mogło być inaczej, skoro to sam Daneel R. Olivaw!
To, że Dors była robotem, zrozumiałam jakoś w 2/3 powieści. Tu więc nie było najmniejszego zaskoczenia, choć było mi dość miło, że miałam rację. Niestety, przy tej okazji Asimov zaserwował dość głupią scenę końcową, w której to nasz z lekka ciapowaty Hari z jakiegoś powodu… rozkochuje w sobie Dors? No po prostu to mi nie pasowało. Bo przecież jak? Dlaczego? Jest robotem, na litość Jeżusia! Ehh…

[KONIEC SPOILI]

Tak czy owak – jestem zadowolona i szykuję się na więcej. Nawet jeśli korekta miejscami mocno słabuje. Jakoś muszę z tym żyć.
I, ma się rozumieć, choć akcji Eksplorując nieznane od dawna już nie ma, ja wciąż w niej uczestniczę. A co! To jest właśnie jedna z notek z tego cyklu.





He clearly knew how dangerous it was to have an excited twelve-year-old handling a powerful weapon.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...