Vist pędzi wprost do 2016 roku.
Tam na pewno są smakołyki.
|
A co tam. Miałam tego nie robić, ale jakoś tak
siedzę przed kompem, pijąc wino i radośnie nołlajfiąc, no i w końcu uznałam, że
czemu by nie. Podsumowanie 2015 roku – wszyscy wokół to robią. Spróbuję więc i
ja. Uprzedzam, że nie mam w tej kwestii wielkiej praktyki, więc być może będę
zanudzać albo pisać głupoty. Zobaczymy.
Spróbuję rzecz podzielić tematycznie…
Aha, linków nie będzie. Bo mi się nie chce wszystkiego po kolei podlinkowywać... przepraszam.
Obejrzane
Przede wszystkim jest to rok, w którym zaczęłam
Wielki Maraton Nadrabiania Zaległości. Głównie chodziło mi o klasyki sci-fi, a
potem i inne, ale trochę rozlazło mi się to na takie np. Szczęki, które co
prawda mają elementy mocno fantastyczne, niemniej trudno mi to nazwać
fantastyką naukową. Ponieważ z maratonu jakoś nigdy nie udało mi się pisać
bieżących notek, w telegraficznym skrócie moje wrażenia:
Terminator –
pierwsza część to jest naprawdę coś. Ma niesamowity, ciężki klimat, no i naprawdę
sprawia, że widz się boi. Terminator budzi strach, prze przed siebie i zdaje
się niepowstrzymany, nigdzie nie ma przed nim ucieczki. Doskonałe widowisko.
Dwójka wciąż daje radę, bo co prawda Arni przeszedł na jasną stronę mocy, ale
wprowadzili T-1000, który dość skutecznie zastępuje starego dobrego kulturystę.
Był to fajny, świeży pomysł, dzięki czemu tak jak poprzednio T-800, tak i nowy
antagonista budzi odpowiednią grozę. Potem zaczynają się schody: T-X z trzeciej
części jest tak naprawdę niemal identyczna z T-1000, plus zdążyliśmy już poznać
schemat i zasadniczo dość dobrze wiemy, jak to się skończy. Przez co cały film,
choć pełen wybuchów, pościgów i tak dalej, w gruncie rzeczy jest dość nużący i
nie jest w stanie wykrzesać tego klimatu, który miały poprzednie części.
Czwórka tylko pogarsza sprawę. Pamiętam, że o ile przy jedynce byłam pod
wrażeniem tych mrocznych kawałków z przyszłości, gdzie ludzkość przetrwała w
postaci walczących o życie niedobitków, o tyle tutaj no… tutaj byłam zwyczajnie
zawiedziona. Bo to nie była grupka ocaleńców w mrocznej, zmechanizowanej
przyszłości. Kaman, mieli wojsko, samolotowy, łączność radiową – to była zwykła
wojna, tylko przeciwnik trochę mniej ludzki. Ogólnie niby fabuła jakaś była,
niby się starali, ale moim zdaniem ten film zarżnął markę pod względem klimatu.
No i na końcu Genisys. Oglądało mi
się przyjemnie. Powrót starych, dobrych bohaterów, pojawili się nowi, wartka
akcja i połączenie wypasionych efektów komputerowych z sentymentem. Po prostu
przyjemne widowisko, choć przyznam, że obecnie raczej niewiele z niego pamiętam
– oprócz tego, że T-800 jest bardzo słownym gościem i jak powie, że zaczeka, to
zaczeka!
Alien – lubię.
Seria zaczyna się po prostu świetnie, a potem bardzo gwałtownie zalicza równię
pochyłą. Jedynka była świetna, Ripley i Bishop na zawsze pozostaną w moim
serduszku. Dwójka wciąż dobra, nawet jeśli Vasquez mnie irytuje. Ale muszę
przyznać, że kiedy pierwszy raz oglądałam ten film, irytowała mnie bardziej.
Może trochę jednak dorosłam…? Tym razem pojawiła się we mnie refleksja, że tak
naprawdę ta babka chyba musi taka być – musi tym wszystkim facetom wokół
pokazywać, że ma jądra większe od nich, bo inaczej byłaby wciąż tylko głupią
laską, która chce się bawić w wojsko. Trochę zaczęłam ją rozumieć. No i
przyznam, że żart „Wzięli cię kiedyś za faceta? – A ciebie?” jest naprawdę
fajny. Część trzecia jest po prostu trochę nużąca, człowiek wie, jak się
wszystko potoczy, bo widział to już dwa razy. Niemniej pomysł trzyma się kupy,
no i mamy tu wreszcie domknięcie serii. Oczywiście, domknięcie nie powstrzymało
Jean-Pierre’a Jeuneta i Jossa Whedona
przed nakręceniem części czwartej – spektakularnej, durnej, nietrzymającej się
kupy, z którą wszystkie taśmy powinny zostać spalone dla dobra franczyzy. To
znaczy jasne, bawili mnie Ron Perlman i Brad Dourif, irytowała Winona Ryder, a
przede wszystkim Sigourney Weaver zmuszała mnie do ciągłego pytania: „Naprawdę
zapłacili ci aż tyle, że było warto…?”. Potem, oczywiście, nastąpiła powtórka z
Prometeusza, ale na jego temat już
się rozpisywałam. Wrażenia bez zmian – no, może jakieś nowe bzdury udało się
dostrzec, ale generalnie badziew pozostanie badziewiem, nawet jeśli
widowiskowym.
Predator –
zawsze lubiłam Predatora – w sensie postać. Czy też raczej gatunek. Podoba mi się
ich siła, waleczność i dzikość, bardzo mocno jednak połączone z poczuciem honoru.
Tego chyba przez całą serię nie popsuli. Choćby nie wiem jak do dupy był film,
Predatorzy nadal byli świetni. Jedynka, oczywiście, nie ma sobie równych – jest
atmosfera niebezpieczeństwa, dżungla i tajemniczy, przerażająco silny przeciwnik.
Dwójka jest mocno słabsza, bo – mimo całej mojej sympatii do Danny’ego Glovera –
po prostu nie ma klimatu. Człowiek sam nie wie, czy ogląda Policjantów z Miami, czy Predatora.
Muszę przyznać, że w przypadku tej serii bardziej podobała mi się trzecia
część, Predators. Wróciliśmy do polowania
w dżungli. A jednak dżungla jest dla mnie nieodzownym elementem Predatora. No i dostaliśmy tu jakiś rzut
oka na kulturę tego gatunku – i nawet nie oceniam, czy ta koncepcja mi się
spodobała czy nie. Podobał mi się sam fakt, że widzowi uchylono rąbka
tajemnicy, jaką owiani są Predatorzy.
Alien versus Predators – po pierwsze,
generalnie tak czy owak kibicowałam Predatorowi. Po drugie, żadna z części mi
się nie podobała zanadto, ale jedynka na Antarktydzie była na tyle udziwniona,
że w sumie oglądałam bez bólu zębów. Kojarzyło mi się trochę z The Thing, a to w gruncie rzeczy dobre
skojarzenie, bo mam ogromny sentyment do tej historii (tak, Sleszu, pamiętam!).
Jeśli chodzi o dwójkę, to co tu dużo gadać – praktycznie nie pamiętam. Ot,
czaili się w jakiejś mieścinie i chyba ktoś kogoś zabijał. Who cares?
Pamięć absolutna – oba
filmy dają mi wiele frajdy. Stary ma może marne efekty, ale to wciąż ciekawa
historyjka. I pamiętam, że za dzieciaka byłam straszliwie zdezorientowana, czy
to wszystko wydarzyło się naprawdę, czy jest jednak tym wgranym snem. O remake’u
już pisałam, więc nie będę się powtarzać. W każdym razie film był miłym
zaskoczeniem, mimo pewnych zastrzeżeń.
Sędzia Dredd –
wersja z Sylvestrem Stallone niezmiernie mi się podoba. Tak, jest głupawa,
przewidywalna, a wszyscy bohaterowie w dziwaczny sposób wymawiają słowo „law”.
Nieważne. Mi się to wszystko szalenie podobało, szczególnie że w ogóle bardzo
lubię Stallone’a. No i totalnie podobała mi się wizja tego miasta-fortecy
wzniesionego pośrodku niegościnnej pustyni. Coś podobnego chyba próbowali
zrobić w Księdzu, tylko że im nie
wyszło ze względu na ogólną penisowatość filmu. Nowa wersja Sędziego… nie ma z poprzednią w zasadzie
nic wspólnego. To inny świat, skupia się na innym problemie i jej rozmach
polega na czymś innym: tam mieliśmy nieomal ratowanie świata. Tu jest bardzo
efektowne ratowanie… no, niczego. Ot, nocna akcja w jakimś bloku. Ale, trzeba
przyznać, akcja z przytupem! Ma swoje plusy, ogląda się ciekawie. Po prostu
brakowało mi opowieści na skalę wersji z 2012 r. Przy czym chylę czoła przed
Karlem Urbanem – naprawdę ładnie zagrał Sylvestra Stallone’a!
RoboCop –
przyznam, że po raz pierwszy oglądałam pełnometrażówki. Za dzieciaka z
wypiekami śledziłam każdy odcinek serialu, ale filmów nie znałam. Pierwsza
część to właściwie coś, czego można się spodziewać: droga bohatera od Murphy’ego
do RoboCopa. Z cudnymi animacjami poklatkowymi. Dwójki, przyznam, nie pamiętam
zbyt dobrze, a z trójki kojarzę tylko strajkujących policjantów. Wiem tyle, że generalnie
w tej serii są jakieś emocje, jakieś fabułki – może zadka nie urywa, ale jest
dość równo i poprawnie. Myślałam, że najnowsza odsłona, z 2014 r., utrzyma ten
poziom. Tymczasem dostałam coś bardzo rozwlekłego i straszliwie
skoncentrowanego na angstowaniu Murphy’ego. Film się zasadniczo kończy tam,
gdzie ja myślałam, że powinien skończyć się zaledwie wstęp do właściwej fabuły.
Zdecydowanie nie było to coś, czego oczekiwałam, choć trochę rozumiem, co chcieli
osiągnąć twórcy. I jeśli ktoś szuka egzystencjalnych bólów bohatera, jego
dylematów i rozterek związanych z porzuceniem dotychczasowego życia na rzecz
zostania maszyną – zapewne ten film mu się spodoba.
Planeta Małp – no cóż,
to był długi przystanek. Nie będę wyliczać wrażeń ze wszystkich filmów po kolei,
wspomnę tylko tyle: wielka szkoda, że przy pierwszej odsłonie serii wiedziałam
już, jaki jest największy plot twist. Bo to by było dobre. Naprawdę dobre. To
znaczy ten film i tak był świetny, a charakteryzacja małp fenomenalna, ale
ogromnie żałowałam, że najważniejszą sprawę miałam zaspoilowaną od lat. Jeśli
chodzi o nowe filmy z cyklu, mam mieszane uczucia – po prostu: mają swoje wady
i zalety, oglądało mi się nieźle, ale trudno mi było przymknąć oko na różne
fabularne bzduryzmy. Choć przymykałam je na bzduryzmy starych produkcji. Tyle
tylko, że te nowe jednak bardzo wyraźnie próbowały być „prawdziwymi historiami”,
realistycznymi niemal jak Batmany Nolana.
Potem obejrzałam jeszcze Supermana i Ludzi-Krety,
ale nie wytrwałam w maratonie supermanowym, przerzucając się na Szczęki.
Żeby już nie przynudzać: seria zaczyna się naprawdę dobrą produkcją, by potem
lecieć na łeb na szyję i sześć metrów mułu.
Teraz jakoś nie mogę sobie znaleźć maratonu. To
znaczy, naturalnie, obejrzeliśmy z Ulvem wszystkie epizody Star Warsów, a
samodzielnie obejrzałam nawet Holiday
Special, ale tego za bardzo nie liczę, bo intencja była inna. Obejrzałam
też parę nowych odsłon baśni (rozczarowujące Frozen, sympatyczne Nieustraszeni
Bracia
Grimm, średnie Hansel i Gretel: łowcy czarownic) produkcji
okołowampirycznych (totalnie rozrywkowy Abraham Lincoln: łowca wampirów) i różnych
dziwności (Vikingdom), poznałam serial, który mnie nie przekonał (Black
Sails) i taki, który mnie totalnie zachwycił (Galavant). Zostałam olśniona
najnowszą odsłoną Mad Maxa i rozczarowana kolejną częścią Jurassic Parku, w końcu
też z mieszanymi uczuciami zostawiło mnie Star Wars: Przebudzenie Mocy.
Wreszcie, po wielu latach, obejrzałam Amistad, z którym zawsze było mi nie
po drodze. Do wspomnienia Jupiter: intronizacji naprawdę nie
chcę wracać, bo usiłuję to wyprzeć i udawać, że nigdy tego nie było. Z drugiej
strony, odkryłam potencjalnego ulubionego reżysera za pośrednictwem 7
psychopatów.
Oczywiście, udało się obejrzeć też Marsjanina,
co jest sukcesem tyleż filmowym co czytelniczym. No i zamknęłam moją przygodę z
Hobbitem
Petera Jacksona – i, mówcie co chcecie, mi tam się te filmy koniec końców
podobają, a Daina wielbię miłością fangirlowską.
Słowem: było różnie, ale koniec końców jestem
zadowolona. Tylko różnych śmiesznostek jakoś mało – nic na skalę Room… choć z drugiej strony, Star Wars: Holiday Special…?
No i, co najważniejsze, wspólnie z Siem
dziarsko aktualizujemy Trekkies’ Log, może niezbyt często,
ale za to wytrwale – dzięki czemu Star
Trek towarzyszył mi tak naprawdę przez cały ten rok, umilając weekendy, a
czasem i pracę.
Ach, no i, last
but not least, przed paroma dniami obejrzałam doskonały Sunshine
z 2007 r. – nie napisałam o nim notki, bo zwyczajnie nie miałam jeszcze czasu
ani okazji, ale na pewno to zrobię. Film ma fenomenalną muzykę i cały jest absolutnie
rewelacyjny. Już teraz szczerze i serdecznie polecam. A rozwinę tę polecankę we
właściwej notce.
Przeczytane
No dobra, dobra. Ogólnie przeczytałam w tym
roku wstydliwie mało – wszystko przez to, że od któregoś momentu zamiast czytać
w pociągu w drodze do pracy, ja ten czas zaczęłam najzwyczajniej w świecie
przesypiać. Ale obiecuję sobie, że od stycznia spróbuję znów czytać.
Przede wszystkim, miałam okazję poczytać parę
reportaży (Jakuck, Po Syberii), oczywiście głównie
z wydawnictwa Czarnego – uwielbiam ich reportaże i serdecznie polecam każdemu,
nawet jeśli nie do końca jest Wam po drodze z takim rodzajem prozy.
Poczytałam trochę mojego niedoścignionego
pisarskiego ideału, znaczy się Arthura C. Clarke’a (Opowieści z dziesięciu światów).
Ale przede wszystkim: to w dużym stopniu był
rok odkryć. Dzięki nawiązaniu współpracy z wydawnictwem Genius Creations,
miałam przyjemność zapoznać się z twórczością Pawła Majki, którego hardo
fangirluję: doskonały Pokój światów, fascynujące i napisane
z niesamowitym rozmachem Niebiańskie pastwiska, a wreszcie i Dzielnica
obiecana, bez porównania lepsza od głupiego Metra 2033 (które, nawiasem mówiąc, z poczucia obowiązku też
przeczytałam… i na tym poprzestańmy). Z niecierpliwością oczekuję kolejnych
tekstów, które wyjdą spod klawiatury tego autora. Bardzo pozytywnym odkryciem
okazał się też Marcin Jamiołkowski, który stworzył przyjemny i uderzający w moje
froowe serduszko cykl o warszawskim magu, Herbercie
Kruku. Ogromnym zaskoczeniem i zachwytem okazał się Król Wron Szymona Kruga –
mam nadzieję, że wydawnictwo MadMoth Publishing zadba o to, żeby drugi tom
ujrzał światło dzienne. Był też, ma się rozumieć, Marsjanin, na podstawie
którego powstał wspomniany wcześniej film. Książka, która mnie całkowicie
urzekła.
Z drugiej strony, odkryłam, że kolejny klasyk
jakoś do mnie nie trafia – tak jak nie potrafię właściwie docenić Diuny, tak spłynął po mnie Hyperion.
Zaliczyłam też jedno literackie totalne potknięcie,
czyli Gniewne lato. Jeśli macie dość tego łez padołu albo uważacie,
że nie umiecie pisać – zachęcam do lektury. Po tym żadna książka nie wyda się
słaba.
Było też parę tytułów, o których właściwie nie chce
mi się wspominać: niektóre dość przyjemne, inne irytujące, ot, czytadła do
autobusu.
Urósł natomiast mój stos rzeczy do przeczytania
i obawiam się, że wchodzę z nim w 2016 rok. Keller
to tylko jeden z tytułów. W ogóle na załączonym obrazku widać, że zdecydowanie
więcej oglądałam filmów niż czytałam książek (ach, no i komiksów! Ostatnio łyknęłam
Kryzys
tożsamości z uniwersum DC oraz trzeci tom Amerykańskiego wampira!
Jeden i drugi komiks miał swoje zalety, przy czym bardziej podobała mi się
kreska w superbohaterskiej opowieści o Batmanie i spółce).
Napisane
No tak… tutaj wchodzimy na to najbardziej
drażliwe poletko.
W dniu urodzin postanowiłam sobie, że się
ogarniam. Że trzeba betonieć – teraz albo nigdy, nie ma na co czekać, teksty się
same nie napiszą i nie wyślą do wydawnictw. No i praktycznie od kwietnia słałam
różne rzeczy w różne miejsca – zarówno powieść jak i kilka opowiadań.
Oczywiście, część tekstów została odpluta. Wciąż mi trochę żal, że poległam na
polu fanficiarskim z krótkim opowiadankiem z uniwersum Star Treka – ale wmawiam sobie, że to dlatego, że po prostu jurorzy
nie ogarniali settingu. Pewnie wygrała jakaś Gra o Tron czy coś. I tej wersji będę się trzymać.
Rozczarowanie połączone z radością wiąże się z
innym tekstem konkursowym, tym razem osadzonym w świecie Wolsunga. Na ten
konkurs napisałam dwa opowiadania: jedno cyzelowałam przez wiele tygodni,
drugie zaś – napisałam w kilka dni, na ostatnią chwilę, tylko dlatego, że był
czas, a ja chciałam machnąć takie tam jedno cameo (mowa o Dzienniku doktora Augusty).
Zgadnijcie więc, które z opowiadań ostatecznie znalazło się w antologii…? Ale
chociaż tyle dobrego, że to wycyzelowane, które naprawdę lubię (Kwiaty dla pani Slepcovej) doczłapało do
finału.
Zresztą, jestem taką osobą Tuż-Za-Podium. Dawno
temu byłam w finale Horyzontów wyobraźni, a w tym roku – w finale Ikarowych strof. Co akurat mnie cieszy,
bo gala finałowa była na terenie wojskowym i w ogóle strasznie się jarałam, bo
niezależnie od wyniku konkursu, odhaczyłam sobie fajną przygodę.
Otrzymałam też wyróżnienie w konkursie
organizowanym przez Wojewódzką i Miejską Bibliotekę Publiczną w Gdańsku z
okazji jej siedemdziesięciolecia, pod hasłem „Wybieram bibliotekę” – na razie
zdradzę tylko tyle, że napisałam krótkie opowiadanko postapo. Do przeczytania
powinno być za jakiś czas, na pewno będę się chwalić.
Spróbowałam też swoich sił w miniaturach – z dość
dobrym efektem. Dwa moje teksty są do przeczytania na Szortalu: Żaba
i Cmentarz.
Gdzieś tam równolegle walczyłam na polu
publicystycznym, co zaowocowało kilkoma artykułami na portalu Literka.info.
Kilka tekstów wciąż wisi w eterze i czeka na
decyzję, więc być może wspomnę o nich w podsumowaniu za rok – jeśli zmobilizuję
się do napisania takowego. Aha, no i ważna rzecz: na dwóch tekstach udało mi
się w tym roku zarobić pieniądze! Może niewielkie, ale zawsze coś! OMG zarabiam
na pisaniu!!!1111oneone!!jeden!!11! Stem pisarką!
Oczywiście, najtrudniejszym grafomańskim
doświadczeniem było dla mnie NaNoWriMo. Trzeba jednak przyznać, że bawiłam się
przy pisaniu dużo lepiej niż w 2014 r. Przestałam się tak stresować,
uświadomiłam sobie wreszcie, że tak naprawdę ja przecież podczas tej imprezy
niczego nie muszę: ani socjalizować się, ani jeździć na WIPy, ani nawet wrzucać
fajków każdego dnia – kaman, zaczęłam je wciskać na fejsa z własnej inicjatywy,
to nawet nie była żadna świecka tradycja NaNo! Toteż z własnej inicjatywy
zaprzestałam tego procederu, kiedy uznałam, że w ogóle mnie to już nie bawi.
Niestety, Piękna Teodora podbija kosmos
wciąż czeka na dokończenie – bo choć wygrałam NaNoWriMo, nie udało mi się
dokończyć zbiorku. Wierzę jednak, że kiedyś do tego tekstu wrócę – bo jednak za
bardzo lubię bohaterów, żeby ich tak po prostu porzucić.
Inne
Z innych tegorocznych aktywności, zdarzyło mi
się odwiedzić kilka konwentów. Doświadczenia były bardzo różne (choć to raptem
trzy imprezy były: Pyrkon, Imladris i Warszawskie Targi Fantastyki), niemniej
dochodzę do wniosku, że są to wydarzenia, na których zdecydowanie potrafię
znaleźć coś dla siebie. I nie ukrywam, że już planuję, dokąd pojadę w przyszłym
roku – jeśli macie jakieś specjalne polecanki, to będę wdzięczna. Bo plan planem,
ale może ktoś ma tajemną wiedzę, która jeszcze nie jest dla mnie dostępna…?
Ponadto trochę sobie pograłam na komputerze i
na planszy, ale o tym już mi się nie chce pisać, bo i tak to podsumowanie
zrobiło się zbyt długie.
A w wakacje wreszcie zwiedziliśmy nieco najbliższe
okolice – dla mnie o tyle cenne doświadczenie, że z Pomorza to znałam
dotychczas trasy akademik-uczelnia i mieszkanie-praca. A teraz jestem dumną
posiadaczką odznaki Korony Starego Gdańska, ha!
Ach, no i zdobyłam parę autografów, dzięki
czemu moje fangirlowskie serduszko może sobie radośnie kwilić.
Z rzeczy ważniejszych, Vist jest z nami już
ponad rok. I był to piękny rok, pełen obszczekanych psów, pogonionych saren, zjedzonych
pierniczków, wydłubywanych kleszczy, opróżniania gruczołów, zjedzonych ptasich
mleczek, mopowania wymiocin z przedpokoju, odkurzania rudych kłaków, z których
nigdy nie można stwierdzić, które to moje, a które Vistowe, ale przede
wszystkim – pełen uroku, piszczenia gumową piłeczką, wpatrzonych w nas
brązowych ślipków i wiernego tupotu pazurków na panelach, gdziekolwiek się
przemieszczamy po mieszkaniu. I jeśli nie adoptowaliście jeszcze zwierzaka ze
schroniska, to – zapodam takim tam pedagogicznym smrodkiem – lećcie w te pędy
do najbliższego, jakie macie w mieście. Rozejrzyjcie się. Na pewno znajdziecie
tam przyjaciela na lata.
No.
Chyba skończyłam.
W gruncie rzeczy, jak tak o tym myślę, to nie
był zły rok. Może taka jest funkcja całych tych podsumowań? Uświadomienie
sobie, że wcale nie mamy tak przewalone, jak to się zawsze wydaje i jak lubimy
sobie wmawiać? Oczywiście, nie zawsze było cudownie (praca…), ale hej: od tego
jest nadchodzący rok, żeby było lepiej, no nie?
Czego sobie i Wam życzę!
Do zobaczenia w przyszłym roku!