Tytuł: Paradyzja
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2013
Wydawca: Bookrage
Przepraszam.
Naprawdę przepraszam wszystkich wielbicieli Zajdla. Nie wątpię, że był
prekursorem fantastyki socjologicznej w Polsce. Nie odmawiam mu wielkości. Po
prostu nie będzie między nami namiętnego związku i już. Niestety, Paradyzja nie zdołała zmienić mojego
nastawienia – a jeśli jej się to nie udało, to nie wiem, który tytuł zdołałby
tego dokonać. Nie mówię, że nie będę już próbowała – bądź co bądź, w pakiecie z
Bookrage’a zostało mi jeszcze parę pozycji. Ale ja już na nic nie liczę.
Żeby nie było:
tym razem przynajmniej dostałam powieść, która faktycznie była powieścią, a nie
powieścią w powieści. Pojawiło się co prawda krótkie opowiadanie sci-fi w
powieści, ale nie stanowiło głównego trzonu konstrukcyjnego. Szkatułki były
fajne, ale gdybym trzy razy z rzędu się na nich rozbiła, chyba zaczęłoby mnie
to nudzić.
Tym razem
opowieść rozwija się bardziej klasycznie: oto literat z Ziemi, Rinah Devi,
dostaje przepustkę na tajemniczy świat zwany Paradyzją – w zamierzeniu kolonię,
ale w rzeczywistości zupełnie autonomiczną, sztuczną planetę. Ma napisać o niej
książkę, toteż musi zrobić risercz – i Paradyzyjczycy całkiem gorliwie
współpracują, bo zależy im, żeby nie napisał o nich bzdur.
Czytelnik
towarzyszy Rinahowi w jego zwiedzaniu dziwnego świata.
Teraz już
pojadę spoilerami, więc jak coś, to ten… żeby nie było, że nie ostrzegałam!
Mój główny
problem z tą powieścią: czytałam przedtem Całą
prawdę… – tym samym praktycznie od samego początku doskonale wiedziałam, na
czym polega cały trik. Powielenie pomysłu było, moim zdaniem, fatalną decyzją
autora. Szczególnie że przecież właśnie ta kryjąca się pod utopijnym
płaszczykiem intryga jest niezmiernie ważna. Co to za frajda: odkrywać ją wraz
z Rinahem, skoro już się zna jej rozwiązanie? Zgoda, może nie ze wszystkimi
detalami, ale to było aż nazbyt oczywiste: cały ten Cortez nie był żadnym
zbawcą, tylko sukinsynem, który chciał sobie porządzić plebsem (wcale nie jak
Jedynka z Całej prawdy…), obudzonym z
hibernacji ludziom powiedziano, że są w dupie i muszą tymi rencyma zbudować
kolonię w dużo trudniejszych warunkach, niż to pierwotnie obiecała Ziemia
(zupełnie nie jak kolonistom z Całej
prawdy…), przez kolejne lata pokazuje się kolonistom, że Ziemia to samo
zło, syf, kiła i cykliści (wcale nie jak… łapiecie schemat?), bohater-badacz
odkrywa, że to wszystko łgarstwo, odkrywa prawdę i… i nic z tym nie robi. I
czytelnik żegna się z wykreowanym przez Zajdla światem dokładnie w momencie, w
którym mógłby być jakiś punkt kulminacyjny. To jest dokładnie to samo, co Cała prawda o planecie Ksi!
Nie przeczę, że
w detalach było nieco lepsze. Przede wszystkim, o wiele lepiej spełnia rolę
fantastyki socjologicznej. Wreszcie
dostajemy społeczeństwo, w które choć trochę można uwierzyć. Jasne, znów
pojawia się założenie bierności ludzi, w dodatku powiedziane całkowicie wprost:
„Wiedząc, że
nie sposób niczego zmienić, człowiek przestaje wysilać umysł nad bezowocnymi
spekulacjami i zaczyna urządzać się najlepiej, jak to możliwe w danej sytuacji.”
Ale to na
szczęście tylko słowa jednego z bohaterów, a rzeczywistość okazuje się bardziej
skomplikowana. Tego skomplikowania brakowało mi w Całej prawdzie…. Tutaj czytelnik dowiaduje się, że na początku byli
koloniści, którzy chcieli wracać na Ziemię zamiast budować Paradyzję. Byli też
tacy, którzy nie wierzyli w wersję Corteza. Pojawiają się młodzi gniewni,
którzy – choć nie mają możliwości na jawny sprzeciw – potrafią przechytrzyć
cały wielki System Zabezpieczeń. Jest coś w rodzaju podziemnej opozycji. Bah!,
nawet jeśli ktoś nie próbuje zwalczać istniejącego stanu rzeczy, i tak zna
różne malutkie sztuczki, które pozwalają tu i ówdzie powiedzieć coś
niedozwolonego albo „zniknąć” na jakiś czas wszędobylskim kamerom. W ogóle
bardzo podobał mi się patent koalangu – wraz ze związanymi z nim problemami
poetów: jak tu tworzyć wiersz, skoro przeciętna wypowiedź przypadkowego
przechodnia jest tak naszpikowana metaforami, aluzjami, symbolami i Jeżuś wie czym
jeszcze, że praktycznie może uchodzić za poezję? Ten dylemat był zasugerowany
tylko raz nie miał specjalnego znaczenia
dla fabuły, ale serio daje do myślenia.
Również
bohaterowie dali się lubić. A nawet jeśli nie lubić, to w każdym razie
wzbudzali jakieś emocje. Najsłabiej chyba wypadł sam Rinah, bo wydawał mi się
nieco głupawy. Może taki miał być, a może niesprawiedliwie go oceniam, bo
przecież to ja znałam rozwiązanie zagadki, a nie on. Z drugiej strony, z
Coriolisem wymyśliłam wcześniej od niego. Inna sprawa: dlaczego musiał dopiero
wyobrazić sobie imię „Coriolis” napisane przez „K”, by załapać, co jest na
rzeczy? Przecież nie był Polakiem. Sądząc po jego pochodzeniu, „C” powinno być
zupełnie w porządku. Ot, taki tam czep, ale jakoś mnie uderzył. Jak polski
autor pisze o niepolskich bohaterach, to trzeba pamiętać, że nie powinni
podlegać polskim skojarzeniom czy zasadom języka. Wspominanie o szklanych
domach, które pojawiły się „w którymś ze starych ziemskich utworów literackich”
też wydało mi się raczej śmieszne.
No i przyznam,
że ciągle nie rozumiem: w opowiadaniu Nikora (Nikor Orley Huxwell, co uważam za
urokliwy motyw, ale ja zawsze lubiłam takie rzeczy) bohaterowie przenieśli się
na inną planetę, w innym układzie i tam wybudowali nowe miasto, o którym mieli
powiedzieć ludziom, że to nowa wersja ich sztucznej planety. Nie do końca wiem,
jak dalece mogę fabułę tego opowiadania przekładać na historię Paradyzji.
Chodzi mi głównie o te przenosiny na inną planetę… To chyba już w istocie była
fantastyka Nikora? Bo przecież lecąc na Paradyzję, trzeba ustalać jakiś kurs,
trzeba lecieć dokądś. Nie da się tak
po prostu polecieć do punktu A i wylądować w punkcie B… To był fragment, który
wpędził mnie w pewną konfuzję. Choć nie wykluczam, że czegoś nie doczytałam
albo za bardzo czerpię z opowiadania. Sama nie wiem.
Słowem: Paradyzja jest lepsza niż Cała prawda…, ale boleśnie powiela
tamten schemat. Przez to niczym nie zaskakuje. Plus jest irytujące, że kończy
się w tym samym punkcie: wiemy, o co chodzi, ale nic z tego nie wynika. Bohater odwala trochę takie: Screw you guys, I’m going home. Cartman
approves. Szkoda, bo ja bym chciała wiedzieć, co dalej stało się z tym (niemal)
doskonale kontrolowanym społeczeństwem i co wynikło z tego, że ktoś odkrył prawdę.
Panie Zajdel, z
bólem zawiadamiam, że nie jesteśmy sobie przeznaczeni.
Notka
popełniona w ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”.
– Szary anioł przyśnił mi się nieostrożnie –
mówił młody mężczyzna do siedzącej naprzeciw dziewczyny.
– Przestrzeni skrawek pustką się wypełnił?
– Mimo przeszłości myszki w czasowniku
rozprzestrzenionej od krańca po kraniec, kotara głosu mej dłoni nie tknięta,
tęsknoty hieny pozostały przy niej.
– Słodycz nieśmiała wilgoci wśród kęp
torfowiska.