piątek, 13 czerwca 2014

Fraa w czytelni (83) - "Paradyzja"

Autor: Janusz A. Zajdel
Tytuł: Paradyzja
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2013
Wydawca: Bookrage

Przepraszam. Naprawdę przepraszam wszystkich wielbicieli Zajdla. Nie wątpię, że był prekursorem fantastyki socjologicznej w Polsce. Nie odmawiam mu wielkości. Po prostu nie będzie między nami namiętnego związku i już. Niestety, Paradyzja nie zdołała zmienić mojego nastawienia – a jeśli jej się to nie udało, to nie wiem, który tytuł zdołałby tego dokonać. Nie mówię, że nie będę już próbowała – bądź co bądź, w pakiecie z Bookrage’a zostało mi jeszcze parę pozycji. Ale ja już na nic nie liczę.

Żeby nie było: tym razem przynajmniej dostałam powieść, która faktycznie była powieścią, a nie powieścią w powieści. Pojawiło się co prawda krótkie opowiadanie sci-fi w powieści, ale nie stanowiło głównego trzonu konstrukcyjnego. Szkatułki były fajne, ale gdybym trzy razy z rzędu się na nich rozbiła, chyba zaczęłoby mnie to nudzić.
Tym razem opowieść rozwija się bardziej klasycznie: oto literat z Ziemi, Rinah Devi, dostaje przepustkę na tajemniczy świat zwany Paradyzją – w zamierzeniu kolonię, ale w rzeczywistości zupełnie autonomiczną, sztuczną planetę. Ma napisać o niej książkę, toteż musi zrobić risercz – i Paradyzyjczycy całkiem gorliwie współpracują, bo zależy im, żeby nie napisał o nich bzdur.
Czytelnik towarzyszy Rinahowi w jego zwiedzaniu dziwnego świata.

Teraz już pojadę spoilerami, więc jak coś, to ten… żeby nie było, że nie ostrzegałam!

Mój główny problem z tą powieścią: czytałam przedtem Całą prawdę… – tym samym praktycznie od samego początku doskonale wiedziałam, na czym polega cały trik. Powielenie pomysłu było, moim zdaniem, fatalną decyzją autora. Szczególnie że przecież właśnie ta kryjąca się pod utopijnym płaszczykiem intryga jest niezmiernie ważna. Co to za frajda: odkrywać ją wraz z Rinahem, skoro już się zna jej rozwiązanie? Zgoda, może nie ze wszystkimi detalami, ale to było aż nazbyt oczywiste: cały ten Cortez nie był żadnym zbawcą, tylko sukinsynem, który chciał sobie porządzić plebsem (wcale nie jak Jedynka z Całej prawdy…), obudzonym z hibernacji ludziom powiedziano, że są w dupie i muszą tymi rencyma zbudować kolonię w dużo trudniejszych warunkach, niż to pierwotnie obiecała Ziemia (zupełnie nie jak kolonistom z Całej prawdy…), przez kolejne lata pokazuje się kolonistom, że Ziemia to samo zło, syf, kiła i cykliści (wcale nie jak… łapiecie schemat?), bohater-badacz odkrywa, że to wszystko łgarstwo, odkrywa prawdę i… i nic z tym nie robi. I czytelnik żegna się z wykreowanym przez Zajdla światem dokładnie w momencie, w którym mógłby być jakiś punkt kulminacyjny. To jest dokładnie to samo, co Cała prawda o planecie Ksi!
Nie przeczę, że w detalach było nieco lepsze. Przede wszystkim, o wiele lepiej spełnia rolę fantastyki socjologicznej. Wreszcie dostajemy społeczeństwo, w które choć trochę można uwierzyć. Jasne, znów pojawia się założenie bierności ludzi, w dodatku powiedziane całkowicie wprost:
„Wiedząc, że nie sposób niczego zmienić, człowiek przestaje wysilać umysł nad bezowocnymi spekulacjami i zaczyna urządzać się najlepiej, jak to możliwe w danej sytuacji.”
Ale to na szczęście tylko słowa jednego z bohaterów, a rzeczywistość okazuje się bardziej skomplikowana. Tego skomplikowania brakowało mi w Całej prawdzie…. Tutaj czytelnik dowiaduje się, że na początku byli koloniści, którzy chcieli wracać na Ziemię zamiast budować Paradyzję. Byli też tacy, którzy nie wierzyli w wersję Corteza. Pojawiają się młodzi gniewni, którzy – choć nie mają możliwości na jawny sprzeciw – potrafią przechytrzyć cały wielki System Zabezpieczeń. Jest coś w rodzaju podziemnej opozycji. Bah!, nawet jeśli ktoś nie próbuje zwalczać istniejącego stanu rzeczy, i tak zna różne malutkie sztuczki, które pozwalają tu i ówdzie powiedzieć coś niedozwolonego albo „zniknąć” na jakiś czas wszędobylskim kamerom. W ogóle bardzo podobał mi się patent koalangu – wraz ze związanymi z nim problemami poetów: jak tu tworzyć wiersz, skoro przeciętna wypowiedź przypadkowego przechodnia jest tak naszpikowana metaforami, aluzjami, symbolami i Jeżuś wie czym jeszcze, że praktycznie może uchodzić za poezję? Ten dylemat był zasugerowany tylko raz  nie miał specjalnego znaczenia dla fabuły, ale serio daje do myślenia.

Również bohaterowie dali się lubić. A nawet jeśli nie lubić, to w każdym razie wzbudzali jakieś emocje. Najsłabiej chyba wypadł sam Rinah, bo wydawał mi się nieco głupawy. Może taki miał być, a może niesprawiedliwie go oceniam, bo przecież to ja znałam rozwiązanie zagadki, a nie on. Z drugiej strony, z Coriolisem wymyśliłam wcześniej od niego. Inna sprawa: dlaczego musiał dopiero wyobrazić sobie imię „Coriolis” napisane przez „K”, by załapać, co jest na rzeczy? Przecież nie był Polakiem. Sądząc po jego pochodzeniu, „C” powinno być zupełnie w porządku. Ot, taki tam czep, ale jakoś mnie uderzył. Jak polski autor pisze o niepolskich bohaterach, to trzeba pamiętać, że nie powinni podlegać polskim skojarzeniom czy zasadom języka. Wspominanie o szklanych domach, które pojawiły się „w którymś ze starych ziemskich utworów literackich” też wydało mi się raczej śmieszne.

No i przyznam, że ciągle nie rozumiem: w opowiadaniu Nikora (Nikor Orley Huxwell, co uważam za urokliwy motyw, ale ja zawsze lubiłam takie rzeczy) bohaterowie przenieśli się na inną planetę, w innym układzie i tam wybudowali nowe miasto, o którym mieli powiedzieć ludziom, że to nowa wersja ich sztucznej planety. Nie do końca wiem, jak dalece mogę fabułę tego opowiadania przekładać na historię Paradyzji. Chodzi mi głównie o te przenosiny na inną planetę… To chyba już w istocie była fantastyka Nikora? Bo przecież lecąc na Paradyzję, trzeba ustalać jakiś kurs, trzeba lecieć dokądś. Nie da się tak po prostu polecieć do punktu A i wylądować w punkcie B… To był fragment, który wpędził mnie w pewną konfuzję. Choć nie wykluczam, że czegoś nie doczytałam albo za bardzo czerpię z opowiadania. Sama nie wiem.

Słowem: Paradyzja jest lepsza niż Cała prawda…, ale boleśnie powiela tamten schemat. Przez to niczym nie zaskakuje. Plus jest irytujące, że kończy się w tym samym punkcie: wiemy, o co chodzi, ale nic z tego nie wynika. Bohater odwala trochę takie: Screw you guys, I’m going home. Cartman approves. Szkoda, bo ja bym chciała wiedzieć, co dalej stało się z tym (niemal) doskonale kontrolowanym społeczeństwem i co wynikło z tego, że ktoś odkrył prawdę.
Panie Zajdel, z bólem zawiadamiam, że nie jesteśmy sobie przeznaczeni.


Notka popełniona w ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”.





– Szary anioł przyśnił mi się nieostrożnie – mówił młody mężczyzna do siedzącej naprzeciw dziewczyny.
– Przestrzeni skrawek pustką się wypełnił?
– Mimo przeszłości myszki w czasowniku rozprzestrzenionej od krańca po kraniec, kotara głosu mej dłoni nie tknięta, tęsknoty hieny pozostały przy niej.
– Słodycz nieśmiała wilgoci wśród kęp torfowiska.

czwartek, 12 czerwca 2014

Fraa w czytelni (82) - "Gottland"

Autor: Mariusz Szczygieł
Tytuł: Gottland
Miejsce i rok wydania: Wołowiec 2011
Wydawca: Czarne

Czesi to zabawny naród. I nie mówię tego w tym sensie, że Pepiki i mają śmieszny język. To znaczy język czeski nadal potrafi mnie rozbawić, ale podobno dla Czechów równie głupawo brzmi język polski, więc whatevah. Chodzi mi o coś innego: bardzo wielu ludziom może się wydawać, że ogólnie cała ta Europa Środkowa to takie tam jedno słowiańskie podwórko: Polacy, Czesi, Słowacy – nie ma większej różnicy. Trochę inaczej wymawiają te same słowa, ale przecież znamy jedni drugich na wylot. Pijemy piwo, mieliśmy komunizm, teraz mamy demokrację… i pijemy piwo, wspominałam o tym? I nie przepadamy za Niemcami. No, przy czym oczywiście z tej gromadki Polacy są najdumniejsi i najdzielniejsi, a na Czechów patrzymy z takim trochę pobłażliwym uśmiechem. A na czym polega ta wspomniana przez mnie śmieszność? Na ironii. Na tym, jak bardzo się mylimy.

Nie wiem, ile osób zastanawia się, ile prawdy w tym stereotypie i, jeśli nawet jest w nim jakaś prawda (cóż, nie oszukujmy się: w każdym stereotypie jest nieco prawdy, one się z powietrza nie biorą), to z czego ten stan rzeczy wynika. Bah!, sama jakoś szczególnie się nad tym nie zastanawiałam – po prostu nie leżało to jakoś wyczynowo w moim kręgu zainteresowań.
Ale Wydawnictwo Czarne swego czasu miało promocję.

I tak w moje ręce wpadł zbiór reportaży Mariusza Szczygła Gottland.
Właściwie nie wiem, jak tu ładnie o tym opowiedzieć, żeby po prostu nie streszczać kolejnych tekstów. Książka dotyczy… cóż, Czechów uwikłanych w dwudziestowieczną historię, Czechów w Europie. Czytelnik poznaje naród i jego dzieje przez pryzmat mniej i bardziej wybitnych jednostek, choćby takich jak Tomáš Bata, założyciel słynnej dziś marki obuwia (rozdział dotyczący jego i jego firmy jest zresztą najobszerniejszy), Lida Baarova, kochanka Goebbelsa, czy Otakar Szvec, twórca największego pomnika Stalina na świecie. Tych historii jest wiele, w większości nie nastrajają optymistycznie, ale za to pomagają wiele zrozumieć. Między innymi choćby tę uległość i bierność Czechów – reportaże bardzo wyraźnie pokazują, że w chęci przeżycia nie ma nic zdrożnego. Że nie każdy musi mieć parcie na bycie bohaterem. Widać w nich też z dość przerażającą wyrazistością, jak bardzo niepewny był los człowieka w „Gottlandzie” w połowie XX w. – nieważne, że ktoś nie mieszał się w politykę i próbował po prostu robić swoje, aktorki kręciły filmy, a rzeźbiarze stawiali pomniki. Państwo upominało się o każdego, wystarczyło być zbyt zdolnym albo zbyt ładnym, by znaleźć się w centrum uwagi. Czasem kończyło się to złamaniem kariery. Czasem śmiercią. W najlepszym razie czekaniem na koniec swoich dni gdzieś w ukryciu przed ciekawskimi spojrzeniami.
Mariusz Szczygieł pokazuje zupełnie inne Czechy od tych, które zna przeciętny Polak. Czytelnik poznaje kraj ludzi zniszczonych przez wojnę, którzy ze strony komunistów oczekiwali ratunku, a zostali tylko jeszcze mocniej wgnieceni w ziemię. Ale którzy trwają – mimo wszystko. I zresztą to jest dla mnie powód, dla którego nie mogę powiedzieć, że to pesymistyczna lektura. Bo w tej cichej wytrwałości też jest coś budującego. Ktoś się zabił? Komuś przekreślono cały dotychczasowy dorobek i szanse na przyszłość? Być może! Ale będziemy trzymać się życia – bo przecież zginąć to żadne osiągnięcie. Każdy może zginąć. Trudniej jest żyć. To trochę jak u Herberta:
„wybrałeś część łatwiejszą efektowny sztych
lecz czymże jest śmierć bohaterska wobec wiecznego czuwania”
Jeśli już miałabym generalizować, to w tej chwili mogę powiedzieć, że Czesi nie są wioskowymi głupkami Europy – są jej Fortynbrasem. A ja zawsze lubiłam Fortynbrasa – bardziej niż Hamleta. Rozumiem go chyba lepiej niż Hamleta.

Jak wspomniałam, rozdział o początkach Baty jest najdłuższy – odstaje też nieco od pozostałych opowieści, sięga bowiem aż do XIX w. Nie ma w nim tak wielkiego ciężaru położonego na sprawy II wojny i czasów po niej, chodzi raczej o genezę powstania… cóż, nieomal państwa w państwie. Niesamowite wrażenie robi historia tego, jak jeden człowiek stworzył imperium, jak rządził miastem, kształcił… chciałoby się powiedzieć „poddanych”, no ale przecież nie. Przecież to tylko zdolny przedsiębiorca. To po prostu trzeba przeczytać.
Innym tekstem, który szczególnie zapadł mi w pamięci, był ten o pomniku Stalina – nie tylko dlatego, że wstrząsnęła mną biografia rzeźbiarza. Przede wszystkim ciągle i niezmiennie fascynuje mnie monumentalizm systemów totalitarnych. I to, z jaką lekkością można najpierw budować coś przez ileś lat, by w ciągu jednego dnia i pod wpływem jakiejś jednej uwagi nagle zadecydować, że takiego wała: to nigdy nie istniało.
Na tle tych opowieści nieco mniej mnie ruszyły historie o aktorkach, muzykach czy reżyserach – może też dlatego, że ich nazwiska w większości nic mi nie mówiły. Cóż, oczywiście należy zapytać w tym miejscu, dlaczego nic mi nie mówiły. W reportażach jest odpowiedź na to pytanie.

Tu muszę nadmienić, że chyba znielubię Wydawnictwa Czarne. Wydają te cholerne reportaże i ja je muszę kupić, bo po prostu wiem, że będą dobre. I kupuję i czytam, choć przecież mnie to zupełnie nie interesuje.  Tylko dlaczego tak wciąga i zostaje w głowie, skoro nie interesuje?
To zdecydowanie nieuczciwe.
A Gottland zdecydowanie warto przeczytać.

PS. W sumie wiele mówi prezentacja książki na stronie Wydawnictwa Czarne.




Doszli do miejsca na grób pana Výbornego.
– Prawda, że piękne? – zapytał z dumą. – Lepszej parceli sam mąż nie mógłby sobie wybrać – zwrócił się do starszej. – Chcecie?
– Bardzo chętnie – odpowiedziała. – Ale co… co pan potem zrobi?
– Ja już sobie jakoś poradzę. Dla grabarza musi się miejsce znaleźć. To jedyna przyjemność w tym smutnym rzemiośle.
– Pisanie to też niezbyt wesołe rzemiosło – zauważył mężczyzna.

piątek, 6 czerwca 2014

Fraa w czytelni (81) - "Cała prawda o planecie Ksi"

Autor: Janusz A. Zajdel
Tytuł: Cała prawda o planecie Ksi
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2013
Wydawca: Bookrage

Czyli kolejna pozycja z nabytego dawno temu Bookrage’a odhaczona – i kolejne moje spotkanie z Zajdlem.
Jakby to ująć…
Jakoś między nami nie iskrzy, no. Nic na to nie poradzę. Naprawdę się staram, ale po prostu od prekursora polskiej fantastyki socjologicznej oczekiwałabym więcej. To nie tak, że nie podobają mi się jego książki (te całe dwie, które czytałam…). Fabuła Całej prawdy… była bardzo ciekawa. Bah!, kolonizacja kosmosu zawsze jest ciekawa, a tutaj mamy dodatkowo wielką zagadkę i obcą, niezbadaną planetę. Smaczku intrydze dodaje fakt, że planeta jest dość daleko i przelot w jedną stronę zajmuje kilkadziesiąt lat. Pal sześć załogę, bo są hibernatory, ale ludzie na ziemi muszą uzbroić się w cierpliwość, jeśli chcą poznać prawdę o kolonii na Ksi.
Tak – to wszystko jest bardzo ciekawe. I nawet ta szkatułkowa kompozycja była w porządku, choć póki co mam stuprocentową skuteczność, jeśli idzie o trafianie szkatułek u Zajdla.
No i bohater też dawał radę – pierwszoosobowa narracja pozwoliła na świetne ukazanie jego toku myślenia i powolnego zapadania się w czymś, co pierwotnie miał zwalczać. I o czym był przekonany – a przynajmniej tak sobie wmawiał – że właśnie to zwalcza, że cały się poświęca walce ze złymi buntownikami i tyranami. Niesamowite wrażenie robiło, jak Jedenastka coraz gładziej usprawiedliwiał przed sobą każdy swój czyn. Chwilami sama się zawieszałam z myślą, że no tak, właściwie to ma rację, żeby misja się powiodła, musi zdobyć ich zaufanie, wkopanie tego czy tamtego towarzysza ma miejsce w imię wyższego celu. Koniec końców bohater jawi się jako mały, wazeliniarski gnom, ale świetnie widać sam powolny akt przechodzenia tej przemiany.

Tyle tylko, że ja się nie spodziewałam powieści psychologicznej. Byłam przekonana, że to nie jeden degenerat, ale społeczność kolonistów będzie głównym tematem.
No i pojawiła się, to fakt – tylko okazała się ogromnym rozczarowaniem.
Przy okazji Cylindra van Troffa wspominałam o tym, że nie kupuję wizji ludzkości, która wydała mi się zbyt ugodowa, jednomyślna i potulna. Prawdę mówiąc, przybysze na planetę Ksi mają ten sam problem. No bo jak to tak?
Jak należy się spodziewać i co jest dość logiczne, na wyprawę do nowego świata zgłosili się ludzie młodzi, energiczni i zdeterminowani, którym niestraszne jest porzucenie macierzystej planety i których nie przeraża, że już nigdy nie wrócą. Silni i zapewne niegłupi, przecież mieli od podstaw zbudować nadające się do życia osiedle. Jasne, maszyny na pewno by to wszystko ułatwiły, ale bez przesady – mimo wszystko oczekiwano od nich pewnej pracy.
I ja mam uwierzyć, że ci zdeterminowani, odważni młodzi ludzie obudzili się z hibernacji, dowiedzieli się czegoś, co zupełnie przeczy ich wcześniejszej wiedzy i… i tak po prostu to łyknęli i podporządkowali się paru kolesiom? Serio? Tym bardziej, że paru innych kolesi szeptało, że tamci łżą jak z nut? Dlaczego wszyscy koloniści poszli za Jedynką, na miłość Jeżusia? Uwierzyli mu – tak po prostu? To by było głupie i zupełnie nierealne, żeby totalnie cała społeczność wybrała tę samą opcję, kiedy ma do wyboru podane dwie. A początkowo przecież były dwie. Chodziły ploty. To tak jakby dziś w Polsce nie było ani jednej osoby, która wierzy w zamach w Smoleńsku – tylko dlatego, że wedle oficjalnych informacji go nie było. Ale to tak nie działa. Oficjalnie mówi się, że nie było, nieoficjalnie są głosy, że jednak – a społeczeństwo się dzieli. I jedni z drugimi drą koty. Tak działają ludzie. Czemu więc nie utworzyło się żadne podziemie, tajna opozycja na Ksi? Bo Jedynka miał strażników z porażaczami? Nie, nie kupuję tego. Myślę, że w szczególności właśnie polski autor nie powinien próbować wciskać czegoś takiego – ja wiem, że te nasze słynne szable przeciw czołgom to lekka przesada, ale rzecz w tym, że ludzie walczą nawet jeśli są na przegranej pozycji. Bo zresztą czy na pewno byli na takiej przegranej? To nie wygląda na trudne: zebrać się w parę osób, dać po łbie jakiemuś samotnemu strażnikowi, zabrać mu porażacz… a z każdym następnym będzie łatwiej. Nie mówię, że na sto procent to by się powiodło – ale nie mamy żadnych informacji choćby o próbie jakiegoś działania. Czyli wygląda na to, że koloniści siedzieli grzecznie w szałasach i tylko od czasu do czasu wyciągali łapki po jedzenie na kartki. Jedynym działaniem było to, że ktośtam nauczył się pędzić bimber. I znowu: nauczył się pędzić bimber, ale nikt w żadnym momencie nie próbował sklecić broni? Wielokrotnie narrator powtarza, że Jedynka nie chciał wydać broni mieszkańcom. No dobrze, czyli byli pozbawieni porażaczy. Ale litości, nie próbowali nawet wystrugać sobie procy, znaleźć maczugi? Bez jaj, w potrzebie totalnie wszystko może być bronią (w teście w internetach wyszło mi, że moją bronią w razie zombie apokalipsy będzie kubek po kawie). Nie uwierzę, że koloniści jak jeden mąż zachowywali się jak barany. Nie bez powodu znane z historii totalitaryzmy były tak bardzo kruchymi systemami, choć przecież miały wszystko co trzeba: silnego dowódcę, potężną propagandę, donosicieli, tajną policję, jawną policję i tak dalej, a niewygodni obywatele znikali bez śladu. Mimo tych wszystkich zabezpieczeń, ludzie pod ciężkim butem zaczynają się kotłować coraz mocniej i mocniej, aż w końcu podeszwa z hukiem odskakuje.
Czy odhibernowane kobiety – żadna nie próbowała przemycić noża kuchennego i zarżnąć Jedynki podczas intymnej nocy czy coś takiego? Żadna nie próbowała po prostu uciec? Wszystkie grzeczniutko usługiwały w bunkrze? Bzdura. Tym większa bzdura, że niektóre z kobiet były czyimiś żonami, c’mon!

Tak w ogóle, to Jedynka z ekipą też tak trochę zaprzeczali sami sobie od początku. Chodzi mi głównie o tę świetną innowacyjność wymyślonego ustroju. Bo jeśli dobrze zrozumiałam, mieli być wszyscy równi, prawda? I żeby byli wszyscy równi, zlikwidowano im imiona, a zaczęto używać numerów… wait, what? Co jest wygodniejszego do hierarchizowania czegokolwiek, jeśli nie właśnie numerowanie? Numerowanie w zasadzie samo w sobie jest już hierarchizowaniem, ustawianiem w kolejności – więcej nie trzeba. Dlaczego imiona miały być złe? Jeśli ktoś nazywa się Krzychu, a ktoś Janek, to obaj są dla mnie równi, jeśli zaś jest Dwójka i Trójka, to wręcz odruchowo traktuję Dwójkę jako ważniejszego. Zresztą przecież taka okazała się rzeczywistość: im niższy numer, tym wyższy status społeczny – ot, zaskoczonko takie.
Dalej: Jedynka z ekipą tak naprawdę działali bardzo nieporadnie. To znaczy w porządku, usuwali po cichu niewygodnych kolonistów, zastraszali… ale z drugiej strony, bardzo mizernie zachęcali do swojego systemu. Były jakieś mdłe cienie propagandy, ale nic na serio. Błąd. Każdy kretyn wie, że propaganda to potęga.
Choć fakt, że przy takich kolonistach po prostu jej nie potrzebowali… A przecież tego miodu też trzeba czasem dać, nie tylko octu.

Jedenastka w którymś momencie sugeruje, że to nie takie proste, że nie wystarczy usunąć kilku panów z załogi, żeby wszystko było cacy – ale ta myśl się pojawia raz i więcej nie ma do niej żadnego nawiązania. I, żeby było śmieszniej, koniec końców usuwają kilku panów z załogi i to załatwia sprawę!
Zresztą, założenie drugiej osady to jeszcze oddzielna sprawa. Cały czas nie rozumiem, dlaczego ta osada ostatecznie nie stała się właśnie źródłem jakiejś tajnej opozycji. Być może jakieś powody ku temu były, ale czytelnik nie dostaje nawet sugestii na ten temat. W ogóle moim zdaniem to właśnie tam powinien uderzyć Sloth z kumplami, a nie prosto pod okna Jedynki. Bo tam mieliby szansę na wysłuchanie.

Słowem: Cała prawda o planecie Ksi jest ciekawa, ale jej aspekt socjologiczny, moim zdaniem, okrutnie grubymi nićmi szyty i w zasadzie zupełnie nie trzyma się kupy. To bardziej rzecz psychologiczna – i ten element jest zrealizowany fajnie.

Wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego "Eksplorując nieznane".





Leć, ilekroć ci to proponują. Nie pytaj o sens takiego życia, bo nikt ci nie odpowie, ani ty sam sobie nie odpowiesz. Dopiero kiedy usiądziesz na tyłku gdzieś przed jakimś pulpitem kontroli naziemnej albo, co gorsza, za biurkiem Komendatury i nikt już nie zechce cię nigdzie wysyłać, przekonasz się o tym, że siedząc na Ziemi ma się o wiele więcej czasu i okazji, by zadawać sobie podobne pytania…

czwartek, 5 czerwca 2014

Fraa w czytelni (80) - "Ostatni Pan i Władca"

Autor: Philip K. Dick          
Tytuł: Ostatni Pan i Władca
Tytuł oryginału: The Golden Man
Tłumaczenie: Marek Cegieła
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1990
Wydawca: Amber

Długo odwlekałam ten moment, ale czas wreszcie złapać byka za rogi i zmierzyć się ze zbiorem opowiadań Ostatni Pan i Władca Dicka. Dlaczego mówię „zmierzyć się” i dlaczego odwlekałam? Cóż, tu wcale nie chodzi o to, że teksty zawarte w zbiorze są złe. Nie są – zazwyczaj. Po prostu w większości z nich nie czułam Dicka.
Już wyjaśniam.
Jak pisałam przy okazji poprzednich utworów tego autora, cenię go za niesamowity, depresyjno-postapokaliptyczny klimat. Klimat, który wisi nad losami bohaterów nieustannie, nawet jeśli tak naprawdę to wcale nie jest żadna postapokalipsa. Uwielbiam Dickowe umierające światy, wszechobecną atmosferę rozkładu i beznadziei. Dlatego byłam nieco zaskoczona, kiedy przyszło mi zaprzyjaźniać się z opowiadaniami ze zbioru Ostatni Pan i Władca.
Przede wszystkim: zdecydowanie wolę tego autora w powieściach niż w opowiadaniach. W powieści ma czas na rozwinięcie tego swojego specyficznego klimatu, akcja może się turlać powoli i bez nerwów, wciągać jak bagno. Opowiadanie nie może być bagnem – ono po pierwszej stronie albo wciągnie, albo nie. A potem już nie ma przebacz. Większość tekstów z tego zbioru… cóż, zaciekawiło, to prawda. Ale nie wessało tak, jak mógłby wessać dłuższy tekst poświęcony temu tematowi. Ot, choćby Złotoskóry poświęcony niezwykłym mutacjom czy Inaczej, niżby się zdawało w bardzo niekonwencjonalny sposób dotykający problemu nieśmiertelności. Sonda przyszłości to ciekawe podejście do podróży w czasie, Majstersztyk zaś zwrócił moją uwagę głównie dlatego, że najazd z Proximy Centauri jest tam datowany na 2014 r., więc wiecie… no.  Niemniej tak w ogóle Majstersztyk to jeden z lepszych tekstów zbioru. Choć tu muszę zaznaczyć, że mocno przypominał mi Lemowski Kongres futurologiczny: oto mamy sielankowy świat, do którego wkracza bohater – ale czy na pewno ta sielanka to prawda? A może iluzja? A kiedy odkrywamy prawdę, to… cóż, czy to na pewno prawda? A może to iluzja pod iluzją pod iluzją? Czy bohater dowie się, jak wygląda najgłębsza warstwa prawdy? No i czy chce i czy powinien się dowiedzieć?
Tytułowy Ostatni Pan i Władca z kolei przypominał mi Żelaznego niejakiej Kruffy i liczę na to, że szersza publiczność również kiedyś będzie miała okazję te dwie opowieści porównać. Kruffo, wywołuję Cię do tablicy!

Zupełną pomyłką, jak dla mnie, było w przypadku Dicka pisanie tekstów humorystycznych. Naprawdę: uważam, że z deprechą, Weltschmerzem i konfliktem na linii człowiek-maszyna ten autor radził sobie doskonale. Ale jeśli idzie o dowcip… cóż, powiem tylko tyle, że Wojnę z Fnoolami będę próbowała wyprzeć. Nie jest bardzo zła, ale zdecydowanie nie po drodze mi z tym poczuciem humoru. A także z tym, że dowcipowi została podporządkowana logika w fabule. Czytałam to i ciągle się zastanawiałam: dlaczego kapitan wdaje się z obcymi najeźdźcami w rozmowy i częstuje ich ziemskimi używkami? Przecież to obce formy życia, trochę używania mózgu, na litość Jeżusia! Dlaczego mowa jest o tym, że gdyby obcy przemienili się w Hauka, trzeba by obu odstrzelić, skoro przecież oni byliby o metr niżsi od Hauka, a więc dość łatwi do rozpoznania? I cały ten wątek cycatej sekretarki… tak bardzo Element Komiczny. To wszystko było jakieś takie głupie i ledwo się trzymało przysłowiowej kupy. Zresztą, sens czasem gubił się też w innych opowiadaniach – klaksony słyszalne w próżni są dość wyraźnym tego przykładem.
Część opowiadań (Na obraz i podobieństwo Yanceya, Nie zrekonstruowane M) znałam już wcześniej, bo pojawiły się w zbiorze Raport mniejszości. Przyznam, że nawet mnie to ucieszyło, bo powtórna lektura tych tekstów ani trochę im nie zaszkodziła, za to teraz o wiele lepiej siedzą mi w głowie. Bo to akurat są bardzo fajne opowiadania.

Mój główny zarzut, jeśli chodzi o ten zbiór, dotyczy tak naprawdę kompozycji. Zabrakło tu tego, co było we wspomnianym już Raporcie mniejszości: wyraźnego, spajającego całość klimatu i historii, która przewija się gdzieś w tle, nawet jeśli opowiadania pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego. W Ostatnim Panu… mamy humorystyczne Fnoole, dziwaczne i futurystyczne zmagania ludzi z robotami, zapowiedź Blade Runnera w postaci opowiadania Mała, czarna skrzynka, jest też tekst fantasy – Król Elfów. Nie potrafię tego ująć inaczej niż tylko: każdy pies z innej wsi. Czytelnik skacze z klimatu w klimat, nie mogąc tego wszystkiego jakoś spiąć. Szkoda. Myślę, że właśnie przez to te opowiadania sporo tracą i nie można wciągnąć się w ich klimat – no bo ten klimat przecież ciągle się zmienia!

Opowiadaniem, przy którym chciałabym się na moment zatrzymać, jest ostatni tekst zbioru, Przedludzie. Z jednej strony jest zwyczajnie zabawne w swojej grozie i w wytknięciu ludzkiej głupoty. Z drugiej – okropnie oczywista krytyka zagadnienia aborcji, potraktowana jednostronnie i… no cóż, zupełnie mi z nią nie po drodze. Niemniej podobało mi się wskazanie, jak o ludzkim istnieniu decydują urzędnicy przyklepaniem odpowiedniego przepisu, jak z dnia na dzień ktoś może być uznany za człowieka albo przestać być za niego uznawanym. Zdziwiło mnie tylko bagatelizowanie prostego faktu, że płód od dziecka odróżnia nie tylko zwykła umowa społeczna, ale też dość wyraźna i istotna granica: w łonie matki i poza nim. Ostatecznie jednak, jakkolwiek tekst mógłby być o pewne rzeczy pogłębiony, nadal wypadł interesująco i zabawnie w swoim cynizmie.

Gdybym miała powiedzieć o tym zbiorze coś ogólniejszego, byłoby to chyba tyle: przeczytać można, ale bez szczególnego parcia. Lepiej zapoznać się najpierw z innymi tekstami, również ze wspomnianym już zbiorem Raport mniejszości (choć jest późniejszy niż Ostatni Pan…), bo po prostu tam można się zaprzyjaźnić z tym świetnym klimatem tekstów Dicka. Jak już ktoś to uczyni, może też ofkoz sięgnąć po Ostatniego Pana i Władcę. Czyta się w sumie szybko i przyjemnie. Ja po prostu spodziewałam się więcej.

Wpis popełniony w ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”.




­– (…) Pokaż mi prawdę, a będę nadal wykonywać swoją pracę.
– Nie, Milt – powiedziała Mary. – Gdybyś poznał prawdę, nie mógłbyś żyć i pracować. Skierowałbyś tę broń przeciwko sobie. – Mówiła spokojnie, nawet ze współczuciem, ale oczy miała szeroko otwarte, czujne.
– W takim razie zabiję najpierw ciebie, a potem siebie.
– Zaczekaj – zamyśliła się. – Milt… to jest takie trudne. Nie wiesz absolutnie nic i spójrz, w jakim jesteś stanie. Wyobraź sobie, jak będziesz się czuł, kiedy zobaczysz, jak twoja planeta wygląda naprawdę. Ja ledwo mogę to wytrzymać, a ja jestem… – Zawahała się.
– Powiedz to.
– Ja jestem tylko – to słowo nie chciało jej przejść przez gardło – przybyszem.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...