Fraa zawsze lubiła filmy historycze i/lub kostiumowe. „Elizabeth” czy „Królowa Margot” są naprawdę świetne. Dlatego też kiedy tylko Fraa zobaczyła „Henryka VIII”, do tego jeszcze z Ray'em Winstonem i Heleną Bonham Carter, nie dopuszczała do siebie myśli, że mogłaby tego filmu nie obejrzeć.
”Henryk VIII – krwawy tyran” z 2003 roku w reżyserii Pete'a Travisa nie do końca wpisuje się w zestaw fascynujących, epickich historii pełnych spisków i egzekucji rządów kolejnych angielskich królów i królowych.
To znaczy właściwie są spiski. I są egzekucje, o tak – tych nawet całkiem sporo. Ale całość jest w jakiś sposób zupełnie pozbawiona epickości, a losy bohaterów w dziwny sposób są widzowi dość obojętne.
Ale od początku.
Fraa zupełnie niepotrzebnie obejrzała przed filmem trailer. Jest to zwiastun wyjątkowo nieudany – kiczem i banałem zalatuje jak stąd do czwartku. Wyglądał jak zapowiedź jakiejś niskobudżetowej sensacyjnej historyjki dla znudzonych gospodyń domowych. Chwała bogom, że Fraa już się nauczyła nie sugerować się trailerami, bo zazwyczaj mają się one nijak do filmu.
Potem z kolei tytuł: polski podtytuł „krwawy tyran” znów trąca tandetą i wpisuje się w dokładnie tę samą konwencję, co cały zwiastun.
Sam film mimo wszystko nie jest aż tak zły.
Przede wszystkim: w rolę tytułowego Henryka VIII wcielił się Ray Winstone, więc siłą rzeczy Fraa była pozytywnie nastawiona. Trzeba przyznać, że spisał się naprawdę nieźle. Filmowy Henryk to człowiek, który sam właściwie nie wie czego chce. Kiedy mówi Katarzynie Aragońskiej, że przez piętnaście lat małżeństwa byli szczęśliwi, sprawia to wrażenie szczerego wyznania. A jednak ten sam król niebawem wypędza małżonkę, żeby poślubić Annę Boleyn, tak jakby tych piętnastu lat wcale nie było. Później to się powtarza: wygląda na to, że miłość do Jane Seymour jest szczera i że nie chodzi tu wyłącznie o spłodzenie syna. Czas pokazuje, że Henryk raz po raz robi to samo: najpierw jest szaleńczo zakochany, a po niedługim czasie czar pryska i królowa albo urodzi syna, albo podłoży głowę pod topór.
Pewnym wyjątkiem była tu Anna z Kleve, której od początku Henryk był niechętny i którą porównywał do konia.
W ciągu dwóch części filmu można też zaobserwować stopniową zmianę Henryka: z czasem król staje się coraz bardziej niechętny małżeństwom i znerwicowany. Najpierw liczy na to, że na spłodzenie syna ma jeszcze całe życie, potem tego życia przed nim coraz mniej, więc narasta coś w rodzaju desperacji, a w końcu monarcha traci nadzieję i chce już tylko estetycznego towarzystwa, bo zresztą i tak pod koniec życia ponoć miał być impotentem.
Tutaj Fraa czuje się w obowiązku nadmienić, że historię Henryka VIII zna raczej pobieżnie, więc trudno jej oceniać film pod kątem jego poprawności historycznej. Fakt faktem, Fraa pozwoliła sobie skonfrontować pewne elementy filmowe z faktami i efekt jest całkiem zadowalający. Choćby wątek Thomasa Culpepera czy cała sprawa z Anną z Kleve: istotnie Henryk najpierw poznał ją z portretu malarza Hansa Holbeina i istotnie na obrazie kandydatka na królową prezentowała się atrakcyjnie. I faktycznie po tym, jak Henryk ujrzał ją na żywo, miał się wyrażać o niej bardzo niepochlebnie, w podobnym tonie jak czynił to w filmie, włączając w to porównania do kobyły i wytykanie brzydkiego zapachu.
Nieco uproszczona i przeinaczona była sprawa z Robertem Aske (Sean Bean), który został przedstawiony jednoznacznie jako prosty, nieco porywczy i naiwny porucznik, pragnący pokoju na świecie i nakarmienia dzieci w Afryce, a tymczasem zdradzony przez oszukańczego, okrutnego króla.
Nie można oczywiście mówić o filmie „Henryk VIII” bez wspomnienia o małżonkach króla. W rolę drugiej królowej, Anny Boleyn, wcieliła się Helena Bonham Carter. Fraa miała pewne obawy, czy ta akurat aktorka będzie tu pasowała, ale okazało się, że niepotrzebnie. To znaczy należy ustalić jedno: Helena Bonham Carter nie jest podobna w żadnym razie do Anny Boleyn znanej z portretów (pod tym względem dużo lepiej wypadł na przykład Thomas Cranmer, grany przez Michaela Maloney'a). Tym niemniej w filmie to nie bolało. Filmowa Anna była z jednej strony w gruncie rzeczy dobrą, niewinną i oddaną żoną, ale z drugiej – jeśli tylko miała sposobność, wychodziła z niej pyskata i ambitna królowa. Tak naprawdę była to rola w pewnym zakresie podobna do Morgan z „Merlina”, więc dla Heleny Bonham Carter nic nowego.
W jakiś sposób wydaje się prawdziwe, a jednocześnie bezgranicznie głupie zachowanie osób z otoczenia króla. Przez blisko czterdzieści lat rządów Henryka zawsze była grupa ludzi, którzy liczyli na to, że uda im się przechytrzyć monarchę i – sterując nim – zdobyć władzę i bogactwo. I chociaż z tego samego powodu odbyło się już kilkanaście egzekucji, chociaż skazywani byli lordowie, kardynałowie, królowe, to nadal znajdował się ktoś, kto wierzył, że jemu akurat się uda i że jest cwańszy od wszystkich dookoła.
W jednym tylko momencie Fraa miała wrażenie, że ktoś chce zrobić w niej idiotkę: kiedy planowano pierwszy zamach na życie króla. Fraa co prawda nie ma doświadczenia w tego typu knowaniach, ale wydaje jej się, że nie powinno się to odbywać gdzieś w królewskim zamku, w obecności kręcącej się służby, która spokojnie może wejść, wyjść i przekazać wszystkim, że ten a ten przed chwilą powiedział jawnie i otwarcie, że króla trzeba zabić, zbierajcie swoje wojska, za trzy dni pod miastem ustawka. Bo to już naprawdę jest skrajny debilizm. Jeśli wszyscy spiskowcy w Wielkiej Brytanii wykazują się takim talentem do konspiracji, to nic dziwnego, że władza królewska jest tam nie do ruszenia.
Podstawowym minusem są zdjęcia. Nijak nie porywają, sceny są podobne jedna do drugiej, przez co film staje się w niektórych momentach nużący. Wybitnie irytujące były dialogi i monologi. W większości widz miał wtedy przyjemność oglądania profilu twarzy osoby mówiącej. Dobre raz czy dwa, ale przy kolejnej rozmowie robiło się to zwyczajnie monotonne, jakby twórcom filmu zabrakło pomysłu na inne ujęcia podczas dłuższych partii mówionych.
Tak samo Fraa miała wrażenie, że pomysłu zabrakło przy okazji egzekucji.
Pierwsze ścięcie przywodziło na myśl ścięcie Karola I w „Zabić króla”. Wszystkie kolejne wyglądały praktycznie tak samo: tłum, kat podnosi topór, potem znowu tłum, który wzdraga się przy wtórze mlaśnięcia odcinanej głowy, a potem wystrzał z armaty. I tak sześć razy.
To przez tę monotonię i głupotę pierwszego spisku Fraa przez cały początek zamiast na losach bohaterów, skupiała się raczej na „Skąd ja u licha znam nazwisko David Suchet?” – i zresztą Fraa w końcu rozgryzła tę wielką tajemnicę – oczywiście z genialnej roli Herculesa Poirot, tak niepodobnej do granego w „Henryku VIII” kardynała Wolsey'a.
A jeśli już mowa o znajomych twarzach/głosach w tym filmie, to trzeba tu dodać, że narratorem był – skądinąd genialny – Derek Jacobi.
Fraa jednak przede wszystkim nie może pominąć milczeniem polskiej wersji językowej filmu. Co prawda na płycie jest wersja z lektorem, ale Fraa zdecydowanie woli napisy od lektorów. No to włączyła sobie wersję z napisami... I aż musiała zanotować sobie miano pani odpowiedzialnej za tłumaczenie, żeby przy pierwszej nadarzającej się okazji rzucić w nią zepsutym jajkiem.
Dominika Kmiecik-Micali, niech ją szlag trafi i gnom popieści...Bo Fraa nie po to kupuje oryginalną płytę, żeby później widzieć taką bezczelną fuszerkę. Jeszcze literówka byłaby zrozumiała, ale na litość wszystkich bogów świata podziemnego!, walące po oczach błędy ortograficzne?! W oryginalnej, oficjalnej wersji?! Toż to mózg się lasuje, a człowiek ma ochotę kupić broń. Po kolei, co oferuje widzowi boskie tłumaczenie pani Dominiki:- Scena porodu, w oryginale rozlega się okrzyk „Push! Push!” – Fraa co prawda chyba nie była przy żadnym porodzie, acz zazwyczaj w tego typu momentach na filmach woła się „Przyj!”. Tym razem do rodzącej królowej krzyczano „Pchaj! Pchaj!”. Cóż, może się to różnie kojarzyć, acz niekoniecznie z porodem. Ale pal sześć – to po prostu wywołało zduszony rechot, ale Fraa nie śmie kwalifikować tego jako błąd z dwóch powodów: po pierwsze – a nuż faktycznie tak się mówi? Po drugie – w sumie i tak chodzi pi razy drzwi o to samo, a kwestią czysto umowną jest, którego ze słów bliskoznacznych się użyje...
- Załamana królowa do króla: „Czemu Bóg mnie tak każe?” – na litość niewyobrażalnie brzydkich demonów ciemności! „każe”?! W oficjalnej wersji z napisami, sprzedawanej w sklepach? W napisach, pod którymi ktoś się podpisał własnym imieniem i nazwiskiem jako ich autor? I to dla tego typu tłumaczeń w swoim czasie zamknięto serwis napisy.org? Bo, nie dajcie bogowie, jeszcze widz mógłby sobie obejrzeć film bez żenujących byków ortograficznych? A może jednak wypadałoby zatrudnić przy tłumaczeniu kogoś, kto skończył podstawówkę, hmm?
- Znów – królowa do króla: „...nosiłem siostrę twoich dzieci” – i oto widz poznaje całą prawdę o przyczynach nieudanego małżeństwa Henryka i Katarzyny Aragońskiej: Katarzyna była mężczyzną!
- Henryk do Anny Boleyn podczas audiencji: „...wróciłaś z Francji, Anna?” – wszystko fajnie, tylko że w języku polskim istnieje taki przypadek jak „wołacz”...
- Król pisze list do Anny: „...od tortury tej niewytłumaczalnego milczenia.” – wygląda na to, że król nie opanował tego trudnej sztuki składnia.
- Któraś kolejna królowa do Henryka: „...dzięki tym darom zapomnimy o przyszłości” – Fraa się nie zna co prawda, ale chyba dość trudno zapomnieć o czymś, czego jeszcze nie było, co?
- Bodajże jeden Seymour do drugiego: „Spędź miło czas zagranicą.” – nawet średnio elokwentny edytor tekstu tego nie toleruje i automatycznie rozdziela...
Fraa nie zachwyciła się tym filmem, aczkolwiek da się obejrzeć. Ma fajniejsze momenty i teksty (król o Annie Kliwijskiej: „Ma tyłek wielkości Normandii i paskudnie pachnie.”), ma gorsze. Ale uwaga! Jeśli ktoś chciałby to obejrzeć, to koniecznie i wyłącznie w oryginalnej wersji językowej. W przeciwnym razie umknie duża część filmu, bo człowiek będzie tłukł głową w biurko, zamiast patrzeć na ekran.
PS. Ach, jeszcze jedno: czy na przełomie piętnastego i szesnastego wieku noszono takie butki na koturnach?