(źródło) |
Nie ukrywam: spodziewałam się
chyba czegoś innego. Właściwie nie wiem czego, ale chyba mniej…
No cóż, czegoś mniej. Po prostu. Czegoś bardziej namacalnego,
przyziemnego. Mniej oderwanego od rzeczywistości. Tymczasem po
seansie nie bardzo umiałam powiedzieć, o czym właściwie był ten
film, który właśnie obejrzałam. Dalej nie jestem pewna, choć
przecież minęło już kilka dni. Mam swoje teorie, ale do tego
wrócę później.
Od
samego początku Lighthouse
miał taki klimacik szeroko pojętych starych filmów. Nie chodzi mi
tu tylko o fakt, że jest czarno-biały, choć to oczywiście też
odegrało swoją rolę, ale mamy
tutaj też
dość rzadki format obrazu
1.19:1, charakterystyczny dla kina przełomu lat ‘20. i ‘30., a
także – choć to tylko moje odczucie – ogólne tempo i budowanie
napięcia, szczególnie na początku, kiedy
bohaterowie się nie odzywają, praktycznie nie ma akcji, za
to mamy
tylko huk fal i buczenie, które z czasem coraz bardzie działa na
nerwy Winslowowi. Przez
moment czułam się, jakbym znowu siedziała w pustawej sali
Iluzjonu.
Wrażenie
trochę pryska, kiedy widzimy pyszczki bohaterów – bo znamy
aktorów. Całkiem natomiast się rozpada w scenach z syreną, bo
widać tam efekty, których z całą pewnością byśmy nie zobaczyli
w filmie przedwojennym.
Nie
zmienia to faktu, że wizualnie Lighthouse
robi duże wrażenie. Piękne, staranne kadry łączą się z
niesamowicie klimatycznymi, utrzymanymi
w ciemnych, przytłaczających szarościach
widokami, w efekcie czego człowiek na własnej skórze czuje tę
izolację i chłód, a także dziwny niepokój wobec nieprzyjaznego
morza, które zewsząd otacza naszą scenę wydarzeń.
(źródło) |
No
właśnie do końca nie wiadomo. Mamy Thomasa
Wake’a
(Willem Dafoe), starego latarnika, do którego na kilka tygodni
dołącza młodszy pomocnik, Ephraim
Winslow
(Robert Pattinson). Ich relacje nie układają się najlepiej – Tom
jest przesadnie wymagający i czepliwy, a Winslow, coraz bardziej
zmęczony tym wszystkim, dodatkowo zaniepokojony losem jego
poprzednika i dziwnymi wizjami z syreną, odlicza dni do końca tej
fuchy. I
choć setting początkowo wydaje się do ogarnięcia, z czasem
wydarzenia stają się coraz dziwniejsze, a sny i wizje mieszają się
z rzeczywistością. Coraz trudniej odróżnić, co się wydarzyło
naprawdę i który z mężczyzn ma rację w
sporach (a sporów jest sporo, nawet jeśli są przetykane chwilami
serdeczności).
Tracimy nawet pewność, czy w ogóle istnieje cała ta wyspa z
latarnią i
ile czasu minęło od pojawienia się na niej Winslowa.
A
teraz to już cisnę spoilami, więc jak ktoś jeszcze nie widział
filmu, to siup siup na Netflixa!
Długo
zastanawiałam się, jak w ogóle ugryźć Lighthouse.
W sensie najbardziej prozaicznym wydaje mi się, że można tę
produkcję potraktować jako sequel do nieukończonego tekstu Edgara
Allana Poe The
Light-House.
Opowiadanie
(?) ma formę dziennika, który zaczyna prowadzić świeżo upieczony
latarnik
na odizolowanej od świata wyspie. W
ciągu pierwszych trzech dni narrator
oswaja się z morzem i samotnością. Gdybym
miała się uprzeć, powiedziałabym, że to właśnie Tom,
niesympatyczny i złośliwy starzec, jest tym latarnikiem – czy
raczej był. Dawno temu przybył jedynie z psem i pragnął w
ciszy i spokoju pisać książkę. Podejrzewam, że książki nigdy
nie napisał, a po latach został mu już tylko wspomniany dziennik,
który nadal prowadzi.
Ale
taki odbiór nijak nie wyjaśnia, co się dalej dzieje w filmie
(swoją drogą, ten króciutki tekst Poego ma niesamowity ładunek
klimatu i bardzo polecam – całość dostępna w Internecie, choć
chyba tylko po angielsku).
(źródło) |
Ale
nadal miałam za dużo dziur w tej koncepcji. O
co chodzi z Prometeuszem, z syreną, ze światłem latarni? To tylko
niektóre z pytań.
Wypracowałam
więc sobie pomysł trzeci i przyznam, że jestem z niego dość
zadowolona. Głównie dlatego, że lubię mity, a ten pomysł bardzo
głęboko siedzi w mitologii właśnie.
No
to jedziemy:
Thomas
nie żyje, a wyspa to jego piekło i jego kara.
Dziękuję
za
uwagę,
to wszystko.
No
dobra, już na serio – wyjaśniam:
Widzimy
Thomasa/Ephraima jedynie na wyspie. Ma po niego przypłynąć statek,
ale to się nigdy nie dzieje – i nigdy się nie stanie, nawet kiedy
burza przeminie. Bo
nie
ma żadnego statku. Dla Thomasa nie istnieje żaden świat poza
wyspą, nie ma z niej ucieczki. Upływ czasu jest umowny, bo przecież
kara jest wieczna, więc czas nie ma tak naprawdę żadnego
znaczenia. Wszystko zlewa się w jedno. Co więcej, gdzieś pod
koniec Thomas Wake mówi Howardowi (będę używać nazwisk, żeby
się Thomasy nie pomieszały), że
ten pewnie oszalał i w ogóle nie ma żadnej wyspy, tylko po śmierci
prawdziwego Ephraima Howard pewnie błąka się, brudny i zmarznięty,
po jakimś lesie. I myślę, że to częściowo prawda – że tak
było, Howard się błąkał, aż w końcu zamarzł. A po śmierci
trafił właśnie tutaj, w ten nieprzyjazny zaświat.
(źródło) |
A
światło latarni to bóg. I z pełną świadomością piszę to
słowo od małej litery, bo nie chcę tutaj wtłaczać koniecznie
chrześcijańskiego Boga. Nie widzę wielu chrześcijańskich
naleciałości w całym filmie (bodaj
jeden moment, w którym Howard przyznaje, że jest pobożny),
byłoby to więc moim zdaniem nadużyciem. Za to jest sporo nawiązań
do mitów. Dlatego myślę, że ten bóg to bardziej ogólnie –
jakaś boskość, jakiś wgląd w ten drugi, piękny i szczęśliwy
zaświat. Wake może z nim obcować, bo jest istotą stworzoną przez
bogów, by zadawać cierpienia Howardowi i by cierpieć wraz z nim.
Nawiązując kontakt ze światłem latarni, Wake jakby „dzwoni do
domu”. Obcuje ze swoimi stwórcami. I, jak to bywa, kiedy się
obcuje z boskością, doznaje ekstazy. Ekstazy w pełnym tego słowa
znaczeniu, fizycznej i psychicznej, stąd tak mocny aspekt erotyczny
– myślę, że jest zupełnie na miejscu. Może
nie jest to tak subtelne jak w Ekstazie św. Teresy Berniniego, ale
tak czy owak w obu przypadkach bardzo wyraźny jest ten element
fizyczny (stąd zresztą skandal, który wybuchł wokół rzeźby).
Wake
nie pozwala Howardowi na dostęp do światła, bo Howard na to nie
zasługuje. Howard ma tkwić na dole i cierpieć. Kiedy jednak młody
Thomas wreszcie wywalczy sobie wolną drogę na górę, kończy się
to tragicznie. Tak jak wówczas, gdy Semele poprosiła Zeusa, by ten
objawił jej się w swojej boskości – jako śmiertelniczka, nie
zdołała znieść tego widoku i zginęła rażona piorunem. Bo
człowiek nie może bezkarnie obcować z bogami. Jeśli śmiertelnik
sięga po boskość, najpewniej wyląduje na dnie – tak jak Howard.
Myślę, że jego upadek z samego szczytu latarni na sam dół jest
bardzo wymowny. Wylądował tam, gdzie jego miejsce. I spełniła się
klątwa (proroctwo raczej?), bo na wzór Prometeusza został wydany
na pożarcie ptactwu.
(źródło) |
Jest
jeszcze kwestia konfliktu na linii Wake-Howard i tajemniczego
dziennika. Częściowo, jak już wspomniałam, ta niechęć wynika
moim zdaniem z pełnionej funkcji Wake’a i z tego, że on naprawdę
nienawidzi tych dawnych grzechów, które popełniał w młodości,
bo to przez nie wylądował na wyspie. Surowe wpisy w dzienniku, co
do których Howard krzyczał, że to nieprawda, istotnie mogą
poniekąd być nieprawdą. W sensie: na wyspie widzimy, że Howard
ciężko pracował. Choć, z drugiej strony, widzimy też, że
nadużywał alkoholu i masturbował się w stodole
(niesatysfakcjonujący sposób na doznanie tego, czego Wake doznawał
przy świetle latarni?), tak jak to zanotował Wake. I tu widzę dwa
rozwiązania, które zresztą mogą się po prostu uzupełniać: po
pierwsze, choć Howard się starał, Wake (który, jak wspomniałam,
miał sprawić, żeby Howard cierpiał) dopilnował, by tamten
„zszedł na złą drogę”. To on wpędził go w picie. To on
doprowadzał go do ostateczności. Wszystko to było częścią kary.
Po drugie, notatki te mogły odnosić się nawet nie do pobytu na
wyspie, ale do pracy u prawdziwego Ephraima. Wiemy,
że Ephraim czepiał się Howarda, którego uważał za leniwego i
nie najlepszego pracownika. Poznajemy tę historię z perspektywy
Howarda, oczywiście, więc to Ephraim jest przedstawiony jako ten
zły i czepialski, ale może w istocie młody Thomas był leniwy i
niekompetentny. Może nadużywał alkoholu i masturbował się w
szopie, a teraz, podczas odbywania pośmiertnej kary, musi powtórzyć
te grzechy i ponieść konsekwencje?
A
tak, no i poprzednik Howarda. Nie będzie wielkim zaskoczeniem, jeśli
powiem, że moim zdaniem to też Howard. Że jego piekło jest
zapętlone, że będzie przez wieczność lądował na wyspie u
Thomasa Wake’a i zawsze będzie się to tragicznie kończyło.
Czasem obciętą głową, a czasem prometejską torturą. I nigdy,
ale to nigdy Thomas Howard nie zasłuży na obcowanie ze światłem
latarni.
Uff
puff.
Tyle
z mojej szarżującej nadinterpretacji. Jestem głęboko przekonana,
że autor miał coś innego na myśli. Ale najzupełniej nic mnie to
nie obchodzi. Skleiłam
swój odbiór tego filmu i dopóki nie znajdę czegoś lepszego, będę
się go trzymać.
I
tylko mi żal, że Poe zmarł, zanim skończył swój tekst, szlag
by to…
– Hark
Triton, hark! Bellow, bid our father the Sea King rise from the
depths full foul in his fury! Black waves teeming with salt foam to
smother this young mouth with pungent slime, to choke ye, engorging
your organs til' ye turn blue and bloated with bilge and brine and
can scream no more - only when he, crowned in cockle shells with
slitherin' tentacle tail and steaming beard take up his fell
be-finned arm, his coral-tine trident screeches banshee-like in the
tempest and plunges right through yer gullet, bursting ye - a bulging
bladder no more, but a blasted bloody film now and nothing for the
harpies and the souls of dead sailors to peck and claw and feed upon
only to be lapped up and swallowed by the infinite waters of the
Dread Emperor himself - forgotten to any man, to any time, forgotten
to any god or devil, forgotten even to the sea, for any stuff for
part of Winslow, even any scantling of your soul is Winslow no more,
but is now itself the sea!