piątek, 8 października 2021

"Lighthouse", czyli nie mam pojęcia, co zobaczyłam

(źródło)
Jak nie oglądam horrorów, tak na Lighthouse czaiłam się właściwie odkąd dotarły do mnie pierwsze o tym filmie informacje. Jasne, nie znam żadnego filmu Roberta Eggersa (na swoją obronę muszę zaznaczyć, że nie ma zbyt obfitego dorobku), ale byłam bardzo ciekawa Willema Dafoe, a także – być może nawet bardziej – Roberta Pattinsona (niezmiennie jestem pod wrażeniem, jak ładnie wyrwał się ze zmierzchowego szamba). Co więcej, sam motyw odizolowania na wyspie z latarnią morską jest po prostu czymś, co lubię (taki jakby Tatuś Muminka i morze vibe, bo hej, czemu by nie porównać dziwacznego i koniec końców brutalnego horroru z książką o trollach?). Przegapiłam, niestety, kiedy ten film był w kinach (był w ogóle w Polsce?), ale kiedy tylko wjechał na Netflixa, byłam totalnie zdeterminowana.
Nie ukrywam: spodziewałam się chyba czegoś innego. Właściwie nie wiem czego, ale chyba mniej… No cóż, czegoś mniej. Po prostu. Czegoś bardziej namacalnego, przyziemnego. Mniej oderwanego od rzeczywistości. Tymczasem po seansie nie bardzo umiałam powiedzieć, o czym właściwie był ten film, który właśnie obejrzałam. Dalej nie jestem pewna, choć przecież minęło już kilka dni. Mam swoje teorie, ale do tego wrócę później.

Od samego początku Lighthouse miał taki klimacik szeroko pojętych starych filmów. Nie chodzi mi tu tylko o fakt, że jest czarno-biały, choć to oczywiście też odegrało swoją rolę, ale mamy tutaj też dość rzadki format obrazu 1.19:1, charakterystyczny dla kina przełomu lat ‘20. i ‘30., a także – choć to tylko moje odczucie – ogólne tempo i budowanie napięcia, szczególnie na początku, kiedy bohaterowie się nie odzywają, praktycznie nie ma akcji, za to mamy tylko huk fal i buczenie, które z czasem coraz bardzie działa na nerwy Winslowowi. Przez moment czułam się, jakbym znowu siedziała w pustawej sali Iluzjonu.
Wrażenie trochę pryska, kiedy widzimy pyszczki bohaterów – bo znamy aktorów. Całkiem natomiast się rozpada w scenach z syreną, bo widać tam efekty, których z całą pewnością byśmy nie zobaczyli w filmie przedwojennym.
Nie zmienia to faktu, że wizualnie Lighthouse robi duże wrażenie. Piękne, staranne kadry łączą się z niesamowicie klimatycznymi, utrzymanymi w ciemnych, przytłaczających szarościach widokami, w efekcie czego człowiek na własnej skórze czuje tę izolację i chłód, a także dziwny niepokój wobec nieprzyjaznego morza, które zewsząd otacza naszą scenę wydarzeń.

(źródło)
A
cóż się dzieje na owej scenie?
No właśnie do końca nie wiadomo. Mamy Thomasa Wake’a (Willem Dafoe), starego latarnika, do którego na kilka tygodni dołącza młodszy pomocnik, Ephraim Winslow (Robert Pattinson). Ich relacje nie układają się najlepiej – Tom jest przesadnie wymagający i czepliwy, a Winslow, coraz bardziej zmęczony tym wszystkim, dodatkowo zaniepokojony losem jego poprzednika i dziwnymi wizjami z syreną, odlicza dni do końca tej fuchy. I choć setting początkowo wydaje się do ogarnięcia, z czasem wydarzenia stają się coraz dziwniejsze, a sny i wizje mieszają się z rzeczywistością. Coraz trudniej odróżnić, co się wydarzyło naprawdę i który z mężczyzn ma rację w sporach (a sporów jest sporo, nawet jeśli są przetykane chwilami serdeczności). Tracimy nawet pewność, czy w ogóle istnieje cała ta wyspa z latarnią i ile czasu minęło od pojawienia się na niej Winslowa.

A teraz to już cisnę spoilami, więc jak ktoś jeszcze nie widział filmu, to siup siup na Netflixa!

Długo zastanawiałam się, jak w ogóle ugryźć Lighthouse. W sensie najbardziej prozaicznym wydaje mi się, że można tę produkcję potraktować jako sequel do nieukończonego tekstu Edgara Allana Poe The Light-House. Opowiadanie (?) ma formę dziennika, który zaczyna prowadzić świeżo upieczony latarnik na odizolowanej od świata wyspie. W ciągu pierwszych trzech dni narrator oswaja się z morzem i samotnością. Gdybym miała się uprzeć, powiedziałabym, że to właśnie Tom, niesympatyczny i złośliwy starzec, jest tym latarnikiem – czy raczej był. Dawno temu przybył jedynie z psem i pragnął w ciszy i spokoju pisać książkę. Podejrzewam, że książki nigdy nie napisał, a po latach został mu już tylko wspomniany dziennik, który nadal prowadzi.
Ale taki odbiór nijak nie wyjaśnia, co się dalej dzieje w filmie (swoją drogą, ten króciutki tekst Poego ma niesamowity ładunek klimatu i bardzo polecam – całość dostępna w Internecie, choć chyba tylko po angielsku).

(źródło)
Miałam pomysł, że Tom
jest w istocie tym samym bohaterem co Winslow, tylko starszym – rzecz nasuwa się w momencie, kiedy dowiadujemy się, że Ephraim to przybrane po tragicznie zmarłym chlebodawcy imię, a w rzeczywistości bohater nazywa się Thomas Howard. No bo hej, obaj mają tak samo na imię. Zmianę nazwiska można by tłumaczyć w sposób bardziej symboliczny, wybierając któreś z możliwych tłumaczeń „wake” (rozbudzić, ocknąć, zmartwychwstać, czuwać itp.). Może Tom na stare lata przejrzał na oczy i ta latarnia to miejsce jego konfrontacji z minionymi grzechami chociażby. Może to dlatego, kiedy na przykład Thomas Wake siekierą porąbał łódź, ten sam Thomas Wake oskarżał o to później Thomasa Howarda – bo to ten sam człowiek, więc technicznie rzecz biorąc obie wersje są prawdziwe.
Ale nadal miałam za dużo dziur w tej koncepcji. O co chodzi z Prometeuszem, z syreną, ze światłem latarni? To tylko niektóre z pytań.

Wypracowałam więc sobie pomysł trzeci i przyznam, że jestem z niego dość zadowolona. Głównie dlatego, że lubię mity, a ten pomysł bardzo głęboko siedzi w mitologii właśnie.
No to jedziemy:

Thomas nie żyje, a wyspa to jego piekło i jego kara.
Dziękuję za uwagę, to wszystko.

No dobra, już na serio – wyjaśniam:
Widzimy Thomasa/Ephraima jedynie na wyspie. Ma po niego przypłynąć statek, ale to się nigdy nie dzieje – i nigdy się nie stanie, nawet kiedy burza przeminie. Bo nie ma żadnego statku. Dla Thomasa nie istnieje żaden świat poza wyspą, nie ma z niej ucieczki. Upływ czasu jest umowny, bo przecież kara jest wieczna, więc czas nie ma tak naprawdę żadnego znaczenia. Wszystko zlewa się w jedno. Co więcej, gdzieś pod koniec Thomas Wake mówi Howardowi (będę używać nazwisk, żeby się Thomasy nie pomieszały), że ten pewnie oszalał i w ogóle nie ma żadnej wyspy, tylko po śmierci prawdziwego Ephraima Howard pewnie błąka się, brudny i zmarznięty, po jakimś lesie. I myślę, że to częściowo prawda – że tak było, Howard się błąkał, aż w końcu zamarzł. A po śmierci trafił właśnie tutaj, w ten nieprzyjazny zaświat.
(źródło)
W
ake wobec tego byłby taką nieistniejącą wersją Howarda, gdyby ten dożył starości. I ta nieistniejąca wersja tkwi na wyspie jako kat czy wyrzut sumienia, ale jednocześnie też jest ofiarą i też dotyka go kara, no bo jednak to Thomas – ten sam Thomas, więc nie jest niewinny. Ma tę przewagę, że może zbliżyć się do światła latarni.
A światło latarni to bóg. I z pełną świadomością piszę to słowo od małej litery, bo nie chcę tutaj wtłaczać koniecznie chrześcijańskiego Boga. Nie widzę wielu chrześcijańskich naleciałości w całym filmie (bodaj jeden moment, w którym Howard przyznaje, że jest pobożny), byłoby to więc moim zdaniem nadużyciem. Za to jest sporo nawiązań do mitów. Dlatego myślę, że ten bóg to bardziej ogólnie – jakaś boskość, jakiś wgląd w ten drugi, piękny i szczęśliwy zaświat. Wake może z nim obcować, bo jest istotą stworzoną przez bogów, by zadawać cierpienia Howardowi i by cierpieć wraz z nim. Nawiązując kontakt ze światłem latarni, Wake jakby „dzwoni do domu”. Obcuje ze swoimi stwórcami. I, jak to bywa, kiedy się obcuje z boskością, doznaje ekstazy. Ekstazy w pełnym tego słowa znaczeniu, fizycznej i psychicznej, stąd tak mocny aspekt erotyczny – myślę, że jest zupełnie na miejscu. Może nie jest to tak subtelne jak w Ekstazie św. Teresy Berniniego, ale tak czy owak w obu przypadkach bardzo wyraźny jest ten element fizyczny (stąd zresztą skandal, który wybuchł wokół rzeźby).
Wake nie pozwala Howardowi na dostęp do światła, bo Howard na to nie zasługuje. Howard ma tkwić na dole i cierpieć. Kiedy jednak młody Thomas wreszcie wywalczy sobie wolną drogę na górę, kończy się to tragicznie. Tak jak wówczas, gdy Semele poprosiła Zeusa, by ten objawił jej się w swojej boskości – jako śmiertelniczka, nie zdołała znieść tego widoku i zginęła rażona piorunem. Bo człowiek nie może bezkarnie obcować z bogami. Jeśli śmiertelnik sięga po boskość, najpewniej wyląduje na dnie – tak jak Howard. Myślę, że jego upadek z samego szczytu latarni na sam dół jest bardzo wymowny. Wylądował tam, gdzie jego miejsce. I spełniła się klątwa (proroctwo raczej?), bo na wzór Prometeusza został wydany na pożarcie ptactwu.
(źródło)
A
syrena? Jak to syrena, ma nęcić, mieszać zmysły, doprowadzać do szaleństwa – i to właśnie robi. Dość skutecznie, trzeba przyznać. Żeby mało było mitologicznych i pośmiertnych naleciałości, mamy dusze marynarzy w mewach. Bo cóż pasuje lepiej do zaświatów, jeśli nie latające wokół grzesznika dusze, które tylko zwiększają obłęd, w który już i tak stopniowo popada młody Thomas?
Jest jeszcze kwestia konfliktu na linii Wake-Howard i tajemniczego dziennika. Częściowo, jak już wspomniałam, ta niechęć wynika moim zdaniem z pełnionej funkcji Wake’a i z tego, że on naprawdę nienawidzi tych dawnych grzechów, które popełniał w młodości, bo to przez nie wylądował na wyspie. Surowe wpisy w dzienniku, co do których Howard krzyczał, że to nieprawda, istotnie mogą poniekąd być nieprawdą. W sensie: na wyspie widzimy, że Howard ciężko pracował. Choć, z drugiej strony, widzimy też, że nadużywał alkoholu i masturbował się w stodole (niesatysfakcjonujący sposób na doznanie tego, czego Wake doznawał przy świetle latarni?), tak jak to zanotował Wake. I tu widzę dwa rozwiązania, które zresztą mogą się po prostu uzupełniać: po pierwsze, choć Howard się starał, Wake (który, jak wspomniałam, miał sprawić, żeby Howard cierpiał) dopilnował, by tamten „zszedł na złą drogę”. To on wpędził go w picie. To on doprowadzał go do ostateczności. Wszystko to było częścią kary. Po drugie, notatki te mogły odnosić się nawet nie do pobytu na wyspie, ale do pracy u prawdziwego Ephraima. Wiemy, że Ephraim czepiał się Howarda, którego uważał za leniwego i nie najlepszego pracownika. Poznajemy tę historię z perspektywy Howarda, oczywiście, więc to Ephraim jest przedstawiony jako ten zły i czepialski, ale może w istocie młody Thomas był leniwy i niekompetentny. Może nadużywał alkoholu i masturbował się w szopie, a teraz, podczas odbywania pośmiertnej kary, musi powtórzyć te grzechy i ponieść konsekwencje?
A tak, no i poprzednik Howarda. Nie będzie wielkim zaskoczeniem, jeśli powiem, że moim zdaniem to też Howard. Że jego piekło jest zapętlone, że będzie przez wieczność lądował na wyspie u Thomasa Wake’a i zawsze będzie się to tragicznie kończyło. Czasem obciętą głową, a czasem prometejską torturą. I nigdy, ale to nigdy Thomas Howard nie zasłuży na obcowanie ze światłem latarni.

Uff puff.
Tyle z mojej szarżującej nadinterpretacji. Jestem głęboko przekonana, że autor miał coś innego na myśli. Ale najzupełniej nic mnie to nie obchodzi. Skleiłam swój odbiór tego filmu i dopóki nie znajdę czegoś lepszego, będę się go trzymać.

I tylko mi żal, że Poe zmarł, zanim skończył swój tekst, szlag by to…





Hark Triton, hark! Bellow, bid our father the Sea King rise from the depths full foul in his fury! Black waves teeming with salt foam to smother this young mouth with pungent slime, to choke ye, engorging your organs til' ye turn blue and bloated with bilge and brine and can scream no more - only when he, crowned in cockle shells with slitherin' tentacle tail and steaming beard take up his fell be-finned arm, his coral-tine trident screeches banshee-like in the tempest and plunges right through yer gullet, bursting ye - a bulging bladder no more, but a blasted bloody film now and nothing for the harpies and the souls of dead sailors to peck and claw and feed upon only to be lapped up and swallowed by the infinite waters of the Dread Emperor himself - forgotten to any man, to any time, forgotten to any god or devil, forgotten even to the sea, for any stuff for part of Winslow, even any scantling of your soul is Winslow no more, but is now itself the sea!

czwartek, 30 września 2021

Najczystszy zawód świata: "Wiedźmin: Zmora Wilka"

(źródło)
Zazwyczaj do dzieł z uniwersum wiedźmińskiego podchodzę bez jakichś szczególnych oczekiwań. Mam na myśli: ani dobrych, ani złych. Nie jestem zagorzałą fanką literackiego pierwowzoru, acz tak trochę lubię. Widziałam mankamenty serialu Netflixa (mosznozbroje Nilfgaardu!), ale całościowo i tak bardzo lubię tę produkcję. A w gry nigdy nie grałam, więc no. Można powiedzieć, że jeśli chodzi o to uniwersum, jestem tak nieco zainteresowana i otwarta na propozycje, ale detali z książek nie zamierzam bronić jak niepodległości.
Toteż kiedy pojawiły się wieści o animacji, byłam z lekka zaciekawiona, ale bez szału. Szczególnie kiedy zorientowałam się, że film zasili pulę netflixowych anime – nie mogę powiedzieć, żebym w którymkolwiek momencie życia jakkolwiek zajarana jakimkolwiek anime. Owszem, obejrzeliśmy nie tak dawno Castlevanię i było spoko, ale to jakiśtam wyjątek. Zresztą, wizualne podobieństwo do Castlevanii właśnie trochę wzbudziło moje „meh”. Obawiałam się, że film będzie wiedźmiński tylko z tytułu, a w gruncie rzeczy wpadnie do jakiegoś ogólnego bajorka „fantasy o przystojnym mrocznym kolesiu walczącym z potworami”. Chciałoby się powiedzieć: że przy estetyce anime będzie za mało słowiańskie (ha! Zrobiłam to! Powołałam się na słowiańskość w kontekście wiedźmina. Czy teraz już jestem prawilną fanką?).
Dość szybko jednak okazało się, że – choć rzeczywiście jeśli chodzi o styl graficzny, to podobny do Castlevanii – świat pokazany w Zmorze Wilka jest na tyle ładny, spójny i oryginalny, że spokojnie można odróżnić go od innych. W dodatku seans pozwolił bardzo jasno pojąć, skąd w ogóle decyzja o wyprodukowaniu filmu animowanego: wystarczy zestawić sobie sceny dynamicznych walk, potężnych zaklęć i finałowych rozwałek w dwóch powstałych dotychczas netflixowych tytułach z uniwersum wiedźmińskiego. Jak dobrze mogłaby wyglądać bitwa o Sodden, gdyby była animowana, a nie aktorska z biedabudżetem i słabym CGI! Jak świetne byłyby walki z potworami, gdyby rysownik mógł stworzyć dowolnie fantazyjną bestię, nie martwiąc się, że będzie wyglądała albo jak kukła, albo trzeba ją schować w ciemności. Gdyby nie to, że jestem totalnie zachwycona Cavillem w roli Geralta, powiedziałabym, że cały serial powinien być animowany.

(źródło)
Kiedy więc stwierdziłam już, że hej, to dobrze wygląda, mogłam na spokojnie zagłębić się w fabułę.
Jak zapewne wszyscy już od dawna wiedzą, Zmora Wilka to opowieść poprzedzająca historię Geralta – przybliża widzom losy Vesemira, jego późniejszego mentora. I to jest generalnie fajne. Miło poznać innego wiedźmina niż tylko Geralt. Mam tu na myśli: zobaczyć go jako głównego bohatera, a nie tylko postać orbitującą wokół Geralta. Problem polega trochę na tym, że Vesemir… no nie jest zbyt interesujący. W pierwszej chwili trochę mnie zirytował, bo miałam wrażenie, że robią z niego na siłę takiego zawadiackiego śmieszka, co to w czasie walki z potworem rzuca one-linerami między jednym ciosem a drugim. Prędko okazało się, że to było tylko takie otwarcie, zapewne mające na celu wciśnięcie nieco ekspozycji, bo w dalszej części filmu w zasadzie już takich zachowań nie zobaczymy. Ale za tym ukrywał się inny problem: Vesemir jest w gruncie rzeczy nijaki. Po obejrzeniu filmu wiem o nim głównie tyle, że miał trudne dzieciństwo. Zresztą, w ogóle o Vesemirze-dziecku coś jeszcze można powiedzieć – niewiele, ale zawsze. Jako chłopak miał ambicje i marzenia. I okej, całkowicie przyjmuję, że tu właśnie chodzi o taki kontrast. O to, jak życie zweryfikowało te marzenia. Tylko nie bardzo wiedziałam, czego właściwie chce dorosły Vesemir. Za co mam go lubić? No bo pewnie powinnam go lubić, prawda? Wszak to główny bohater. Trochę się okazało, że był po prostu kolejnym przystojnym mrukiem z mieczem.
(źródło)
Ale miał scenę w wannie, więc wszystko jest w porządku. Każdy prawdziwy wiedźmin musi mieć scenę w wannie. Wiedźmini są czyściutcy (tu pytanie, bo nie pamiętam: czy Żebrowski pluskał się w wannie?).
Zresztą, trudne dzieciństwo to znak rozpoznawczy chyba wszystkich bohaterów Zmory Wilka. Tetra też miała jakieś dziecięce traumy i w sumie tylko przez te traumy była zdefiniowana. Oprócz tego wyglądała trochę jak Yennefer i w ogóle na początku się zastanawiałam, czy to nie ona, ale okazało się, że nie. To po prostu taki czarodziejkowy styl. I oczywiście Illyana. Acz ona dodatkowo była jakaś dziwna i kompletnie nie kumałam jej motywacji. Miałam wrażenie, że akurat jej dzieciństwo może było za mało trudne, więc musiała sobie stworzyć dodatkowe problemy, by potem cierpieć katusze za milijony.
W związku z tym, moimi ulubionymi bohaterami zostali: Deglan (wybór podyktowany całkowicie tym, że głos podkładał mu Dwalin Graham McTavish, choć sama postać też dość fajna, ale bez spoili by się nie obeszło, więc przemilczę) oraz Filavandrel (tu z kolei miło, że zagrał go Tom Canton, podobnie jak w serialu aktorskim, plus to jest postać, co do której przynajmniej dokładnie wiem, o co chodzi, kupuję motywacje i dążenia).

(źródło)
N
o i okej, bohaterowie wprawdzie niczego mi nie urwali, ale koniec końców ich wątki ładnie się spinają w większą opowieść. Jest dynamicznie, wciągająco i właściwie do niemal samego końca sedno intrygi (oraz część powiązań między postaciami) pozostaje ukryte. No i są naprawdę ładne walki.
Jeśli miałabym się do czegoś tak naprawdę przyczepić, to nie będą to ani bohaterowie, ani fabuła, ani styl graficzny. To będzie, że tak to roboczo nazwę, wiedźmińskość. No bo wiedźmin od innego bohatera wyróżnia się paroma rzeczami (pomijam całą genezę, chodzi mi tylko o to, co się od razu rzuca w oczy): walczy mieczem, używa eliksirów i umie w znaki. I niby to wszystko jest w animacji, tylko tak nie do końca. Znaki używane przez Vesemira to spektakularne zaklęcia (typu gigantyczny fireball będący, jak mniemam, znakiem Igni…?), do rzucenia których tak w sumie to wcale nie potrzeba żadnego… no właśnie, znaku – czyli żadnego gestu. Wiedźmin po prostu wystawia rękę i z tej ręki bucha wielgachny ogień. Magia Vesemira niemal dorównuje magii Tetry, a to chyba nie takie powinny być proporcje. No i eliksiry. Z jakiegoś powodu wiedźmini w animacji bardzo nie lubią eliksirów. Praktycznie ich nie używają, a jeśli już, to dopiero pod koniec walki – czyli często tuż przed śmiercią, przez co eliksiry sprawiają wrażenie bardziej symboliczne, coś jak Trepy chromujące sobie twarze w Mad Maksie. Chyba w żadnym momencie nie widzimy, żeby eliksir dawał jakiś wymierny efekt.

I wiem, że sporo narzekam. Niezależnie jednak od tego, Zmora Wilka mi się serio podobała. Jest ładna i ciekawa, tu i ówdzie da się wyhaczyć fajnego bohatera, obsada jest w porządku, no i tak czy owak warto obejrzeć, bo ponoć film stanowi coś w rodzaju wprowadzenia przed drugim sezonem aktorskiego Wiedźmina. A przyznam, że na ten drugi sezon mocno czekam i skoro twórcy mówią, że to się spina w całość, no to nie miałam wyjścia. I nie żałuję. Nie jest jakoś super świetnie, ale jest… w porządku. Tak po prostu.




There'll always be another monster.

środa, 8 września 2021

Pocztówka z wakacji IV


Dawno nie było notki z tej serii, bo i dawno nie było wakacji. Nawet nie że pandemia, problemem był bardziej fakt, że w 2020 roku zmieniłam pracę, a kodeks pracy nie ma litości, toteż jakiekolwiek dłuższe wypady w świat trzeba było odłożyć na później. I właśnie sobie uświadomiłam, że notka z 2019 roku również była po takim przeskoku. Czyli wychodzi, że jeździmy na urlop co dwa lata.

Ostatni wypad był do Kujawsko-Pomorskiego. Tym razem ośmieliliśmy się nieco bardziej – i na cel obraliśmy Lubuskie. To znaczy trochę dorabiam ideologię, bo tak naprawdę po prostu Ulv zaproponował Lubuskie, więc hej: w sumie czemu nie? No i poszłam rezerwować noclegi.

W pierwszej chwili byłam nieco skonsternowana, bo przyznam, że Lubuskie kojarzyło mi się dokładnie z niczym. Zazwyczaj nawet nie pamiętam, że mamy takie województwo. Po szybkim zerknięciu na mapę ogarnęłam, że Zielona Góra. Zielona Góra kojarzy mi się z Bachanaliami Fantastycznymi i z Fantazjami Zielonogórskimi. Na pierwszym nigdy nie byłam, ale drugie stały się przyczynkiem do znajomości z Siem i teraz mogę się chwalić, że piłam z pisarką.
No w każdym razie naprawdę, poza winem – zero skojarzeń.
Średnio gruntowny risercz pokazał jednak, że nie ma tragedii i damy radę. Poniżej więc parę refleksji na temat: pies urlopuje w Lubuskiem.

Międzyrzecki Kot Zamkowy
Noclegi:
Knajpa „Sorba” w Skwierzynie jest totalnie doskonałym miejscem (oczywiście, w swojej kategorii cenowej – ja tu nie mówię o jakichś pięciogwiazdkowych hotelach). Wprawdzie okna absolutnie nic nie wyciszają, ale – choć budynek stoi tuż przy szosie – pod wieczór ruch samochodowy robi się prawie żaden, więc nie należy się obawiać hałasów z zewnątrz. Personel jest za to super miły, a jedzenie przepyszne. Po drugiej stronie szosy jest mnogość lasów do spacerowania, a niemal centralnie naprzeciwko znajduje się niezwykle urokliwy kirkut (Wikipedia mówi mi, że jeden z największych w województwie lubuskim), gdzie wszystko jest porośnięte bluszczem (zresztą, to województwo w ogóle ma jakieś agresywne bluszcze, w życiu nie widziałam tak rozrośniętych pnączy).
W drugą stronę: niekoniecznie polecam Gościniec Słoneczny w Drzonkowie (peryferia Zielonej Góry chyba…?). To znaczy sam gościniec jest zupełnie spoko, w dodatku również położony nieopodal lasu, ale Jeżu kolczasty! Różnica poziomów między brodzikiem pod prysznicem a podłogą to jest zbrodnia w biały dzień. Tam powinno się dorobić jakieś schodki czy coś, a na pewno ostrzeżenie. Siniaki po pierwszym niemal wykopyrtnięciu się dopiero zaczynają zmieniać kolory.

Łajka, która dostrzegła
Międzyrzeckiego Kota Zamkowego
A teraz do rzeczy,
czyli zwiedzanie:

Jak się okazało, poza winem Lubuskie ma jeszcze sporo miast i miasteczek z barokową zabudową, a więc wszelkiego rodzaju rynki, ratusze czy pałace. Oczywiście, z psem do żadnych wnętrz raczej się nie wejdzie, ale jeden czy dwa takie ładne ryneczki warto zobaczyć. Na przykład bardzo fajne wrażenie robi Bytom Odrzański. Nie wiem wprawdzie, dlaczego na tamtejszym rynku stoi pomnik pijanego Kota w Butach, ale otaczające go kamienice są ładne. Siedemnastowieczny ratusz był akurat w renowacji, więc całego nie zobaczyliśmy. Ale z mojego punktu widzenia dużo atrakcyjniejsze okazało się Zatonie. W Zatoniu znajduje się pałac księżnej Doroty de Talleyrand-Périgord – jak się okazało – wpływowej polityczki, filantropki, oficjalnie córki hrabiego Świętego Cesarstwa Rzymskiego Piotra Birona, acz nieoficjalnie – polskiego dyplomaty, Aleksandra Batowskiego, z którym miała romans żona Piotra, Dorota von Medem. Księżna miała pałace w Żaganiu i w Zatoniu, tylko że o ile ten w Żaganiu jest w pełni odrestaurowany i mieści się tam Żagański Pałac Kultury, o tyle ten w Zatoniu jest trwałą ruiną. Otacza ją fantastyczny i bardzo rozległy park, gdzie można do woli spacerować z psem. W samej ruinie zaś umieszczono tablice opisujące rozkład pomieszczeń, więc chodząc tam, można wizualizować sobie, jak pałac mógł mniej-więcej wyglądać. Bardzo fajna sprawa. A obok jest genialna kawiarnia, gdzie można i wypić przepyszną kawusię, i ją kupić, żeby móc parzyć ją sobie także w domu. Co zresztą uczyniliśmy. I wiecie co? W domu również smakuje doskonale.
W kategorii „barokowe różne takie” Nie mogę nie zwrócić uwagi na Nową Sól. Po pierwsze dlatego, że hej, założył ją gdańszczanin. Ale po drugie – w Nowej Soli mieszczą się osiemnastowieczne magazyny solne – pozostałości po czasach, kiedy w mieście działała warzelnia soli. Magazyny te są jedynymi tego typu zabytkami na skalę kraju. Nie ma w Polsce drugich takich magazynów solnych.
Z tym żubrem wiąże się smutna
historia: tuptał radośnie po puszczach
otaczających Drezdenko, aż któregoś
dnia - wpadł pod samochód.
Podejrzewam, że po samochodzie
nie było czego wieszać na ścianie.
I tu nachodzi mnie wspomnienie Cedyni, o której niezmiennie myślę, że to bardzo smutne, że kompletnie nie wykorzystuje swojego potencjału. W Nowej Soli jest trochę podobnie – to znaczy miasto jako takie jest bardziej „żywe” mają ładną promenadę nad Odrą, mosteczki i w ogóle, ale te magazyny to się najprawdopodobniej niedługo po prostu rozlecą. To są absolutne rudery z odłażącym tynkiem, zamknięte na głucho i pobazgrane.
Naprawdę zrobiło mi się przykro, jak to zobaczyłam – z drugiej strony, mimo wszystko cieszę się, że byłam i widziałam.
Na wspomnienie zasługuje jeszcze Twierdza Drezdenko – to znaczy ona w większości nie istnieje, ale za zwiedzenie jej można zdobyć odznakę krajoznawczą, więc zawsze cieszy. Zgodnie z wytycznymi PTTK, trzeba tylko udokumentować swoją obecność przy czterech obiektach: późnobarokowym pałacu (obecnie gimnazjum), spichlerzu/dawnym arsenale (obecnie siedziba Muzeum Puszczy Drawskiej i Noteckiej – można je przy tej okazji zwiedzić, ale do odznaki to chyba nie jest potrzebne; w kontekście psiecków uprzedzam, że muzeum jest dwupiętrowe i ma strome schodki), wałach ziemnych (kawałek murku za muzeum) i bramie „Holm”. Wszystko jest praktycznie w jednym miejscu. Procedura zdobywania odznaki została dokładniej opisana na stronie Oddziału Wojskowego PTTK w Chełmie.

Ruiny pałacu księżnej Doroty
D
rugą kategorią rzeczy, którymi może się pochwalić Lubuskie, są pamiątki okołowojenne. W sumie logiczne, jeśli wziąć pod uwagę położenie geograficzne województwa. No i tutaj, podobnie jak w przypadku „barokowych różnych takich”, niestety sporo rzeczy będzie dla psiarzy niedostępnych. Czemu trudno się dziwić, bo wciskanie psa do bunkra (do którego prowadzi np. drabina) nie będzie komfortowe ani dla psa, ani dla bunkra. Niemniej nawet z psem nie zaszkodzi odwiedzić Międzyrzecki Rejon Umocniony – spacer po powierzchni jest bardzo przyjemny, bunkry można sobie obejrzeć z zewnątrz, a wokół budynku kasy stoi trochę sprzętu. Co więcej, jest tam dość pusto, bo wszyscy uderzają pod ziemię. I tu przyznam, że się nawet ucieszyłam, że jednak nie wpuszczali na dół psów, bo grupy, które widzieliśmy z daleka, były przeogromne i koszmarnie hałaśliwe. Nie tylko Łajka czułaby się źle w takim tłumie – ja też. I mam uzasadnione podejrzenia, że Ulv też.
W tej kategorii muszę umieścić największe rozczarowanie całego wyjazdu, czyli Lubuskie Muzeum Wojskowe w Drzonowie (nie mylić z Drzonkowem). Muzeum ma część wystawy w budynku i dużą ekspozycję na zewnątrz, gdzie tupta się po trawie i ogląda czołgi za łańcuchem. I naprawdę pierwszy raz spotkałam się z tym, że na taką zewnętrzną część nie można wejść z psem. Przyznam, że jest to dla mnie zupełnie niezrozumiałe, bo akurat ten punkt wycieczki traktowałam jako „pewniaka”. Zwłaszcza że na stronie internetowej nie ma żadnego czytelnego regulaminu z informacją, że jest taki zakaz. Dopiero przy furtce człowiek się dowiaduje, że lol nope. Jeśli dobrze pojmuję, ktoś w tym muzeum uznał, że sprzęt, który projektowano do przetrwania wojny, z jakiegoś powodu nie wytrzyma, jeśli dwa metry od niego przejdzie pies. Okej. Brawo wy.
jeden z magazynów na terenie kombinatu
Z drugiej strony jednak – w okolicy Nowogrodu Bobrzańskiego jest coś takiego jak Kombinat DAG Alfred Nobel Krzystkowice.
Są to pozostałości niemieckiej fabryki amunicji rozsiane po lesie. Z psem, bez psa – generalnie warto. Pod koniec już nawet Łajka była zmęczona, co jej się raczej nie zdarza. Obejrzenie wszystkich ruin kombinatu to przedsięwzięcie na wiele godzin i przetuptanie ładnych paru kilometrów. Albo i parunastu, jeśli wziąć pod uwagę, że dokładne położenie niektórych obiektów nie musi być nam znane. Ruiny robią niesamowite wrażenie, ze szczególnym uwzględnieniem imponujących magazynów. Na każdym obiekcie, ma się rozumieć, są tabliczki, że wchodzenie na nie grozi śmiercią lub kalectwem, no ale przecież wiadomo, że nic tak nie zachęca do wspięcia się na kawałek muru, jak taka tabliczka. To, czego tam brakuje, to jakieś dostosowanie tego do zwiedzania. Bo są tylko zakazy, a mogłyby obok nich być tablice informacyjne, co to za budynek, do czego służył i – ewentualnie – jak wyglądał przed zniszczeniem. No i jakaś mapka by się przydała. Ale nawet bez tego to bardzo długi i fajny spacer.

tak zwany hotelowiec - tak naprawdę to nie był
żaden hotelowiec, chyba jeden z budynków produkcyjnych

i widok z piętra.
Ale nie róbcie tego, naprawdę.

a na parterze był głównie gruz. Dużo, dużo gruzu

Trzecia kategoria rzeczy do zwiedzenia w Lubuskiem to „średniowiecze i okolice”. I nie będę nawet się krygować: OMG, JAKIE STARE MIASTO W KOSTRZYNIE NA ODRĄ JEST FANTASTYCZNE. To jest coś zupełnie innego niż się spodziewałam. Jak przeczytałam, że w Kostrzynie jest do zwiedzenia Stare Miasto, to raczej miałam przed oczami starówki w Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu. Czy gdziekolwiek tak naprawdę – no wiecie, takie generic starówki z ratuszem czy inszym zamkiem. Ale Stare Miasto w Kostrzynie jest fenomenalne.
Winnica Łukasz
Cały myk polega na tym, że Kostrzyn nad Odrą
zaczynał jako piętnastowieczny zamek, który potem otoczono fortyfikacjami, potem dorzucano nowe rzeczy, aż pod koniec XIX w. przypieczętowano całość czterema fortami. Do dziś ocalały jedynie ruiny – ale jakie! W Bramie Berlińskiej jest niewielka ekspozycja i kasa, w której można kupić bilet na zwiedzenie Bastionu Filip. W Bastionie Filip zaś jest duża wystawa z pełną historią twierdzy – a jest to historia bardzo ciekawa i myślę, że niezbyt powszechnie znana. Choć w większości bardzo smutna. Natomiast poza tymi dwoma obiektami muzealnymi, mamy jeszcze cały teren twierdzy: uliczki, resztki krawężników, jakieś pojedyncze kawałki ścian – wszystko gęsto i na grubo porośnięte tym lubuskim agresywnym bluszczem. Wygląda to absolutnie niesamowicie. W dodatku kiedy tam trafiliśmy, było dość pusto, więc bardzo miłe minimalizowanie stresu dla psa. A jeszcze przy historycznych uliczkach są takie normalne tablice z ich nazwami, więc serio jest takie poczucie chodzenia po mieście duchów. Czy raczej, biorąc pod uwagę ilość zieleni, nie wiem – driad jakichś. Naprawdę, zachwycające miejsce i bardzo polecam każdemu.
Mamy też w Lubuskiem na przykład bardzo przyjemny zamek w Międzyrzeczu (to ten sam Międzyrzecz, od którego jest wspomniany wcześniej Międzyrzecki Rejon Umocniony) – to znaczy konkretnie tam jest Muzeum Ziemi Międzyrzeckiej (i tam jest kasa), a zamek jest tuż obok. O dziwo, pani nawet pozwoliła wejść do części muzealnej z psem (ale, żeby nie było, totalnie nie miałabym pretensji, gdyby nie pozwoliła – liczyłam w sumie tylko na zamek. Nigdy nie pcham się z psem do muzeów w pomieszczeniach, choć wychodzę z założenia, że nie szkodzi zapytać, c’nie?) i po obejrzeniu tamtej ekspozycji weszliśmy sobie na teren ruin. Nie są może jakieś imponująco wielkie, ale i tak fajne (znaczy, jeśli ktoś lubi łazić po ruinach zamków). I mieli kota. Tak tylko uprzedzam, skoro myśl przewodnia tego cyklu to „pies na urlopie”.

wina z Winnicy Łukasz!
N
o i ostatnia kategoria, bo czegoś takiego nie mogło zabraknąć: „inne”. Pojedyncze, wyrwane z kontekstu rzeczy, których nie umiem wcisnąć nigdzie indziej. Znajdą się w niej takie kurioza, jak na przykład Park Drogowskazów w Witnicy (tej Witnicy z browarem). Jest w nim zadziwiająco mało drogowskazów, natomiast dużo… no, wszystkiego innego. Będzie i rusztowanie do unieruchamiania konia podczas podkuwania, i kawałek Muru Berlińskiego, i znak „Uwaga, srający bocian”, i jakiś parowóz, i masa innych rzeczy najrozmaitszego asortymentu. Mam niejasne wrażenie, że witniczanie po prostu wstawiają do tego parku wszystko, co się napatoczy – a jeśli jeszcze do tego jest stare, to już w ogóle radość. Jest coś uroczego w tym miejscu.
Cóż jeszcze? No winnica, oczywiście! Winnic jest do wyboru całe mnóstwo, choć w większości przypadków na zwiedzanie i/lub degustację trzeba się umawiać. My nie byliśmy zainteresowani degustowaniem, chcieliśmy w sumie tylko kupić lokalne wino, a napatoczyła się gdzieś po drodze Winnica Łukasz. Okazało się, że to bodaj jedyna, którą można zwiedzać bez wczesnego anonsowania się (anonsować się trzeba tylko na degustację). A jest co zwiedzać! Bo mamy niezwykle malowniczą posiadłość z małą winnicą na pagórku, za to pełną wszystkiego innego: reprezentacyjnych alejek, altanek, fontann, sztucznych wodospadów, oczek wodnych, kucyków i kóz, no i jest główna winnica. A tam to już tylko ciągnąca się długimi rzędami winorośl, no i daniele. Nie mam pojęcia, co tam robiły te daniele. I znów w kontekście psieckowym: jak się jest na terenie winnicy, co jakiś czas słychać bardzo donośny huk. Wydaje mi się, że chodzi o odstraszanie ptaków, ale trzeba pamiętać, że taki dźwięk całkiem nieźle odstrasza również psy. Jeśli chodzi o całą resztę, to jest to dość spokojna i relaksacyjna wycieczka.
Gruz. Znaczy no, ruiny
wieży Bismarcka
Są również takie twory jak Wieże Birmarcka. Wieże Bismarcka to konstrukcje wznoszone w latach 1869-1934 na cześć Ottona von Bismarcka. W Polsce powstało ich około czterdziestu, z czego zachowało się siedemnaście. My odwiedziliśmy dwie, przy czym mam wrażenie, że jedna z nich – w lesie niecałe 4 km od Międzyrzecza – nie wlicza się do puli „zachowanych”. Druga mieści się na szczycie Góry Wilkanowskiej w – niespodzianka – Wilkanowie. Idzie się tam również przez las, stąd leci polecajka jako fajny spacer dla pieska.
Mamy jeszcze na przykład skansen w Ochli. Pies może sobie połazić między chałupami, a jak ktoś nie za bardzo się opatrzył z takimi skansenami, to może być rzeczywiście ciekawe – acz ja przyznam, że w moim rankingu skansenów (dobra, on nie jest wcale aż tak długi, żeby nie było) ten w Ochli jest raczej bliżej końca niż początku.
No a największą (dosłownie i w przenośni) perełkę zostawiłam na koniec: Jezus w Świebodzinie! Tak! Tymi oczami widziałam gigantycznego Jezusa w Świebodzinie (wstydliwe wyznanie: początkowo nie wiedziałam, że Świebodzin jest w Lubuskiem)! Pławiłam się w blasku bijącym od jego korony! No dobra, to ostatnie to średnio, bo akurat było pochmurno. Ale widziałam! I co w związku z tym…? Cóż, jest duży. Tak, tego nie można mu odmówić. Wydaje mi się, że głowę – głównie chodzi mi tu o twarz – ma wykonaną całkiem ładnie, choć wyraz twarzy taki nie za radosny. Ale niżej to się zaczyna jakaś masakra. Nie wiem, czy czas gonił, czy za mało zapłacono wykonawcy, ale ten pomnik jest koszmarnie siermiężny. I tak, porównam go oczywiście z pomnikiem z Rio, bo trudno nie porównać. Tamten ma więcej detali, tkanina się ładniej układa, nie widać łączeń betonu i dzięki temu wszystkiemu jest w nim jakaś lekkość. A Świebodzin? To po prostu betonowy kloc, a tors poziomem dopracowania przywodzi na myśl piersi pierwszej Lary Croft. W dodatku pod samiuśki pomnik i tak nie wolno podejść z psem, bo to ziemia poświęcona i zakaz wstępu zwierząt. Dla mnie niezrozumiałe, bo jednak to nie jest wnętrze świątyni, więc nie wiem jak pies miałby sprofanować tę ziemię swoją obecnością. W rankingu pomników zdecydowanie wygrywa ziemniak z Biesiekierza!

No, to chyba już wszystko. Jakbym miała podsumować, to Lubuskie jest… no cóż, spoko. Całkiem spoko. Nie jest to może najlepsze miejsce, które można odwiedzić z psem, jeśli ktoś lubi zwiedzać coś więcej niż lasy i parki, ale na spokojnie można sobie zagospodarować te dwa tygodnie.

Zapas powideł strzeleckich! To już nie Lubuskie,
ale w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się 
w Strzelcach Dolnych. Ale o Strzelcach Dolnych
pisałam dwa lata temu :)

środa, 1 września 2021

Czarne msze, ćwiartowane niemowlęta i śpiew: "Szatan w naszym domu"

Autor
: Lawrence Wright
Tytuł: Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa w sprawie przemocy rytualnej
Tytuł oryginału: Remembering Satan
Tłumaczenie: Agnieszka Wilga
Miejsce i rok wydania: Wołowiec 2021
Wydawca: Wydawnictwo Czarne

O rany, jaka to dobra książka!

Tak do końca to nie wiem, czemu ją kupiłam. Chyba po prostu pomyślałam, że Wydawnictwo Czarne, temat kompletnie mi nieznany i do tego Amerykańska Seria, która ma sporo fajnych tytułów. No i uznałam, że co może pójść źle? I okazało się, że miałam zupełną słuszność. Szatan w naszym domu to rewelacyjna pozycja, którą w dodatku czyta się naprawdę szybko (nie wiem, ile ma stron papierowe wydanie, ale w każdym razie ebooka starczyło na dwa popołudnia).
Zacząć muszę jednak od tytułu: w oryginale reportaż Lawrcence’a Wrighta nosi tytuł Remembering Satan – i, jakkolwiek Szatan w naszym domu nie jest sam w sobie zły, to jednak oryginał bez porównania lepiej oddaje istotę książki, która jest właśnie o tym: o pamięci. Oczywiście, przemoc rytualna jest ogromnie istotnym punktem, ale, w moim odczuciu, w całym tytułowym śledztwie rozchodziło się jednak o tę dziwną, ulotną pamięć i o to, jak osoby zaangażowane w sprawę wracają myślami do tych wszystkich dziwacznych minionych zdarzeń.
Ale teraz już po kolei.

Jeśli ktoś jest – tak jak ja – nie do końca zorientowany, o co w ogóle chodzi, to Lawrence Wright zbadał przebieg śledztwa w sprawie Paula Ingrama, szczęśliwego (choć surowego) ojca rodziny, przykładnego katolika (później przykładnego zielonoświątkowca), no i – last but not least – zastępcy szeryfa w Olympii, stolicy stanu Waszyngton (choć, wbrew pozorom, nie jest to wcale spektakularnie duże miasto – to raczej jedno z tych, gdzie ludzie się nieźle znają). Paul został oskarżony przez swoje dwie córki o wielokrotne, długoletnie dopuszczanie się na nich gwałtów. A im dalej śledczy zapuszczali się w sprawę, tym stawała się dziwniejsza i bardziej przerażająca.
Problem od samego początku był jednak taki, że Paul - choć niby nie próbował się wypierać - to jednak niczego nie pamiętał.
Tyle mogę napisać, by nie spoilować. A nie chcę tego robić, bo tam się robi naprawę dziwacznie. Co więcej, po skończonej lekturze wcale nic się w głowie nie rozjaśnia.

Gdyby jednak chodziło tylko o relację ze śledztwa, pewnie całość nie byłaby tak fascynująca i angażowałaby emocjonalnie tyle co wpis na Wikipedii. Lawrence Wright jednak zrobił dużo więcej: po pierwsze, nie mamy wrażenia czytania notki encyklopedycznej, jako że dostajemy przytoczone dokładne cytaty z przesłuchań, całe dialogi spisane z oryginalnych nagrań. Autor dotarł do bohaterów i dysponował informacjami z pierwszej ręki, jeśli chodzi o emocje śledczych i ich przemyślenia podczas prowadzenia całej sprawy. I to jest bardzo mocno odczuwalne przy lekturze: te emocje są nieustannie odczuwalne, czytelnik płynie przez to piekło razem z bohaterami.
W którymś momencie mamy sytuację, w której śledczym badającym domniemane zbrodnie Ingrama przydzielono specjalistów-psychologów, żeby stanowili wsparcie w tak trudnym śledztwie. Specjaliści uciekli zaraz po pierwszym spotkaniu, stwierdziwszy, że dosłownie cała grupa śledczych ma galopujący PTSD. I ta scena jest genialnie wiarygodna, bo do tego momentu czytelnik już sam się łapie za głowę i ma nieomal zespół stresu pourazowego. Dynamika emocji i napięcie w Szatanie… jest niesamowite.

Ale nie tylko o to chodzi: jak wspomniałam, reportaż w ogromnej mierze jest o pamiętaniu. Bo, jak również wspomniałam, Paul Ingram nie pamięta zbrodni, o które został oskarżony. Zresztą, nie on jeden ma problemy z pamięcią. Autor poświęca przy tej okazji bardzo dużo miejsca w ogóle tematowi pamięci, zahaczając przy tym szerzej o psychologię. Sięga między innymi do historii Freuda, co jest o tyle ciekawe, że teorie tego pana zazwyczaj są kojarzone w boleśnie uproszczony sposób, podczas gdy to w istocie były ciekawe koncepcje – nawet jeśli niekoniecznie w każdym aspekcie słuszne. A trzeba tu też dodać, że sam Freud w trakcie kariery naukowej wycofał się ze swoich wczesnych pomysłów.
Jeszcze ciekawszy od Freuda był temat hipnozy – jak działa, kiedy się jej używa i, co interesujące, jakie są wady uzyskiwania czyichś zeznań czy wspomnień za pomocą hipnozy. Może jeśli ktoś jest obeznany z tego typu zagadnieniami, nie dowie się z tego reportażu niczego nowego, dla randomowej osoby, która o psychologii wie tyle, że psychoanaliza i te kleksy od Rorschacha, to wszystko są prawdziwe objawienia.

No i jest trzeci duży temat: tytułowa przemoc rytualna. W ogóle nie wiedziałam, że Stany Zjednoczone zmagały się z takim problemem w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. A okazuje się, że to była wręcz plaga. Sądy były zawalone oskarżeniami o rytualne zbrodnie, ćwiartowanie niemowląt, oczywiście dziesiątki tysięcy rytualnych gwałtów przy wtórze satanistycznych pieśni i tak dalej. I, jak nietrudno się domyślić, w zasadzie nigdy nie dawało się znaleźć żadnych dowodów na te wszystkie zbrodnie. Niemniej panika ogarnęła bodaj cały kraj, podsycana jeszcze przez środowiska religijne, które przestrzegały przed satanistami i (autentyczny przykład z książki) takimi wytworami popkultury jak Dungeons & Dragons, które mogły ściągnąć człowieka na ciemną stronę.
Nie muszę wspominać, że znowu: dla kogoś, kto nie miał pojęcia o tej aferze, to jest niesamowicie fascynujące.
Przy czym muszę tu nadmienić, że Lawrence Wright nie bagatelizuje w żadnym momencie tych oskarżeń, bardzo wyraźnie dając odczuć, że wszystkie opisywane przestępstwa seksualne (i inne, ale głównie mamy do czynienia z różnorakimi gwałtami) są bezwzględnie straszne i należy je ścigać z pełnym zaangażowaniem (co też zresztą starają się robić śledczy w tej konkretnej sprawie). Raczej mamy rzetelne wyjaśnienie, dlaczego przemoc rytualna jest tak trudna do wyśledzenia i skąd się w ogóle wzięła wspomniana plaga tego typu przestępstw. W moim odczuciu autor do samego końca właściwie wystrzega się oceniania i ferowania jakichkolwiek wyroków.

I taki właśnie jest cały ten reportaż. Z jednej strony, pełno w nim emocji i napięcia. Z drugiej, człowiek najzwyczajniej w świecie dowiaduje się o wielu rzeczach, o których wcześniej nie wiedział. Bo nie wydaje mi się, żeby satanistyczne lęki końcówki XX w. w Stanach Zjednoczonych szczególnie silnym echem odbiły się w Polsce.
Jedyną wadą reportażu jest fakt, że powstał w 1994 r. Polskie wydanie w przypisach przemyca nieco aktualnych informacji, ale pozostaje pewien niedosyt – co się dalej stało z zaangażowanymi ludźmi? Jak się dalej potoczył problem przemocy rytualnej w USA? No ale teraz przynajmniej człowiek wie, jakie pytania zadawać, więc odpowiedzi można sobie poszukać we własnym zakresie.
Reportaż bardzo, bardzo polecam. Niezbyt długi, a niebywale treściwy.





Opowiadała, że gdy była w drugiej klasie szkoły średniej, położono ją, ciężarną, na stole i do niego przywiązano. Wówczas ktoś wieszakiem zrobił jej aborcję, sprawiając ogromny ból. Następnie dziecko rozczłonkowano i nacierano nim jej ciało. W ciągu całego życia widziała ofiary złożone z około dwudziestu pięciu niemowląt lub płodów.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...