czwartek, 31 stycznia 2013

Granie na Fraakranie (27) - Broken Sword: The Shadow of the Templars


(źródło)

Bez wstępów, bo i nie ma nic do wstępowania. Ot, tanio na Steamie, więc jest gra. Nawet kilka, ale zaprzyjaźniłam się dopiero z pierwszą częścią. Wrażenia?
Cóż.

Broken Sword: The Shadow of the Templars stworzyło Revolution Software w 1996 roku. Jest to przygodówka typu point and click (bah, czy ja grywam w coś innego?) i… cóż, i zdecydowanie nie jest to Syberia (btw., trzecia część Syberii się robi – jaram się niemożebnie). W grze poznajemy studenta prawa z USA, George’a Stobbarta, oraz francuską dziennikarkę, Nicole Collard. To ich działaniami gracz będzie sterował, rozwiązując tajemniczą sprawę morderstwa, bomby w kawiarni i klauna, za którym pościg zawiedzie dwójkę bohaterów w zupełnie egzotyczne miejsca.
I tutaj pierwsza uwaga: właśnie ci bohaterowie. Może jestem nietolerancyjna, może coś innego, ale Nicole przez większość czasu, kiedy miałam z nią do czynienia, wyłącznie mnie irytowała. Może i miewała lepsze momenty, ale raczej nieliczne. Trochę lepiej na jej tle wypadł George, choć obawiam się, że jego największą zaletą było to, jak Francuzi wymawiali jego imię (czyli takie urokliwe „żorżi”). Choć tu muszę stwierdzić, że nie był nawet w połowie tak fajny jak pan z Lost Horizon czy Adam Venture, przed którym niebezpieczeństwo czmycha gdzie pieprz rośnie. George był… przeciętny, tak po prostu. Tu i ówdzie rzucił jakimś dowcipem i to wszystko. No dobrze: rozbroiło mnie, jakie zastosowanie znalazł dla łańcuszka ze spłuczki.

screen z gry Broken Sword
Skoro bohaterowie nie trzymają gracza przy komputerze, to może fabuła?
Owszem, z fabułą jest dużo lepiej. To znaczy trzeba powiedzieć bardzo wyraźnie: historia z Broken Sword wciąga. I to praktycznie od razu – jest jakaś intryga, tajemnicze zabójstwo, dziwne telefony i spotkania przerwane przez wybuch bomby. W dodatku wszystko wskazuje na to, że w całą sprawę jest wmieszana bliska rodzina panny Collard. Paryskie szemrane zaułki, kanały, muzea i kawiarenki tylko podkręcają ten klimat i wszystko zapowiada się naprawdę miodnie. A potem ktoś postanowił wmieszać w to Templariuszy.
Nie ukrywam, że im mniej było tego owianego tajemnicą kryminału, a im więcej średniowiecznych bogactw, mocy i artefaktów, tym mniej ciekawie to wszystko się prezentowało. Może motyw Templariuszy jest już zbyt wyeksploatowany, a może po prostu za stara jestem na tego typu brednie podane, zdaje się, na serio (łykam je za to bez problemu w produktach takich jak Bibliotekarz). Faktem jest, że końcówka była mocno rozczarowująca. Nim jednak do niej doszło, fabuła mnie wciągnęła i dzielnie trzymała. Bohaterowie (na szczęście to tak naprawdę oznacza George’a, bo Nicole przede wszystkim siedziała w mieszkaniu i nic nie robiła…) zwiedzili parę fajnych miejsc, nierzadko mocno oddalonych od Paryża, a wszędzie było całkiem sporo zagadek do rozwiązania. I to całkiem sensownych zagadek, muszę przyznać. W przeciwieństwie do – przykładowo – drugiej odsłony Return to Mysterious Island, Broken Sword polegał rzeczywiście na kombinowaniu, a nie tępym klikaniu gdzie popadnie, bo muszę pizdyliard razy odegrać melodyjkę i umyć tę słodką małpkę, która inaczej przecież nie wlezie na ramię tej durnej-
screen z gry Broken Sword
(krowojednorożec, którego dosiada Śmierć, jest epicki)
Ekhm. No. W każdym razie Jeśli chodzi o łamigłówki, to Broken Sword prezentuje się zacnie. Pewnym, jak dla mnie w sumie niepotrzebnym, uproszczeniem jest zaznaczenie niebieskimi kółkami wszystkich „klikalnych” miejsc, ale to tak naprawdę dużo nie zmienia. A może i rzeczywiście człowiek unikał w ten sposób niepotrzebnego jeżdżenia kursorem po całym ekranie (jak, nie przymierzając, w drugiej części Syberii, w jaskini Jukoli, gdzie jak się nie wcelowało przypadkiem w jeden z sopli, to umarł w butach…), koncentrując się nie na tym, by coś zobaczyć, ale na tym, jak użyć tego, co widzi.
Ale ja tutaj mam inny kłopot: jak wspomniałam, fabuła mnie wciągnęła, a zagadki były fajne. Jednak coś najwyraźniej było nie tak. Chodzi o to, że w Syberii, kiedy zacinałam się na jakiejś łamigłówce, siedziałam nad nią wiele godzin, przerywałam grę, wracałam następnego dnia i męczyłam dotąd, aż rozwiązałam. Tymczasem w Broken Sword zwyczajnie mi się nie chciało tak męczyć. W związku z tym, choć może nie powinnam się do tego przyznawać, korzystałam parę razy z podpowiedzi. I, co gorsza, wcale tego nie żałuję. Znaczy to dla mnie tylko tyle, że mimo wszystkich zalet gry, jednak słabiej się w nią zaangażowałam.
Nie wykluczam, że częściowo wynika to kwestii estetycznych. Syberia była – i jest nadal! – śliczna. Najzupełniej piękna. Broken Sword, choć też ręcznie malowany, utrzymany w fajnej, rysunkowej konwencji, którą lubię, mimo wszystko graficznie mocno kuleje. Jasne, to gra z 1996 roku, u licha, więc czegóż tu oczekiwać? Niemniej pikseloza momentami dawała się we znaki i nawet mnie to troszkę drażniło, mimo że przecież w tym zakresie jestem naprawdę tolerancyjna i bardzo daleko mi do jarania się perspektywą gier wykonanych w technologii Unlimited Detail. Ale irytowało mnie na przykład, że kiedy podczas rozmów pojawiały się na ekranie portrety uczestników dialogu, nie było na nich pokazanego ruchu warg. Niby nic, ale wyczuwało się przez to pewną sztuczność.
screen z gry Broken Sword (jedna z łamigłówek)
Inną rzeczą, która mi przeszkadzała, było udźwiękowienie. Nie mam pojęcia, z czego to wynikło, ale muzyka – jakkolwiek ładna – dramatycznie pływała, raz była ledwie słyszalna, innym zaś razem ryczała bardzo skutecznie zagłuszając wypowiedź bohatera. Niby nic, ale czasami to były dość istotne dla rozgrywki wypowiedzi – całe szczęście, że gracz mógł włączyć sobie napisy. Oprócz wahnięć muzyki, wahały się również same głosy: raz były czyste i wyraźne, innym znów razem miałam wrażenie, że bohater przemawia z dna studni umiejscowionej na zatłoczonym peronie metra. Ewidentnie coś w Broken Sword kulało z dźwiękami. Choć akcenty były urokliwe, w szczególności francuski i irlandzki.

Właściwie trudno mi się ustosunkować do tej gry. Z jednej strony ma naprawdę fajny klimacik i ciekawą intrygę, w dodatku interesujące łamigłówki. Z drugiej, intryga pod koniec robi się coraz głupsza, a mankamenty natury technicznej nieco drażnią. Ponadto bohaterowie są właściwie w porządku, ale szału nie ma – ani szczególnie złośliwi, ani dowcipni, ani w jakiś inny sposób wyraziści. Tu sytuację ratują postacie poboczne, które wzbudzają zazwyczaj dużo większą sympatię (w szczególności starsze panie). To taka gra, którą można przejść, bah!, człowiek się dobrze bawi, nawet zamierza sięgnąć po kolejne części serii – jednak kiedy już wciągnie całość, raczej nie będzie miał szczególnego parcia, by do tego wracać. Przynajmniej ja nie będę miała. 6/10, taki właściwie średniaczek, choć na tyle przyjemny, że spokojnie można się o nim wyrazić jakoś pozytywniej.






- What good is a Picasso, I ask you, if you cannot bounce it off a wall? 
[mały syryjski chłopiec]

środa, 30 stycznia 2013

Fraa w czytelni (37) - "Koniec dzieciństwa"

Koniec dzieciństwa - okładka
Autor: Arthur Charles Clarke 
Tytuł: Koniec dzieciństwa 
Tytuł oryginału: Childhood’s End 
Tłumaczenie: Zbigniew Andrzej Królicki, Andrzej Sawicki 
Miejsce i rok wydania: [Poznań] 1993 
Wydawca: RAAP & CIA Books
 
Nie pamiętam dokładnie, ile miałam lat, kiedy po raz pierwszy spotkałam się z twórczością sir Arthura C. Clarke’a. Pamiętam za to tytuł jego powieści, którą przeczytałam jako pierwszą: Piaski Marsa. Spodobała mi się i zapragnęłam więcej. Drugą pozycją był Koniec dzieciństwa, przeczytany – jeśli mnie pamięć nie myli – na początku liceum. A później przez ładnych parę(naście) lat, kiedy ktoś pytał mnie, jaka jest moja ulubiona książka, bez zastanowienia mogłam powiedzieć, że właśnie ów Koniec dzieciństwa. Choć łyknęłam tę powieść mając lat bardziej dla pedofila niż do sklepu monopolowego, ona i tak wciąż mi towarzyszyła, właściwie po dziś dzień, tak samo jak towarzyszy mi bez ustanku Ślimak na zboczu braci Strugackich (przeczytany jednak sporo później). To książki tego typu, które przeorują człowiekowi mózgoczaszkę i każą ciągle do siebie wracać. Po kilku latach co prawda już nie pamiętałam, o czym to w ogóle było. Miałam w głowie jakieś pojedyncze sceny, co do których tak naprawdę nie byłam pewna, czy pochodzą z Końca dzieciństwa, czy może z Bułyczowa, którym zaczytywałam się w dziecięctwie. Ale pamiętałam ogólne wrażenie.
Teraz już wiem, że powieść sir Clarke’a wywołała we mnie pierwszego w życiu książkowego kaca. Wtedy, niestety, nie miałam jeszcze pojęcia, że coś takiego istnieje.
Zasadniczo wystrzegam się takich sentymentalnych powrotów, bo nie ma nic gorszego, niż zgwałcić sobie cudowne wspomnienie o czymś, gdyby okazało się, że to, co wydawało nam się czystą cudownością, wcale jednak takie fajne nie jest. Ale zdarza mi się (szczególnie ostatnio) postępować wbrew własnym zasadom. Zaowocowało to utwierdzeniem się w przekonaniu, że Hobbit jest genialny, a teraz też, że Koniec dzieciństwa wytrzymuje próbę czasu.

Proszę mi wybaczyć ten zdecydowanie przydługi i nazbyt sentymentalny wstęp. Koniec dzieciństwa to dla mnie bardzo ważna powieść i nie mogłam sobie tego darować.

A teraz do rzeczy:
Powieść, wydana po raz pierwszy w 1953 roku, zaczyna się finiszem wyścigu USA i ZSRR, mającego na celu wysłanie człowieka w kosmos. Kiedy już niemal słychać ryk silników pierwszych statków kosmicznych startujących z Ziemi, oto na niebie pojawia się majestatyczna flota przybyszów z innej planety. Obcy, ochrzczeni przez ludzi Zwierzchnikami, przejmują kontrolę nad Ziemią i, stosując metodę kilku prostych nakazów i zakazów, zaprowadzają na naszym podwórku ład i porządek, zapewniają ludzkości życie w pokoju, dobrobycie i ogólnej szczęśliwości. Człowiek jednak, jak to człowiek, zawsze znajdzie coś, na co może narzekać, a utopia jest sprzeczna z naszą naturą.
I to jest właśnie pierwszy i pewnie najważniejszy (choć nie dla mnie, ale o tym później) element, ba!, temat powieści: ludzkość. Clarke szuka odpowiedzi na zasadnicze pytania dotyczące natury człowieka i sensu istnienia. Pytania te są, ma się rozumieć, mocno już wyświechtane, ale trzeba przyznać, że autor proponuje odpowiedzi przemyślane, mądre i przekonujące. Na konkretnych przykładach pokazuje, dlaczego utopia nie jest taka fajna, jakie mogłyby być jej słabe punkty, bardzo wyraźnie prezentuje, co się dzieje z nauką i sztuką, kiedy tak człowiekowi niczego nie brak, a także prezentuje różne możliwe postawy w obliczu przybyszów, którzy nagle pojawili się i powiedzieli „a teraz będziecie robić, jak wam każemy”. Objaśnia problem trwania w Unii Światowej zarówno z perspektywy jednostki jak i całych narodów, w szczególności tych, które dopiero co odzyskały niepodległość – tylko po to, by stracić ją kilka lat później.
Ale mnie tak naprawdę zafascynowało w Końcu dzieciństwa zupełnie coś innego (psychologia i socjologia nigdy aż tak mnie nie jarały): Zwierzchnicy – i wszystko, co z nimi związane. Świat Zwierzchników. Ich rasa i możliwości. Relacje z Nadzwierzchnikiem. Uczucia i zamiary wobec ludzi. A wreszcie, światy, które zwiedzili lub w inny sposób zbadali. Czyli to, co tak bardzo wielbię we wszystkich Odysejach kosmicznych: niesamowite i przejmujące opisy nieznanych światów, wielekroć światów samotnych i niegościnnych, czasem zaś zamieszkałych przez życie tak odmienne od tego, co możemy spotkać na Ziemi, że człowiek zaczyna poważnie się zastanawiać, jaki sens ma szukanie inteligencji w kosmosie. Przecież my byśmy pewnie tej inteligencji w ogóle nie zauważyli, choćby kopnęła nas w prosto w tyłek.
Z tego też powodu moje zainteresowanie powieścią rosło z czasem: pierwsze rozdziały czytało mi się gładko, ale tam cały nacisk był położony na ludzi, a Zwierzchników okrywała mgiełka tajemnicy. Clarke funduje też czytelnikowi kwiatki w rodzaju takich, że ten a ten bohater coś zobaczył – coś bardzo ważnego! – ale nie mamy możliwości dowiedzieć się, jak to konkretnie wyglądało. Irytujące – w pozytywny jednak sposób. Moje słabe zaangażowanie w początek powieści wynika też z częstych przeskoków czasowych: czytelnik dostaje więc moment przylotu Zwierzchników na Ziemię, potem parę scen o kilka lat późniejszych, potem znów przesuwamy się o pięćdziesiąt lat – co za tym idzie, nie ma bohatera, do którego można by się przywiązać. Obserwujemy społeczeństwo, świat, jednostki, ale nie śledzimy tak naprawdę niczyich konkretnych losów.
Później się to zmienia. Pojawiają się postaci, które zostaną z czytelnikiem na dłużej, ba!, nawet do końca. No i ujawniają się Zwierzchnicy. Stopniowo, niechętnie, ale jednak. Od tego momentu powieść zaczyna tryskać geniuszem. No i tymi fantastycznymi opisami. Lodowaty smutek wszechświata staje się niemal wyczuwalny. Czytelnik ma możliwość dotknięcia wyobraźnią potęg, o których na co dzień nie myśli. Koniec ludzkości, jaki sir Arthur C. Clarke rysuje w powieści, jest tyleż zaskakujący co przerażający. I, jednocześnie, daje nadzieję, bo to taki końco-początek przecież. Bo człowiek dostaje szansę, jakiej nigdy nie dostaną więksi od niego. Przeszłość miesza się z przyszłością, a niejasne przeczucia są wspomnieniami przyszłych pokoleń. I wcale się nie dziwię, że przy pierwszym czytaniu Końca dzieciństwa miałam takiego kaca-giganta. Teraz też bym miała, gdyby nie to, że mam za sobą już nieco więcej Clarke’a i jestem bardziej oswojona z jego genialną twórczością.
 
Słówko jeszcze o polskim wydaniu: ponieważ, jak wspominałam, powieść ma dla mnie duże znaczenie z czysto sentymentalnych względów, specjalnie wyszukałam sobie takie wydanie, jakie czytałam wtedy – za pierwszym razem. Muszę tu zaznaczyć, że wydaniu temu daleko do doskonałości. Ilustracja na okładce po trosze stanowi niefajny spoiler, po trosze zaś ma solidny błąd, bo Zwierzchnik, jeśli wziąć pod uwagę perspektywę zasugerowaną przez przerywaną linię na ulicy, wychodzi na kurdupla. Kto czytał, ten wie, że wręcz przeciwnie. Co mi przypomina, że znam osoby, które mogłyby polubić Karellena i jego ziomków. Pomijając okładkę, tłumaczenie też pozostawia nieco do życzenia: nie wiem, jak to wyglądało w oryginale, niemniej rażą dość niefajne, a łatwe do uniknięcia powtórzenia. Ale najbardziej chyba mnie zirytował brak 151. strony – och, dostałam za to dwukrotnie stronę 152. Mam nadzieję, że na 151. nie było niczego istotnego…

 Teraz już wiem, że do twórczości Clarke’a można bezpiecznie wracać: nie ma ryzyka, że popsuję sobie wspomnienie. Wiem też, że Koniec dzieciństwa jest genialną powieścią, choć ktoś mógłby uznać, że przegadaną albo po prostu nudną. W pełni zrozumiałabym to podejście, bo nie każdy musi lubić takie snucie wizji bez opisywania konkretnej akcji. Ja uwielbiam te wizje sir Arthura C. Clarke’a. 10/10






Niniejszy wpis został popełniony w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.





Zaś na niebie płonęło słońce, którego nie wyobraziłby sobie w najdzikszych snach żaden palacz opium. Zbyt jasne, by określić je jako białe, było zimnym widmem na granicy ultrafioletu, palącym planety promieniowaniem zabójczym dla wszelkich ziemskich form życia. Na cztery miliony kilometrów rozpościerało wielkie chmury gazów i pyłu, a zasłona ta jarzyła się fosforescencją niezliczonych barw, gdy przebijały się przez nią rozbłyski ultrafioletu. W porównaniu z tą gwiazdą Słońce było zaledwie błyskiem świetlika w samo południe.

piątek, 25 stycznia 2013

Fraa w czytelni (36) - "Zeznania Niekrytego Krytyka"


Zeznania Niekrytego Krytyka - okładka
Autor: Maciej Frączyk
Tytuł: Zeznania Niekrytego Krytyka
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2012 
Wydawca: Zielona Sowa
 

O Niekrytym Krytyku po raz pierwszy usłyszałam jakoś przy okazji jego filmu o Dariuszu. A że Dariusz jako temat odcinka okazał nadzwyczaj wdzięczny, jakoś tak siłą rozpędu zaczęłam oglądać i inne nagrania Niekrytego. Były lepsze i gorsze, ale generalnie zainteresowały mnie na tyle, bym zarejestrowała w pamięci niedawny fakt pojawienia się książki autorstwa Niekrytego, znaczy Macieja Frączyka. Nie to, żeby jakoś szczególnie pasjonowały mnie książki pisane przez blogerów, vlogerów i ogólnie osobowości internetowe. Selfpublishingowy hit ostatnich miesięcy, Bloger Kominka, spłynął po mnie jak po kaczce i tylko przypadkiem się o istnieniu tego tytułu dowiedziałam – nie mam pojęcia, kto zacz ten Kominek, raz w życiu byłam na jego blogu, nie znalazłam niczego, co by mnie jakkolwiek ruszyło, więc pożeglowałam dalej przez sieć. No ale jutubowe występy Niekrytego oglądam. Więc czemu nie by zerknąć i do książki…? Kupić bym nie kupiła raczej, ale na szczęście są biblioteki.

Pierwsze, co się nasuwa, kiedy człowiek otworzy książkę, to: łojzicku, jak tu mało treści! Na serio: spora interlinia, mnóstwo obrazków, parę pustych stron, w dodatku dość gruby papier – wszystko to sprawia, że w zasadzie ani się obrócić, a książka jest przeczytana. Przy niezbyt wyczynowym tempie zajmuje to około dwóch godzin.
Ale czy w ogóle warto te dwie godzin spędzać na lekturze Niekrytego? Tutaj mam mieszane uczucia. Bo książka ma parę elementów, które mi nieszczególnie przypadły do gustu.
Po pierwsze więc, jest to – jakkolwiek sam autor by tego nie nazywał (a „wyrzyganie myśli” jest w zasadzie określeniem całkiem wdzięcznym i miejscami trafnym) – poradnik. Ja już przy okazji pisania o Galerii złamanych piór i Jak pisać? zaznaczałam, za poradnikami nie przepadam, choć tam akurat chodziło, ma się rozumieć, o poradniki pisania. Bo nie wierzę, że ktoś może mi powiedzieć „zrób tak i tak, a twoja powieść będzie ociekać zajebistością i wszyscy się nią zachłysną”. To znaczy ofkoz może, ale to będzie bzdura. Tym bardziej bzdurą jest dla mnie poradnik, jak żyć. „Rób tak i tak, a spełnisz marzenia i będziesz żyć długo i szczęśliwie”? Dziękuję, nie skorzystam. Tymczasem w Zeznaniach… Niekryty aż nadto często wchodzi właśnie w taki ton. Facet, który jest niemal moim równolatkiem, poucza ludzi, co mają ze sobą zrobić? Hmm… Dla mnie to trochę żenada.  Poradniki pisarskie Kinga i Kresa dlatego tak bardzo lubię, bo to nie są poradniki. Bo autorzy tam popełniają swoje różne wspominki, dzielą się swoimi przemyśleniami i doświadczeniami – ale bez pouczającego, mentorskiego tonu. Na zasadzie „musisz wypracować własną metodę, ja ci niczego nie mogę narzucić, ale u mnie sprawdziło się to i to”. Niekryty od mentorstwa nie uciekł i to, w mojej opinii, jest największą wadą Zeznań….
Ale są i mniejsze wady.
Po pierwsze: te cholerne kody QR. Szfak, więcej tego nie dało się upchnąć? Ja rozumiem, że taka książka to świetna okazja na autoreklamę, ale trochę umiaru, na litość bogów.
Dalej: nie ukrywam, że troszkę mnie znużyło, że jednak większość tej publikacji jest ciągle o tym samym: autor się jara, że spełnił swoje marzenia. To znaczy okej, też bym się jarała. I cieszę się, że jemu się udało – to zawsze fajnie, jak komuś się udaje, bo człowiek zaczyna mieć nadzieję, że może i do niego w końcu los się uśmiechnie. Ale wyciąganie przez 139 stron co i rusz kwestii „zacząłem robić to co lubię i teraz mogę się temu w całości poświęcić” jest po prostu nudne, autor zaczyna się powtarzać.
Ach, skoro już przy powtarzaniu jestem: rozdział o tym, jak zrozumieć kobiety? Jasne, byłby zabawny – gdyby nie to, że to już było. Alan Francis zrobił to raz, z prawdziwym przytupem. Powtarzanie tego w pomniejszonej skali już tak nie bawi.
Z samą treścią poszczególnych rozdziałów mam pewien kłopot. To znaczy już nawet abstrahując od obecnego w niech mentorstwa. Z jednej strony Niekryty porusza tematy w sumie dość istotne, aktualne, jak edukacja, bluzganie młodzieży, wady i zalety tego, że człowiek ma obecnie dzięki Internetowi świat na wyciągnięcie ręki. Nie zgłębia tych kwestii jakoś nadzwyczaj, ale z dość dużą dozą swobody wyraża swoje opinie i sensownie je uzasadnia, nie stroniąc, ma się rozumieć, od żartów. Ba, z tymi opiniami ja się w większości zgadzam, a parę razy wręcz mogłabym się obiema rękami podpisać pod tym, co właśnie przeczytałam, choć czasem są to dość przykre spostrzeżenia, jak na przykład konstatacja w rozdziale siódmym: kiedyś o dostęp do informacji, filmów, muzyki, książek – do praktycznie wszystkiego – trzeba było walczyć, wyczekiwać, napocić się. Dziś wszystko to jest dostępne za jednym kliknięciem, ale człowiek tak się rozleniwił, że wciąż jest w stanie się nudzić, bo najzwyczajniej nie chce mu się tego jednego kliknięcia popełnić. To fakt. Wiem z autopsji. Ale już na przykład zupełnie nie podzielam opinii Niekrytego z ósmego rozdziału – to znaczy nie chodzi mi tu o samo piractwo, bo tu akurat sprawa jest banalnie prosta: jeśli na zachodzie zarabiam, w przeliczeniu, 7000zł, to mogę sobie kupić płytę za 70zł. U nas zarabia się 1200zł, a płyta wciąż kosztuje 70zł. Istnienie piractwa w takich okolicznościach nie powinna nikogo dziwić. Ale Niekryty w tym rozdziale zatrzymuje się też przy problemie przemocy wywołanej brutalnymi grami, a przy tej okazji wypowiada się o PEGI. I tutaj ja zdecydowanie nie mogę przytaknąć autorowi. Jasne, każdy rozwija się inaczej i wytyczna, że dana gra jest dla dzieci od lat 13, niewątpliwie jest sztuczną granicą. Ale jest konieczna, żeby jakkolwiek to ogarnąć. Bo mimo wszystko, mimo całego indywidualizmu człowieka i zróżnicowanego rozwoju, sześciolatek powinien chłonąć nieco inne bodźce, niż to co ma mu do zaoferowania Postal czy Call of Duty. Nikt nikomu w metryczkę nie zagląda, niemniej PEGI to zestaw wskazówek, z których rodzice powinni nauczyć się korzystać.
Problem z treścią rozdziałów nie sprowadza się jednak do tego, czy się z czymś zgadzam czy nie. Chodzi o to, że wypowiedzi Niekrytego są po prostu… no całkiem sensowne, ale nijak nie odkrywcze, nie zostawiają po sobie wyraźnego śladu. Przeczytałam książkę wczoraj, a dziś tak świetnie sobie tutaj szastam poruszanymi przez autora problemami tylko dlatego, że mam Zeznania… przed nosem i raz za razem je wertuję. Bo ja już po prostu zapomniałam, co tam właściwie było. Taka właśnie jest ta książka: człowiek kiwa głową podczas czytania, że tak, faktycznie tak jest, owszem, a kilka godzin później wylatuje mu to z głowy.
Inna sprawa, że w ogóle całość sporo traci przez to, że… jest książką. W czasie lektury doszłam do wniosku, że Niekryty… och, Maciej Frączyk (nie mogę się przestawić, że gościu ma imię i nazwisko…) bardzo dużo robi mimiką, intonacją i całą otoczką, która towarzyszy jego wypowiedziom na YouTube. Książka, siłą rzeczy pozbawiona ruchu i dźwięku, wypada blado. Wiem, że wiele żartów, które pojawiły się w Zeznaniach…, rozbawiłoby mnie bez porównania bardziej, gdybym zobaczyła, jak autor mówi je do kamery. A tak to najbardziej mnie chyba urzekł ostatni rozdział pod wiele mówiącym tytułem „Aaaaaaaaa!, czyli wszystko inne, co mnie wkurza”.

Cały czas jednak wlecze się za mną ten problem mentorstwa i uczenia życia. Dochodzę do wniosku, że moje wrażenie może być wywołane głównie tym, że nie jestem targetem. Skoro Maciej Frączyk podpowiada, czym się kierować przy wyborze studiów i daje tego typu rady, siłą rzeczy książka jest kierowana raczej do licealistów i studentów. Nie znam obecnych licealistów i studentów, toteż nie wiem: może oni potrzebują takich rad? Może dla kogoś o dziesięć lat młodszego ode mnie ta książka okaże się wartościowa? Nie wykluczam tego i w sumie byłoby całkiem fajnie. Jakby nie patrzeć, z Zeznań… wyłania się obraz człowieka nie tak do końca głupiego (a przynajmniej będę tak sobie wmawiać, bo jeśli jest inaczej, to siłą rzeczy ja też wychodzę na idiotkę), więc jeśli już dzieciaki mają czerpać inspiracje z wypowiedzi przypadkowych ludzi widywanych w mediach, to lepiej niech będzie to Niekryty niż Rutowicz.



Naprawdę trudno ocenić mi tę książkę. Czuję, że nie ja powinnam być czytelnikiem. Czuję, że chciałabym więcej treści a mniej obrazków i kodów. Z drugiej strony gdyby moje życzenia zostały spełnione, Zeznania… przestałyby być atrakcyjne dla tych właściwych czytelników, czyli dla młodzieży (chlip, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: „młodzież” i ja to już nie to samo…). Dla mnie książka jest taka sobie średnia, tych dwóch godzin mi nie szkoda, ale szału nie ma, 5/10. Przy czym mam świadomość tego, że moja ocena może być nie do końca adekwatna – z przyczyn wymienionych wyżej.









Menele, zwracający się do mnie per „szefie".
Oni naprawdę sądzą, że na moją decyzję o ewentualnym ofiarowaniu dwóch złotych w celu przyczynienia się do marskości wątroby wpłynie nazwanie mnie „szefem"?
Jasne, że wpłynie. Masz piątaka.

środa, 23 stycznia 2013

ZaFraapowana filmami (76) - "The IT Crowd"


The IT Crowd - plakat
To taki wpis, którego miało nie być.
A wszystko zaczęło się od Siemomysły, której szwankował komputer, ale pomogło wyłączenie go i ponowne włączenie. Uradowana Siemomysła dorzuciła adekwatny do sytuacji filmik z jutuba.
Filmik mnie urzekł i zaczęłam się zastanawiać, czemu ja właściwie nie oglądałam The IT Crowd. Później znalazłam, ma się rozumieć, odpowiedź na to pytanie: polski tytuł. Technicy-magicy jest tyleż głupio brzmiące, co zupełnie z dupy wzięte. Pierwotnie to tytuł odrzucił mnie od serialu – ale że z wiekiem robię się mądrzejsza (wiem, nikt mi nie wierzy, ale ej! Coraz lepiej wiem, żeby się nie sugerować żałosnymi tytułami!), to tym razem jakoś tak sobie włączyłam pierwszy odcinek. Ot tak, w wolnej chwili obejrzeć, skoro z The Big Bang Theory jestem na bieżąco.
Następnego dnia oglądałam napisy końcowe odcinka ostatniego.

kadr z serialu The IT Crowd (Jen i Roy)
W telegraficznym skrócie: jest to brytyjski serial komediowy, stworzony przez Grahama Linehana (za który to serial zresztą Linehan otrzymał zarówno nagrodę BAFTA jak i IFTA) w latach 2006-2010. Serial miał cztery sześcioodcinkowe sezony, co w sumie daje nam dwanaście godzin oglądania perypetii pracowników działu IT w gigantycznej korporacji Reynholm Industries. Roy (Chris O’Dowd) oraz Moss (Richard Ayoade) to dwaj stereotypowi informatycy, którzy może i są nieźli w swojej branży, ale – jak to nerdy – zupełnie nie radzą sobie z funkcjonowaniem w społeczeństwie, że już o znalezieniu sobie dziewczyn nie wspomnę. Szef Reynholm Industries, Denholm Reynholm (Chris Morris) dorzuca im świeżo zatrudnioną Jen (Katherine Parkinson), bo napisała w CV, że zna się na komputerach. Jen co prawda miała na myśli wysyłanie maili, odbieranie maili, usuwanie maili i takie tam, a także klikanie myszką i monitor, niemniej ląduje jako kierowniczka działu IT – ostatecznie kobieta znajduje sobie tam miejsce jako pijarowiec, bo okazuje się, że czasami informatykom zdecydowanie kogoś takiego potrzeba.
Żeby być całkiem uczciwą, muszę jeszcze wspomnieć – choć z ogromnym żalem – że Denholma w drugim sezonie zatąpił jego syn, Douglas (Matt Berry). No i nie można zapominać o trzymanym w serwerowni Richmondzie (Noel Fielding).

kadr(y) z serialu (głównie Moss)
Prawdę mówiąc zastanawiam się nawet, jak to się stało, że wsysnęłam ten serial w tak ekspresowym tempie. Nie oszukujmy się: on nie jest jakiś wybitny. Sitcomów o pracownikach wielkich korporacji jest jak mrówek. Owszem, zazwyczaj bohaterowie nie są informatykami zesłanymi do piwnicy, ale jeśli mam być całkiem szczera, w The IT Crowd jest w zasadzie… no… mało IT.
Ach, no dobrze: skoro już o tym wspomniałam, to przejdę od razu do narzekania. Co prawda chciałam najpierw spróbować wymienić zalety, ale marudzenie zawsze lepiej idzie, więc nie będę się ograniczać.
Głównymi bohaterami są, jak się powiedziało, informatycy. Jeśli mam być szczera, to byłam przekonana, że w związku z tym w serialu znajdzie się więcej… czy ja wiem? Humoru branżowego czy czegoś w ten deseń. Że zawód Roya i Mossa będzie miał jakiekolwiek znaczenie. Tymczasem to jest właściwie tylko taki ozdobnik, który naprawdę bardzo rzadko znajduje praktyczne zastosowanie. No dobrze: przekonanie wszystkich wokół, że małe czarne pudełko z lampką to Internet – miało swój urok i uśmiałam się przy tym jak norka. Ale takich przypadków było, niestety, niewiele. W tle przewija się, oczywiście, „Have you tried turning it off and on again?”, ale dla mnie to ciągle troche mało. Nie wymagam, ma się rozumieć, jakichś strasznie hermetycznych żartów, bo bym z nich nic nie zrozumiała, ale jednak coś… Och, muszą Państwo zrozumieć moją bolączkę: przedmioty ścisłe i związane z nimi zajęcia uważam za sprawy pasjonujące i piękne, ale jednocześnie jestem na nie zdecydowanie za głupia – toteż zazdraszczam, wzdycham i podziwiam z daleka. No, ale muszę mieć co podziwiać, prawda?! Tymczasem The IT Crowd cierpi od samego początku na to, na co zaczął cierpieć po kilku sezonach TBBT: za mało branży, za dużo damsko-męskich bzdur. Od damsko-męskich bzdur, gdzie facet (albo i kobitka) nie może sobie nikogo znaleźć i wogle, to ja mam setki innych seriali, przecież one pączkują chyba bez żadnej kontroli. Nie muszę w tym celu oglądać serialu o informatykach.

wiele mówiące kadry z Denholmem
Ale nie jest aż tak źle: jak wspomniałam, był numer z pokazaniem Jen (i innym) Internetu. Są wstawki pokazujące naprawianie firmowych komputerów (na przykład poprzez włączenie go do zasilania). Zresztą to się bezpośrednio łączy z następną sprawą: z kogo tak naprawdę robi sobie jaja się serial? Pierwsze, co się nasuwa, no to oczywiście ci stereotypowi komputerowcy, w zupełnie niemodnych ciuchach, brylach, pogrywający w jakieś głupawe erpegi i gry komputerowe, rozmiłowani w fantastyce i absolutnie odcięci od „normalnych” ludzi. Ale to właściwie wcale tak nie wygląda. Mimo pewnej pierdołowatości w kontaktach międzyludzkich, Roy i Moss wypadają nadzwyczaj korzystnie na tle reszty postaci, jakie przewijają się przez serial. Są – mimo wszystko – dość inteligentni, w dodatku te ich erpegi to też jakieś takie ciekawe, no bo sesja zdoła wciągnąć nawet trzech biznesmenów, którzy przyjechali na dziwki. Bo ta reszta postaci to generalnie dziwacy albo idioci – albo jedno i drugie. Ba, chyba najczęściej jedno i drugie.
Ot, choćby wspominany już przeze mnie Denholm: typ władczy, całkowicie skupiony na sobie, ale też – w swój zwichrowany sposób – dbający o firmę. W dodatku nieprzewidywalny. To o takich ludziach Maciej Stuhr mówiłNiestety, Denholma zastąpił syn, który jest już tylko banalnym macho, nad czym boleję – to znaczy Douglasa da się polubić, ale zdecydowanie nie jest to ten poziom abstrakcji co Denholm.
Innym typem dziwaka jest Richmond, stereotypowy got, który jest tak gotycki i mroczny, że wpędza innych w depresję. Wygląda jak pajac, słucha Cradle of Filth, mówi natchnionym głosem i natchnione rzeczy, łypie dziwacznie i tak dalej. W ogóle siła serialu tkwi chyba w stereotypach. Tam każdy jest stereotypem czegoś: informatyka, szefa, gota, ślicznotki z księgowości czy fachowca robiącego remont – wszystko jedno. A o stereotypach można mówić wiele złego, ale jedno wiem: one po prostu są zabawne.

The IT Crowd ma też rozmaite smaczki. Ot, choćby alternatywną wersję spotu z kampanii antypirackiej:



W serialu jest też spot informacyjny o zmianie numeru alarmowego, choć przypuszczam, że mniej mnie ruszył ze względu na moją nieznajomość kontekstu. Mogę tylko się domyślać, że w istocie jakaś zmiana numeru do pogotowia w Wielkiej Brytanii miała miejsce, ale wcale pewna nie jestem.

kadr z serialu (na pierwszym planie: Richmond)
Powiem tak: gdyby serial był długi, chyba byłabym ostrożna z polecankami. Ale że to raptem 24 półgodzinne odcinki, to z pełnym spokojem mogę polecić na nudne popołudnia. Ogląda się przyjemnie, jest sporo śmiechu, jest angielski humor i dziwne zdarzenia. Czasem związane z pracą informatyka, częściej nie, ale i tak zabawne. Całość można obejrzeć na portalu Monty Python po polsku, choć jest to wersja z lektorem, a tłumaczenie partii dialogowych jest równie fatalne co przekład tytułu. Jeśli ktoś ma więc dostęp do wersji oryginalnej lub z napisami, niech lepiej do niej sięgnie. Podam tylko przykład: zdanie „Ich bin eine Nerd!” (mniejsza o większość, dlaczego jest łamaną niemiecczyzną) zostało przetłumaczone jako „Jestem technikiem-magikiem!”. Pozostawię to bez komentarza, a sam serial z oceną 6/10. Niewykorzystany potencjał, ale daje radę. I ma smaczki. I - o czym muszę powiedzieć - absolutnie epicką piwnicę. Chcę pracować w takiej piwnicy. Uwielbiam ich piwnicę.








- "We don't need no education."
- Yes you do; you've just used a double negative.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...