poniedziałek, 19 września 2016

Wciąż nie Terminator, czyli "Saturn 3"

Właściwie nie wiem, jak trafiłam na film Saturn 3. Zgodnie z zapowiedzią, obejrzałam Wielką ucieczkę, a potem klikałam od linka do linka i ostatecznie wylądowałam tutaj. Chyba rozchodziło się o twórcę muzyki… tak, na pewno o to. Przez moment przyczaiłam się na Ptasznika z Alcatraz, ale po chwili uznałam, że może dość depresyjnych filmów o umieraniu w niewoli jak na jeden tydzień. No i padło na sci-fi z 1980 r. Z tą muzyką, to w gruncie rzeczy wyszło dość zabawnie, bo w Saturnie 3 akurat jest jej jak na lekarstwo, a kiedy już się pojawia, to raczej nie przypomina to epickich kawałków z Siedmiu wspaniałych, a jakieś takie ambientowe popiardywanie. Ale tak naprawdę nie mam o to pretensji – takie motywy pasowały do klimatu filmu. Po prostu spodziewałam się czegoś innego.

Ale w ogóle spodziewałam się czegoś innego, kiedy odpalałam ten film. Przede wszystkim, nie sądziłam, że scenografia będzie wyglądała, jak podprowadzona z planu Lexxa. Z drugiej strony – biorąc pod uwagę chronologię, nie zdziwiłoby mnie, gdyby twórcy Lexxa podprowadzili coś z planu Saturna 3. Ta futurystyczna stacja wygląda w sumie jak zrobiona z przypadkowego złomu i podświetlona tu i ówdzie dla lepszego efektu. I o ile w Lexxie ta stylistyka mi się podobała, bo konsekwentnie wpasowywała się w wizję wszechświata, tak tutaj czułam, że to nie o to chodzi. Że ta złomowatość to niezamierzone, że tak naprawdę ma być przyszłościowo, dziwnie i zaawansowanie. Po prostu nie kupuję tej wizji. Podobnie jak nie kupuję koncepcji głównego antagonisty, robota Hectora.
Jego pierwszy problem to to, że zdaje się, jakby twórcy sami do końca nie wiedzieli, jak sobie go wyobrażają. Z jednej strony, maszyna ma fantastycznie wykończone nogi i osłonę na tors – obudowa stylizowana na ludzką tkankę mięśniową wygląda rewelacyjnie. Z drugiej strony, ręce i głowa wyglądają, jakby dziecko skleciło je z klocków LEGO. Nie mogłam wyrzucić z głowy pytania: dlaczego? Czy Hector był niewykończony? Nigdzie nie mieliśmy o tym wzmianki. Jego konstruktor, Benson (Harvey Keitel), nigdy nie zasygnalizował, że robot ma jeszcze resztę obudowy, ale nie chciało mu się jej montować. Wnioskuję więc, że Hector tak właśnie ma wyglądać: jak robiony przez dwie różne osoby, które się nie dogadały co do projektu.
Filmowi dość trudno byłoby wyprzeć się
inspiracji Star Warsami. (źródło)

Drugi – o niebo zresztą ważniejszy – problem robota to fakt, że on po prostu nie był wiarygodnym zagrożeniem dla Adama (Kirk Douglas) i Alex (Farrah Fawcett). Zgoda: był inteligentny. No i silny, więc kiedy już człowiek wpadł w jego… szczypce, czy jak to tam nazwać, miał raczej przekichane. Niemniej trzeba było się naprawdę postarać, by w te szczypce faktycznie wpaść. Kaman, Hector poruszał się z gracją potworów ze Scooby Doo. Patrząc na to, jak szybko chodził i jak szybko wykonywał jakiekolwiek czynności rękoma, zdawało się fizyczną niemożliwością, żeby normalny, biegnący człowiek nie był w stanie mu uciec. Jeśli bohaterowie nie potrafili tego dokonać, musieli być idiotami albo mieć skryte skłonności samobójcze. Serio. Nawet nie może być mowy o ewentualnym ataku z zaskoczenia – metalowe stópki Hectora całkiem konkretnie tupały po korytarzach, więc na zdrowy rozum, Adam i Alex powinni go słyszeć będąc trzy zakręty dalej.
A jednak robot stale dopadał naszych bohaterów. Jak? Najwyraźniej magia. Film tak naprawdę nigdy tego nie pokazuje. Po prostu dostajemy cięcie kiedy uciekinierzy oddalają się od Hectora, a w następnej scenie niemal na niego wpadają. To jest po prostu głupie.
Przez to zupełnie nie wyszedł klimat osaczenia, a oglądaniu nie towarzyszy żadne napięcie, nie ma grozy.
Brak napięcia wynika dodatkowo z czegoś innego: Adam i Alex to naprawdę marni bohaterowie. Jeszcze Adam… no dobra, przeciętny, ale ujdzie. Choć nie byłam do niego jakoś szczególnie przywiązana, przynajmniej mnie nie drażnił. Natomiast Alex jest jedną z najbardziej nieużytych postaci, jakie ostatnio widziałam. Jasne, daleko jej do Jupiter Jones, ale nie przesadzajmy: kracja Kunis to jakość sama w sobie. Alex jest po prostu skrajnie nieprzydatną blondyną, która biega i krzyczy. Istnieje głównie po to, żeby antagoniści chcieli ją przelecieć (znaczy… tak przypuszczam. Prawdę mówiąc, o ile kumam jeszcze zapędy Bensona, o tyle do końca nie wiem, jak to sobie wyobrażał Hector) – poza tym nie ma raczej nic do zaoferowania. W sumie nawet nie bardzo wiadomo, jaka ona jest. Znaczy dobra: na jej obronę muszę powiedzieć, że jest wierna. Tu ma plusa. Jeśli przy tym nie sika w pościel, to byłaby idealnym zwierzątkiem domowym.
(źródło)
Pod koniec jest jakiś motyw tego, że Alex chce lecieć na Ziemię – i tu to już zupełnie się pogubiłam. Ziemia przez cały film jest przedstawiana jako miejsce z gruntu paskudne, gdzie głód i ubóstwo, a ciało kobiety jest dobrem wspólnym. Czemu, u licha, ta blondyna postanowiła tam polecieć? Nie podobało jej się, jak traktował ją Benson – nie pomyślała, że na planecie w ten sposób będą ją postrzegać wszyscy? Oczywiście, może bez Adama to straciło dla niej znaczenie – ale z drugiej strony, film w żaden sposób nie pokazuje, że Alex w ogóle przeszła jakąś przemianę, nie mamy pojęcia, o czym ta laska myśli i jak wpłynęły na nią wydarzenia z Hectorem.

To mógłby być niezły film. Pomysł nie jest może szczytem oryginalności, no ale przecież motyw bohaterów ściganych przez złego potwora/kosmity/robota/łotewer jest szalenie pojemny i sprawdza się jak świat światem. Zabrakło polubialnych bohaterów i antagonisty, który stanowiłby wiarygodne zagrożenie. Podczas oglądania miałam permanentne „meh”, przetykane czasem facepalmami, kiedy w magiczny sposób naukowcy ładowali się po raz kolejny prosto w łapy robota. No po prostu nie wyszło. Dobrze, że film jest dość krótki.



– Now tell me. Can you talk? Or are you malfunctioning?
– I AM NOT MALFUNCTIONING – YOU ARE

poniedziałek, 12 września 2016

Powrót siedmiu nie za bardzo wspaniałych

(źródło)
Jak nietrudno było przewidzieć, po seansie Westworld naszło mnie na więcej Chrisa – już niekoniecznie robota – toteż odpaliłam sobie Siedmiu wspaniałych. Tradycyjnie, obejrzawszy film, zostałam smutną pandą, bo tak się jakoś składa, że lubię tam wszystkich bohaterów, więc cóż… No. Jedynie zakończenie wątku Harry’ego mi się podoba, bo myślę sobie, że gdyby finał był inny, to koniec końców Harry byłby bardzo, bardzo rozczarowany.
Wciąż jednak będąc na głodzie, wykonałam dość karkołomny krok: odpaliłam sobie Powrót siedmiu wspaniałych, film z 1966 r, wyreżyserowany przez Burta Kennedyego (odpowiedzialnego też z jednej strony za Witajcie w Ciężkich Czasach, które – o ile mnie pamięć nie myli – całkiem mi się podobało, ale też, niestety, za Kosmitę z przedmieścia… Trudno więc stwierdzić, czy Powrót… to wypadek przy pracy, czy jednak norma).
Po seansie nie mogłam przestać się zastanawiać, dlaczego u licha Yul Brynner zgodził się tak paskudnie zarżnąć Chrisa. Ani ten bohater się nie rozwija w ciekawy sposób, ani nie podtrzymuje żadnego ciekawego wątku – to wszystko wydaje się takie… daremne. Zresztą, to nie jest tylko moje zdanie – jeśli wierzyć internetom, Steve McQueen zrezygnował z udziału w sequelu, bo uznał, że scenariusz jest zbyt głupi. Oczywiście, było to na rękę Brynnerowi, bo współpraca między tymi dwoma nie układała się zbyt pomyślnie i McQueen był na planie po części personą bez gratów (badum tss). Tyle tylko, że to miało swoje konsekwencje: bo mnie tak szczerze to mało interesuje, że Yul Brynner nie lubił Steve’a McQueena. Mnie interesował duet Chris i Vin w Siedmiu wspaniałych. Panowie stworzyli tak wyraziste, zapamiętywalne postacie, że naprawdę nie było szansy, żeby ktoś mógł któregokolwiek z nich po prostu zastąpić.
W Powrocie siedmiu wspaniałych (tytuł oryginału: Return of the Seven – hah! Nawet z tytułu wywalili „Magnificent”!) Vina gra Robert Fuller. I ja naprawdę miałam wrażenie, że on się starał. Że próbował być Vinem takim, jakiego stworzył McQueen. Ale po prostu nie miał szans. Oryginalny Vin był zbyt… był zbyt McQueenowaty. A scenariusz Fullerowi w żaden sposób nie pomagał, bo prawdę mówiąc, mocno wykastrował jego bohatera, sprowadzając tę rolę do koniecznego minimum – wiecie, od czasu do czasu trzeba było rzucić w Chrisa umoralniającym tekstem czy po prostu być randomowym rozmówcą, który da Chrisowi możliwość wygadania się.
Szkoda tylko, że Chris wszystko, co miał ciekawego do powiedzenia, powiedział w pierwszej części.

Siedmiu Takich Se (źródło)
A dalej jest już tylko gorzej: ponieważ tytułowych bohaterów powinno być siedmiu, widz znów dostaje fazę „zbieranie drużyny” – i o ile w pierwszej części było to coś fajnego, trochę zabawnego, trochę intrygującego, no i jednak dość oryginalnego, tutaj dostajemy tak naprawdę kalkę tamtego motywu, tylko są podstawieni inni bohaterowie. A ci są albo nudni, albo na siłę skonstruowani jako comic relief. Albo jako mroczni. W którą stronę by nie patrzeć, są po prostu irytująco nachalni. Widać ogromną spinę, żeby każdy z nich był inny – ale to nie gra, skoro tę spinę widać. W Siedmiu wspaniałych oni po prostu byli różni. Ja nie wiem, czy to zasługa aktorów, czy reżysera. Acz w pewnej mierze mam wrażenie, że problem tkwił w scenariuszu: pierwszy film koncentruje się na problemie wioski na pograniczu. Nie rozwija za bardzo historii poszczególnych bohaterów – ot, tu i ówdzie mamy wzmianki, że Bernardo dawniej uczestniczył w potężnych rozwałkach za wielką kasę (a później został ekscentrycznym milionerem – totalnie uwielbiam ten tekst), a Lee jest ścigany. Ale całej reszty widz musi – a raczej: może, jeśli go to interesuje – się domyślać. Scenariusz Powrotu… ciska w widza solidnymi bambulcami ekspozycji: poznajemy nudne, rzewliwe i wtórne historie bohaterów, które pewnie w założeniu miały sprawić, żebyśmy się do nich przywiązali, w rezultacie zaś sprawiły, że nie bardzo wiedziałam, o czym jest ten film. Przez wprowadzanie wątków poszczególnych bohaterów, sam problem wioski zupełnie gdzieś zniknął.
W ogóle Powrót… jest srodze przegadany. Nie to, że nie ma akcji – są strzelaniny, a jakże. Nawet ktośtam ginie. Niemniej dla mnie najbardziej pamiętnym momentem z przemocą jest ten, w którym Chico (tym razem grany przez Juliána Mateosa) przywalił drzwiami w Petrę (graną tym razem przez Elisę Montés) – serio, oglądałam tę scenkę kilka razy i za każdym razem bawiła mnie tak samo.
O antagonistach nawet nie chce mi się gadać, bo to jakaś nędza. Z drugiej strony, Eli Wallach miał jakąś taką charyzmę, która pewnie byłaby trudna do podrobienia. No więc Lorca (Emilio Fernández) próbował nadrabiać gigantycznym kapeluszem, ale to jednak nie wystarczyło. I żeby nie było: być może gdzieś, w jakimś innym filmie, taka postać dałaby radę. Po prostu tutaj nie było niczego, co by sprawiło, że będzie mnie interesowała jego historia.

Lorca i jego Wielki Kapelusz (źródło)
Naprawdę, próbuję przypomnieć sobie coś pozytywnego z tego filmu…
Muzyka! Muzyka była fajna, o. Oczywiście, był to wałkowany soundtrack z pierwszej części. Miejscami trochę zastanawiająco wkomponowany w scenę, bo – zdawałoby się – dość dramatyczny motyw przypadał na momenty, kiedy na ekranie widać było schodzące z pola Meksykanki albo coś w ten deseń, niemniej słuchało się tego miło.

To zły film. Zły nie tylko dlatego, że ma głupi, wtórny scenariusz, nieciekawych bohaterów, za dużo smętnych, nic niewnoszących dialogów i budzi zerowe emocje. Jak dla mnie jego głównym problemem jest to, że to film kompletnie zbędny. Myślę, że patrzyłabym na niego łaskawszym okiem, gdyby był samodzielnym, słabym westernem. Bo wiecie: dla mnie kręcenie drugiej części czegokolwiek ma sens, jeśli bohaterowie w pierwszej części zostawili jakieś uchylone furtki, za którymi może się kryć coś ciekawego. Jeśli historia ma potencjał na kontynuację. Siedmiu wspaniałych jednak to opowieść ewidentnie domknięta. Opowieść o tym, jak kończą bohaterowie. Pod tym względem poniekąd przypominają mi zresztą Watchmenów. I po takim finale dokręcanie drugiej części jest zwyczajnie głupie i – w mojej opinii – bardzo mocno wskazuje na to, że twórcy Powrotu… nawet nie próbowali zastanowić się, o czym właściwie jest Siedmiu wspaniałych.
Powrót siedmiu wspaniałych to słaba, wtórna i niepotrzebna produkcja, której nawet Yul Brynner nie ratuje. A oglądanie nie-Vina sprawiło, że obecnie jestem na głodzie Steve’a McQueena, toteż bierę se na tapetę Wielką ucieczkę, ot co. Bo mogę.



– I heard you were riding shotgun for the Overland Stage.
– I was. My doctor told me to quit. For my health.
– Why?

– Too much lead in the air.

piątek, 9 września 2016

Przed narodzeniem Terminatora, czyli "Westworld"

zdecydowanie uwielbiam ten plakat
(źródło)
Chyba czas trochę odkurzyć to miejsce, prawda? Jak ktoś zna sposób na niezapuszczanie swojego bloga, będę wdzięczna za sugestie.

Jakiś czas temu pojawiły się zapowiedzi serialu HBO Westworld, z całkiem zacną obsadą i ogólnie całkiem miło się zapowiadającego. Przy tej okazji przypomniało mi się, że hej, przecież ten film z 1973 roku, to ja widziałam i chyba mi się podobało. No i tam był Yul Brynner. Hej, dlaczego ja tego nie oglądałam od takich wieków? W gruncie rzeczy Westworld widziałam chyba tylko raz, jakoś w dzieciństwie – i pamiętałam z niego jakąś scenę ucieczki po skalistych terenach i wspomnianego już Brynnera.
Postanowiłam więc odświeżyć sobie nieco to wspomnienie.

Zacznę może od drugiej strony, czyli w ogóle nie od Dzikiego Zachodu i robotów, tylko od… średniowiecza. A tak. Bo to było coś, co dość wcześnie mnie uderzyło: w parku rozrywki Delos znajdowały się trzy sekcje: miasteczko z dziewiętnastowiecznych Stanów, starożytne Pompeje oraz trzynastowieczny zamek (lokalizacja bliżej niesprecyzowana – „europejski”). Bardzo w tym było widać, jak Ameryka nie ogarnia Europy i wieków średnich (mniemam, że porównywalnie do tego, jak ja nie ogarniam wczesnych dziejów USA – nie chodzi mi tu o dyskredytowanie kogokolwiek, a tylko o różnicę perspektyw). W gruncie rzeczy, ta reżyserska wizja trzynastowiecznej Europy nigdy chyba nawet nie leżała obok historycznej trzynastowiecznej Europy. Tradycyjnie też bawi mnie samo hasło o „Europie” – wszak wiadomo, że to taki mały kraik, w sumie od wschodu do zachodu jednakowy, jedna moda, jedna kultura… Prawda?
Ot, po prostu mnie to jakoś tak tknęło.
Najlepsze jest to, że radosna niehistoryczność w niczym tu nie przeszkadza. Po pierwsze dlatego, że w gruncie rzeczy film nie koncentruje się przecież na średniowieczu, a na Dzikim Zachodzie, więc i uwaga widza krąży gdzie indziej. Po drugie dlatego, że przecież kaman! To park rozrywki. Oczywiście, przewodnik może mówić, że został zbudowany z dbałością o szczegóły historyczne, ale wciąż należy pamiętać o tym, że to taki historyzujący, zrobotyzowany Disneyland i ma pełne prawo odbiegać od rzeczywistości. Po trzecie wreszcie dlatego, że ta filmowa wizja – nawet jeśli niehistoryczna – w gruncie rzeczy ładnie gra. Jest dość surowo i egzotycznie.
I wiecie: tak prawdę mówiąc, to gdyby obecnie gdzieś był dostępny taki park rozrywki jak Delos, bez mrugnięcia pojechałabym tam na wakacje. Pal sześć zgodność z historią, pal sześć niebezpieczne roboty. To epicki pomysł – szczególnie że wszystkie trzy sekcje tego parku trafiają centralnie w moje upodobania.

(źródło)
Oczywiście, to pewnie nie jest wniosek, jaki powinnam wysnuć po seansie. Nie powinnam zacieszać „o rety, rety, jaki fajny park, chcę tam pojechać!” – wszak mamy bunt robotów, niebezpieczeństwo związane ze zbytnim zaufaniem, jakim człowiek obdarzył maszynę – i technologię w ogóle.
Myślę, że akurat wątek buntu maszyn mógł się po prostu zestarzeć. Nie znaczy to, że jest zły czy nudny. Po prostu nie robi już takiego wrażenia, bo jestem do tego już przyzwyczajona przez różne Terminatory i Matrixy. Są też tytuły, które w subtelniejszy sposób uświadamiają widzowi zagrożenie płynące z pochopnego udoskonalania maszyn – niekoniecznie wielką rozpierduchą między ludźmi a maszynami. Odyseja kosmiczna, Ex Machina, a także – nie mogę tu przecież tego pominąć – niektóre epizody Star Treka. Dodatkowo jest Park Jurajski, który pokazuje, co może się wydarzyć, jeśli spróbujemy ciągnąć kasę z czegoś, czego do końca jeszcze nie pojęliśmy i nie opanowaliśmy. Z obecnego punktu widzenia, Westworld jest mocno nieoryginalny.
Nie zmienia to faktu, że ogląda się ten film z ogromnym zainteresowaniem. Ma ładne scenografie i sympatycznych bohaterów, no i bardzo mi się podobało, jak stopniowo zmieniał się klimat. Zaczynamy od beztroskiej wakacyjnej przygody, kończymy zaś w czymś na podobieństwo wspomnianego już Terminatora. Wydaje mi się, że wspominałam kiedyś, za co szczególnie cenię dwa pierwsze filmy z tej serii: za atmosferę nieuchronnego, stale depczącego po piętach zagrożenia, przed którym bohaterowie nigdzie nie mogą się schronić. Uciekają, dają z siebie wszystko, walczą, ale Terminator jest jak nawałnica, która po prostu po nich prędzej czy później przyjdzie. Podobnie jest z robotem granym przez Yula Brynnera: można do niego strzelać, uciekać przed nim, oblewać go kwasem czy podpalać – ale on się nie zatrzyma.
Och, przecież nie wyprę się: dodatkową atrakcją jest fakt, że wspomniany antagonista stanowi hołd dla innego bohatera granego przez Brynnera, Chrisa z Siedmiu wspaniałych. Choć aktor posunął się nieco w latach, kostium z tamtego westernu wciąż świetnie na nim wygląda, co tu dużo gadać. I naprawdę ogromnie trudno mi było nie sympatyzować z robotem… a zresztą, po co te ściemy: ja z nim sympatyzowałam po całości. Choć po części to dlatego, że nie wszyscy główni bohaterowie podbili moje serce.
Roboburdel musi być!
(źródło)
Wspomniałam, że byli sympatyczni – no bo owszem, jako przyjaciele na wakacjach, którzy razem biorą udział w bójce w barze, byli fajni. Niemniej John (James Brolin) jakoś mnie irytował ze swoją pozą „jestem tu starym wyjadaczem”. A przez większość filmu byłam przekonana, że to on jest głównym bohaterem, Peter (Richard Benjamin) zaś stanowi jego sidekicka. Na szczęście okazało się, że jest odwrotnie, ale ta wiedza przyszła dopiero po pewnym czasie.
A Peter jest całkiem fajny. Głównie ze względu na przemianę, jaka w nim zachodzi – z wielkomiejskiego chłopaczka staje się – nie bójmy się tego określenia – Prawdziwym Mężczyzną. W dodatku mężczyzną, który uświadamia sobie to, czego ja (odporna na morały i na potępianie robotyki) nie potrafię przyjąć… Ta przemiana zachodzi jakoś tak naturalnie i niepostrzeżenie. Zdecydowanie na plus.

Co tu dużo gadać – to po prostu fajny film. Postacie są wyraziste, Yul Brynner bezbłędny, atmosfera pięknie się zagęszcza (ocierając się pod koniec o horror), a akcja rzadko kiedy zwalnia. Dodatkowo mamy ekipę naukowców, która może trochę się kojarzyć ze Szczękami: muszą dokonać wyboru między narażeniem życia turystów a zarabianiem. Wcale się nie dziwię, że dawno temu ten film zrobił na mnie tak duże wrażenie: w czasie, kiedy nie widziałam jeszcze tych wszystkich tytułów, które tu wymieniłam – i wielu innych, których tu nie wymieniłam. Teraz może to wrażenie jest mniejsze, ale seans wciąż jest interesujący i przyjemny. Cieszę się ogromnie, że odświeżyłam sobie Westworld i jeszcze bardziej nie mogę się doczekać serialu.
Jedna uwaga, HBO: macie wysoko zawieszoną poprzeczkę. Nie schrzańcie tego.




– Why don't you make arrangements to take our hovercraft to Medieval World, Roman World and Westworld. Contact us today, or see your travel agent. Boy, have we got a vacation for you.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...