Z książkami autorów, których zdarzyło mi się poznać osobiście, zawsze mam ten problem, że nie chcę być posądzana o pisanie notki "specjalnej" po znajomości. Tutaj również czuję się w obowiązku podkreślić, że nic takiego nie ma miejsca. Na mój odbiór tej powieści nie ma wpływu to, czy znam autora, czy też nie.
Jednakowoż zasadniczo wpłynęło to na fakt, że w ogóle
po nią sięgnęłam. Gdyby książkę napisał ktoś inny, kogo
nigdy nie miałam okazji poznać, i zobaczyłabym ją na jakiejś
księgarnianej półce (nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam w
księgarni…), najpewniej zupełnie bezwiednie bym ominęła. Nie
chodzi mi w sumie o to, że ta okładka jest jakaś brzydka. Jest
bardzo… nieintrygująca. W żaden sposób nie przykuwa uwagi.
Kojarzy mi się trochę z jakimiś niedrogimi wydaniami lektur
szkolnych. I chociaż po przeczytaniu powieści widzę, skąd taka
akurat decyzja, widzę, że ta okładka jest fajnie dopasowana i gra
z całością, to jednak nie mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić,
że to trafiony projekt. Wolę już Siudmakowe okładki do Diuny,
które trudno w ogóle przypiąć do czegokolwiek, ale przynajmniej
przykuwają uwagę.
Warto więc zaznaczyć: jeśli ktoś widzi okładkę Pomiędzy
i stwierdza, że chyba trochę meh, po czym przechodzi do
sparklących, tłoczonych i wypasionych okładek np. Hardej Hordy
(dobra, nie czytałam wielu innych książek SQN, wydało się…),
to niech jednak się zatrzyma i przemyśli swoje postępowanie (jakkolwiek nie mam nic do Hardej Hordy, jedno nie wyklucza drugiego, czyż nie?). Bo
Pomiędzy to powieść ze wszech miar warta przeczytania, po
której naprawdę trudno poznać, że to debiut.
To nie jest fantastyka. Widywałam
opinie, że to realizm magiczny – tu jednak również byłabym
ostrożna, bo tej magii jest prawdę mówiąc tyle, ile czytelnik
chce zobaczyć – może poza niedźwiedziem, którego rzeczywiście
trudno interpretować w inny
sposób. Większość elementów „magicznych” jest na tyle
dyskretna, że równie dobrze może być odbierana jako całkiem
zwyczajne zbiegi okoliczności, bo też narrator nie narzuca
czytelnikowi żadnej opinii. I to jest ogromną zaletą Pomiędzy.
Czytelnik ma tu do czynienia z historią miejsca i związanych z nią
na przestrzeni lat ludzi – ich losy splatają się w opowieść. To
jest tak, jakby ktoś opowiadał nam jakąś lokalną legendę, a
potem ktoś inny przedstawił
swoją wersję i uzupełnił
o jakieś kolejne informacje – i
tak dalej. Być może nigdy
nie poznamy prawdy o Zrębach,
a
może dałoby się ją wyłuskać z poszczególnych, mniejszych
opowiastek.
Trzeba tylko zdecydować, czy
wierzymy w młodego fornala, czy jednak wolimy wersję z utopcem. To,
co jednak przede wszystkim pokazuje Pomiędzy,
to rola opowieści w odbiorze rzeczywistości.
Pomiędzy ma coś
jeszcze, co fajnie osadza tę opowieść w tradycji mówionej,
pasującej do tego, o czym napisałam przed chwilą: stałe epitety.
Jeśli ktoś kojarzy Homera, być
może kojarzy też, że jedną z charakterystycznych cech jego eposów
była obecność stałych epitetów. Miały one dwojakie
zastosowanie: po pierwsze, tym sposobem wybrane elementy, np. cechy
bohaterów, bardziej wrzynały się w pamięć odbiorcy,
bo były powtarzane do znudzenia. Po drugie, aojdom łatwiej było
zapamiętać tekst, w którym powtarzały się pewne frazy. W
Pomiędzy odniosłam
wrażenie, że jest podobne zjawisko: jakby powieść chciała, żeby
ją opowiadać –
tak tradycyjnie, paszczą. A
i muszę przyznać, że z
całą pewnością będę długo pamiętać, czy aby jezioro w
Zrębach
zamarzało zimą.
Nie mogę tym razem raczej pisać o
tym, czy bohaterowie są fajni czy niefajni – są przekonujący, o
tak, ale w gruncie rzeczy nie czułam do żadnego z nich szczególnej
sympatii. Bo odniosłam wrażenie, że to w ogóle nie o nich chodzi.
Ta opowieść jest o miejscu, a nie o nich. O tym, co to miejsce z
nimi robi, jak wikła ich we wzajemne relacje i jak te relacje z
czasem się zmieniają pod wpływem tego miejsca. To
Zręby – z lasem, bagnem,
gruszą, jeziorem, lisami i rowami – są głównym bohaterem.
Zresztą,
mam tu fajny kontrast z dopiero co wspomnianymi Snami o
pociągach: tak jak tam uwaga
narratora była sfokusowana na jednym człowieku, Grainierze, tak
tutaj jest coś odwrotnego: ludzie pojawiają się i przemijają, a
trwa tylko przestrzeń. Jakby rzeczywiście tę opowieść snuły
drzewa, choćby i grusza, co trzyma się na gałęziach. Zresztą,
skojarzenie z Johnsonem miałam również pod względem języka
autora – co prawda nie ma tej bezbłędnej precyzji i minimalizmu,
którą pokazał niedoszły laureat Pulitzera, ale też jest pewna
prostota, która bardzo fajnie działa. Też w jednym zdaniu możemy
dowiedzieć się, że ktoś gdzieś poszedł i umarł, a ta śmierć
wcale nie wydaje się głupsza czy mniej smutna przez sam fakt, że
została zwięźle opisana.
Nie chcę Pomiędzy
streszczać – moim zdaniem to by odebrało sporo frajdy z czytania.
Miałam satysfakcję ze stopniowego odkrywania powiązań między
poszczególnymi częściami, tych drobiazgów, które pozwoliły mi
ulokować daną historię w czasie i przestrzeni. Dość powiedzieć,
że okładkowy harmonista jest w tekście dużo bardziej interesujący
niż na okładce. A klimat powieści jest na swój sposób
urzekający: trochę właśnie takiej ludowej baśni splecionej z
zupełnymi bajędami, w której to baśni właściwie nie istnieje
żaden świat zewnętrzny. Cyganie przychodzą i odchodzą, ale nie
wiadomo skąd i dokąd. Jakby po opuszczeniu Zrębów przestawali
istnieć – no bo poniekąd przestają. Przynajmniej z perspektywy
opowieści.
Oczywiście, można by też w tym
miejscu rozwodzić się nad znaczeniem tytułu i nad mnogością tych
„pomiędzy” obecnych w tekście – ale tego również nie chcę
robić. Niech każdy czytelnik znajdzie tam własne „pomiędzy”,
wszak to część radochy z lektury (hej, trochę jak wyszukiwanie
easter eggów w grze
czy filmie).
Będzie
więc kolejna krótka notka, w której tak naprawdę piszę tak, żeby
nic nie napisać, bo myślę, że jeśli ktoś lubi takie nie do
końca magiczne, ludowe i
miejscami nieco brutalne
klimaty, to lepiej, żeby sam przeczytał i mógł do wszystkiego
dojść samodzielnie. Nie
będzie to stracony czas.
Kim był ten człowiek? Ludzie podejrzewali, że to jeden z
pielgrzymów, którzy regularnie przyjeżdżali do tutejszego
kościoła, licząc na cud. Twarz miał tak zmasakrowaną, że własna
matka by go nie poznała, i być może tak się zdarzyło, bo trzy
matki i dwie żony zaginionych mężczyzn przyjechały na
identyfikację, jednak ofiara pozostała anonimowa. Podobnie jak
morderca. Zmarłego pochowano na lokalnym cmentarzu pod prostym
krzyżem bez żadnego napisu.