(źródło) |
Netflix dość długo
bombardował mnie reklamami Bright – i
przyznam, że nawet podziałało. Zapowiadało się, że film będzie całkiem
przyjemnym przeniesieniem filmów akcji o policjantach na grunt urban fantasy.
Tym bardziej, że przecież obsadzili tam Willa Smitha – czyli niezapomnianego
Mike’a Lowreya. Wszystko wskazywało na to, że Bright po prostu nie może się nie udać.
A jednak Netflix
pokazał, że może.
Z samego pomysłu na świat pewnie dałoby się coś wykrzesać, gdyby tylko komuś się chciało: pokazane w filmie Los Angeles to coś w rodzaju historii alternatywnej. Właściwie przypomina nasze realia (no,
nie tyle nasze, co amerykańskie, ale wiadomo, o co chodzi… wiadomo, prawda?),
tylko dyskryminowaną mniejszością nie są czarnoskórzy, a orkowie – tak naprawdę
stylizowani właśnie na typowych (stereotypowych?) czarnych gangsta. Fajnym,
wyrazistym akcentem są elfickie elity: elfy, choć piękne, są zimne i niezbyt
przyjemne w kontaktach z innymi rasami, które wyraźnie uważają za podrzędne. Nawet
ich dzielnica jest w miarę możliwości strzeżona, żeby nie właził tam byle kto.
Łatwo się domyślić,
że taki kocioł będzie idealnym tłem do mówienia o tolerancji i rasizmie.
Ma się rozumieć,
jest też główna intryga – choć przyznam, że słabo ją pamiętam. Coś o jakiejś
różdżce, Infernich i ponownym przybyciu jakiegoś Dark Lorda. Cały ten wątek
jest na tyle generyczny, że właściwie nie zostaje w głowie na dłużej. Ot, żeby
nie szukać szczególnie daleko – ostatnio miałam okazję obejrzeć Dra Strange’a. Potężny artefakt?
Checked. Wielki zły rozpierdalator, co to chce zjeść świat? Checked. Jego
kultyści? Checked. Z tą różnicą, że Dr Strange oferuje przynajmniej całkiem spektakularne efekciarstwo i fajnych bohaterów, podczas gdy
tutaj postaci są… no cóż, są. Po prostu. Will Smith gra tak typowego,
willsmithowego bohatera, że w gruncie rzeczy trudno mi było wykrzesać z siebie
jakąś doń sympatię, bo widziałam to już za wiele razy. Z tą różnicą, że
zazwyczaj przynajmniej bywał zabawny, podczas gdy Daryl Ward jest głównie meh.
Nick Jakoby (Joel Edgerton) został
zdefiniowany właściwie wyłącznie przez fakt bycia dyskryminowanym orkiem. Ma
pakiet tradycyjnych problemów każdej postaci, która nie jest „czystej krwi”, za
to zabrakło mi Nicka-osoby. To dziwne, biorąc pod uwagę, że w filmie jest tak
dużo gadania. W tym czasie spokojnie można było naprawdę porządnie zarysować charaktery
postaci.
Siedzenie w obcisłych ciuchach na murku w deszczu - tego totalnie jeszcze nie grali! (źródło) |
W ogóle Bright ma kłopot z sensownym
zarysowaniem czegokolwiek. Gdybym miała doszukiwać się przyczyny, powiedziałabym,
że – choć scenariusz nie olśniewa – głównym problemem jest jednak słaba
reżyseria. Bo nie mam aż takiego bólu o to, co
zostało pokazane, jak o to, w jaki sposób
to zrobiono. Niedbale, bałaganiarsko, a sceny są dziwnie poszatkowane. Momenty,
które mają wzbudzić duże emocje, momenty – zdawałoby się – ważne albo i nawet podniosłe,
są dziwacznie wciśnięte, po czym przytłoczone kolejną sceną, która kompletnie
nie czeka, aż tamta poprzednia dostatecznie wybrzmi. Szczególnie mnie to uderzyło
pod sam koniec, kiedy [spoiler alert]
orczy klan oddaje hołd Nickowi i, jeśli dobrze rozumiem, przyjmuje go w swoje
szeregi, uznaje jako pełnokrwistego orka. Damn, to powinna być niesamowita
kulminacja, biorąc pod uwagę, że wokół tego tematu kręciła się większa część
filmu! A co dostaliśmy? Podnoszą pięści, jest chwila podniosłej muzyki, a nagle
ciach! Przechodzimy dalej. A ja sobie wyobrażam, jak tamci orkowie przez moment
jeszcze stoją z tymi podniesionymi rękami, aż w końcu stwierdzają, że czują się
jak głupki, więc zaczynają na siebie zerkać, kamera się nimi nie interesuje,
Nick już zajęty rozmową z Darylem, no to idą na piwo czy coś, bo co tak będą
sterczeć. To było słabe i koszmarnie okaleczyło cały moment. [koniec spoilera]
Zresztą, parę chwil
wcześniej też było dziwnie, kiedy była wielka scena ratowania człowieka z
płonącego budynku, bohater wbiega, chcemy iść za nim w tej niebezpiecznej akcji,
a tymczasem… Bright funduje nam
szerokie ujęcie stojących wokół karetek i wozów strażackich. Serio, filmie?
Serio uznałeś, że to najciekawszy widok, który chciałoby się oglądać w takim
momencie? Jedyne, co mi się w tym momencie kojarzy, to końcówka skeczu Monty
Pythona o wycieczce rowerowej.
(źródło) |
Mam wrażenie, jakby
Bright szło na łatwiznę. Twórcy
wzięli pakiet sprawdzonych elementów i sklecili z nich nową-starą historię,
która nie ma do zaoferowania niczego naprawdę interesującego. Problemy rasizmu
i społeczeństwa nieomal podzielonego na kasty są tknięte bardzo powierzchownie
i banalnie, przez co w ogóle nie wywołują refleksji. Z kolei intryga z wielkim
złym zagrożeniem spływa, bo jest banalna. Nawet świat, choć mógłby być ciekawy,
w praktyce blednie i sprawia, że nagle super oryginalny i pomysłowy wydaje mi
się Wolsung, przy którym zawsze miałam wrażenia pójścia na łatwiznę, bo wszak
to wszystko jest nasz świat tylko z prostą, fantastyczną nakładką. Tutaj nakładka
jest jeszcze prostsza, bo jest mniejszy kawałek świata i mniej gatunków. Czy z
faktu, że zamiast czarnoskórych mamy orków, wynika coś nowego dla świata? W sumie
nie. Czy obecność wróżek wniosła cokolwiek poza jedną, maleńką sceną na samym początku? Dlatego podobały mi się nawet te elfy, bo nie widzę dla nich aż tak
oczywistego zamiennika w naszym świecie. Zresztą, w ogóle moim ulubionym
bohaterem był chyba Kandomere (Edgar
Ramirez) – elficki agent pracujący dla Departamentu Magii (czy czegoś w ten
deseń). Nie był może super ciekawy, ale inni byli tak nudni, że w końcu
zaczęłam mu kibicować.
Ponoć Bright okazał się wielkim sukcesem i
Netflix już pracuje nad sequelem. Osobiście jestem zdania, że jedyny sukces,
jaki tutaj można odhaczyć, to sukces marketingowy. Zapowiedzi na pewno
zachęcały. Wierzę, że faktycznie ludzie rzucili się na ten tytuł, co zaowocowało
jedenastoma milionami wyświetleń w ciągu pierwszych trzech dni. Dla mnie jednak
miarą sukcesu jest bardziej to, ilu z tych jedenastu milionów widzów było
usatysfakcjonowanych seansem. I jakoś nie sądzę, że liczby były w tym przypadku
tak spektakularne.
– I think we might
be in a Prophecy.
– We're not in a
Prophecy, all right?
– How do you know?
– We're in a stolen
Toyota Corolla.