sobota, 7 listopada 2020

Co piszczy w Tarnowskich Górach: "Tarnowskie Góry Fantastycznie 2"

Autor
: praca zbiorowa
Tytuł: Tarnowskie Góry Fantastycznie 2
Miejsce i rok wydania: Tarnowskie Góry 2020
Wydawca: Wydawnictwo Almaz

Jakiś czas temu (zdecydowanie zbyt dawno, ma się rozumieć, za co serdecznie przepraszam Wydawcę – padło na trudny dla mnie czas, o czym nie wiedziałam, przytulając książkę do recenzji) przygarnęłam drugi tom antologii Tarnowskie Góry Fantastycznie. Nie od dziś twierdzę, że lokalny patriotyzm jest zarąbistą sprawą i takie literackie podbijanie go uważam za świetną aktywność, stąd też tytuł ten ogromnie mnie ciekawił. No i wszak byłam chyba cały jeden raz w Tarnowskich Górach, więc czułam się totalnie upoważniona do oceniania, jak to miasto zostało przedstawione w tekstach.

Zanim przejdę do poszczególnych opowiadań, chciałabym jednak wyjaśnić swój punkt wyjścia. Bazę, do której odnosiłam swoje przemyślenia względem tekstów.
Wspomniałam już o lokalnym patriotyzmie – tak, naprawdę bardzo to lubię. Jeśli mam być całkiem szczera, to uważam, że lokalny patriotyzm jest nawet cenniejszy od tego patriotyzmu przez duże „P”, narodowego. Bo to przecież naturalne, że im coś jest nam bliższe, tym bardziej się w to angażujemy. Najważniejszy jest dla nas własny dom, potem leci osiedle, miasto, a dopiero gdzieś tam późniejszy level dotyczy całego kraju. I nie ma w tym nic złego. Jeśli ktoś zaparkuje swoje BMW w naszym ogródku, będziemy ostro wkurzeni – jeśli zrobi to w ogródku kogoś z Radomia (czy innego miasta, z którym nie mamy wiele wspólnego), najpewniej nad taką informacją wzruszymy ramionami. I nic dziwnego.
Chcemy, żeby nasz region, nasza „dzielnia”, był najfajniejszy. Chcemy pokazać światu, że nasza okolica jest super. Robimy to w różnoraki sposób: jedni za pomocą sprayu wyrażą na murku swój afekt względem lokalnej drużyny piłkarskiej, inni wydadzą antologię opowiadań poświęconą danemu miastu. Nie szukając przecież daleko, od dziesięciu lat robi w Zielonej Górze tamtejszy klub fantastyki Ad Astra. I ja to ogromnie szanuję.
Ale to moje podejście do tematu wiąże się z tym, że mam w głowie jakieś cele, którym – wedle mojego mniemania – takie antologie mają służyć. Chodzi tu głównie o promocję. Jeśli Zielona Góra czy Tarnowskie Góry publikują poświęconą danemu miastu antologię opowiadań, mniemam, że chodzi tu i pokazanie się światu. O wykazanie, że hej, mamy ciekawą historię, swoją regionalną i niepowtarzalną specyfikę, której nie znajdziecie nigdzie indziej. Że to jest komunikat kierowany na cały kraj, tak żeby ludzie, którzy nigdy nie postawili nogi na takim przykładowo Śląsku, po przeczytaniu opowiadań uznali „kurde, ja bym chyba w następne wakacje tam podskoczyła”.
Nie jestem pewna, czy te moje urojone cele i czy to moje podejście do tematu podzielał wydawca, decydując się na publikację Tarnowskich Gór Fantastycznie. Ale do tego tematu jeszcze wrócę.
Teraz może przejdę do meritum.

Mimo najlepszych chęci i tego mega pozytywnego podejścia, którego przyczyny wyjaśniłam powyżej, antologia niczego mi nie urwała – ani zadka, ani żadnej innej części ciała. Co nie oznacza, że było źle. Było… cóż, dokładnie tak, jak można się spodziewać przy antologii opowiadań. Bardzo różnorodnie. I to dość naturalne, jeśli dostajemy w ręce zbiór tekstów różnych autorów, w żadnym razie nie mam o to pretensji.
Na plus mimo wszystko muszę zaliczyć, że z czternastu opowiadań raptem dwa mnie autentycznie zirytowały, kilka po prostu nie podbiło, ale z drugiej strony – pięć tekstów naprawdę mi się spodobało, z czego dwa tak naprawdę bardzo mocno.
Zacznę może od tej słabszej strony:

Srebro Marty Kładź-Kocot – i nie chodzi tu nawet o samo opowiadanie. Nie wciągnęło mnie jakoś spektakularnie, ale przebrnęłam, no bo tak czysto technicznie było naprawdę wcale sprawnie napisane. Ot, po prostu fabuła do mnie nie trafiła. Ale autorka popełniła jeden solidny strzał w kolano: następujące po opowiadaniu „Od autorki słów parę”. Bo dla mnie mało rzeczy w literaturze jest równie złych co ładowanie czytelnikowi szpadlem do głowy, że hurr durr, zrobiłam taki risercz, to a to było oparte na faktach, a to też się naprawdę wydarzyło, a ja to wszystko sprawdziłam i paczaj, czytelniku, jaka jestem rzetelna. Nie mam pojęcia, po ki ciul autorzy to robią, ale naprawdę cenię, kiedy pisarz zaufa inteligencji czytelnika i uzna, że jeśli dany tekst będzie odpowiednio intrygujący, to rzeczony czytelnik sam sobie sprawdzi, czy przedstawione wydarzenia są fikcją czy nie. Marta Kładź-Kocot najwyraźniej totalnie nie wierzy w inteligencję czytelnika i jest to dla mnie – jako czytelniczki – przykre. Tak samo jak przykra dla mnie była obecność słowniczka w angel fantasy Mai Lidii Kossakowskiej. Znów: mam rączki, jak będzie mnie coś interesowało, to sobie sprawdzę. Nie obnoś się tak, autorko/autorze, ze swoim riserczem.
Drugim opowiadaniem, które mnie zirytowało, był Tunel Sławomira Nieściura. Jakkolwiek sprawnie napisany, to jednak rzucił we mnie pakietem najzupełniej antypatycznych bohaterów, przez co szczerze i serdecznie miałam w nosie, co się z nimi stanie. Byli w przeważającej większości bandą niekompetentnych buców. Co gorsza, słabo wyszedł też pies! To znaczy inaczej: tak po prostu jako pies był najzupełniej w porządku, nawet uroczy. Pies Ulva zachowuje się bardzo podobnie. Problem polega na tym, że w Tunelu mamy psa policyjnego. Psa policyjnego, który nie reaguje na komendy, szarpie się na smyczy, zjada wyhaczone na ziemi resztki… no kropka w kropkę nasz Vist, tylko że nasz Vist jest średnio na jeża ułożonym rozkosznym kundelkiem, a nie psem policyjnym. Przy czym tu od razu przyznaję: nie mam pojęcia, jak w Polsce wygląda tresura psów policyjnych. Może one tak właśnie się zachowują. Jeśli tak, to o mój Jeżu, to okropnie przykre. Z drugiej strony – gdzie się zgłaszać, żeby Vist zaczął dostawać wypłatę?

Skoro już jestem w fazie marudzenia, wspomnę jeszcze o jednym tekście, dla którego tak naprawdę powinnam zrobić oddzielną kategorię, tylko nie mam na nią pomysłu. Chodzi mi o opowiadanie Podciepany Marcina Melona. To nie jest zły tekst. Bah, prawdę mówiąc, nie mam pojęcia jaki to tekst. Bo go nie przeczytałam. Bo z jakiegoś powodu uznano, że super będzie wrzucić opowiadanie napisane w całości po śląsku.
I tu muszę wrócić do tego, co napisałam o moich urojonych celach, dla jakich powstają takie antologie: pokazanie światu, że dany region jest fajny i ciekawy. Jak, u licha, Tarnowskie Góry chcą to pokazać światu za pomocą tekstu, który będzie niezrozumiały dla większości ludzkości żyjącej poza tym konkretnym regionem? Szkoda mi trochę i autora, i mnie samej. Mnie, bo może ominął mnie fajny tekst (przeczytałam kilka stron i odpuściłam – niby bariera językowa byłaby do pokonania, śląski jest dużo przyjaźniejszy niż taki na przykład kaszubski, ale lektura zajęłaby mi drugie tyle co cala reszta antologii), ale też autora, bo jestem dość mocno przekonana, że nie ja jedna odpuściłam bądź odpuszczę to opowiadanie. A przecież Marcin Melon z całą pewnością się nad nim napracował. Całkiem szczerze – nie lubię takiej hermetyzacji. Byłam kiedyś na konferencji naukowej filologii klasycznej na UG – większość prelekcji odbywała się po łacinie. I pamiętam, jak mocno mnie to tknęło: po co to robicie? Chcecie zajarać filologią klasyczną ludzi spoza swojego środowiska? No to nie tędy droga, bo przecież nic nie zrozumieją. Chcecie kisić się we własnym sosie i jarać znajomością języka? Okej, ale w takim razie po co ogłaszać się wszem i wobec z międzynarodową konferencją? I tutaj mam podobne odczucia. Jeśli to antologia od Ślązaków dla Ślązaków, to nie ma o czym mówić. Po prostu myślałam, że ten cel jest nieco inny.

Ale dla równowagi: niektórzy autorzy naprawdę dali czadu.
Chyba pierwszym tekstem, który mnie totalnie ujął, były Drzewa Jakuba Bielawskiego. Ciężki, gęsty klimat uderzył od samego początku i trzymał do samego końca, po drodze tylko jeszcze bardziej gęstnąc. Gdzieś tam miałam myśl, że w sumie chyba policja powinna się zainteresować, że w mieście co tydzień ktoś ginie bez śladu, ale narracja była tak wciągająca, że ta myśl momentalnie wyparowała, a ja z zapartym tchem śledziłam działalność Rodiona. Bohater był okropny, ale i tak fascynujący – nie czułam do niego sympatii, co nie przeszkadzało mi być zaintrygowaną. Stopniowe ujawnianie jego tajemnicy wypadło świetnie, a finał ociekał miodnością. Nie wyobrażam sobie, jak można by było lepiej zakończyć to opowiadanie. Dotąd kompletnie nic mi nie mówiło nazwisko Jakuba Bielawskiego, ale po tej lekturze jestem głęboko przekonana, że je zapamiętam. Nic mi nie mówiło, bo generalnie horror to nie moja bajka, taki horror jednakowoż to ja chętnie przygarnę.
Drugim opowiadaniem, które czytałam z ogromną przyjemnością, był LOS Tarnowskie Góry Anny Hrycyszyn. Tak, tak, ktoś może mówić, że piszę tak po znajomości. Mogę tylko z ręką na sercu zapewnić, że tak nie jest. To opowiadanie jest najzwyczajniej w świecie świetne: ma przesympatycznych, wyrazistych bohaterów, smoka, który bez pudła kojarzy się z Milusiem, bardzo silny element tarnogórski, ciekawą historię i fajne zakończenie. Tak, oczywiście, to tekst pozostający w kategorii czytadełek, nikomu światopoglądu nie przewróci do góry nogami. Myślę jednak, że właśnie taka jest jego idea: rozrywkowa. I sprawdza się w tym doskonale. Jednocześnie nie mogłam opędzić się od myśli, że to, na co Marta Kładź-Kocot poświęciła całe opowiadanie i cześć posłowia, Anna Hrycyszyn zamknęła w jednym akapicie, tym samym dając czytelnikowi zwięzłą, zapadającą w pamięć informację: w tarnogórskich kopalniach dużym problemem była woda. Tunele były zalewane. I owszem, to jest ciekawe, bo człowiek spoza regionu całkiem serio może sobie tego nie uświadamiać – i świetne jest to, że można o tym powiedzieć bez pedagogicznego smrodku, tylko tak po prostu, jakby się opowiadało o swoim mieście. W ogóle u Anny Hrycyszyn te Tarnowskie Góry wydają mi się najbardziej obecne, najłatwiejsze do wyobrażenia sobie. Jak wspomniałam, odwiedziłam to miasto raptem raz, ale po LOS Tarnowskie Góry mam o nim pewne wyobrażenie, jakiś obraz w głowie. I to jest bardzo fajne: że teraz mogę sobie myśleć „hej, chciałabym zobaczyć, gdzie jest to wejście do tunelu”.

Jest też parę innych tekstów, które mi się podobały. Ich problem jednak polega na tym, że w gruncie rzeczy mało mówią mi o tytułowych Tarnowskich Górach. Do tej kategorii zaliczam opowiadanie Pawła Matuszka Ku światłu śniące się życie – wciągająca rodzinna tajemnica, ale mam wrażenie, że z łatwością można by przełożyć akcję tego tekstu na każde inne miasto. Podobnie ma się sprawa z Lotem Romualda Pawlaka – Makuch jest dość interesującym bohaterem, a wykreowany świat robi wrażenie, ale znów: mało tam Tarnowskich Gór. Bardzo przyjemnie czytało mi się Królową Dramy Aleksandry Zielińskiej, ale i tutaj to mogła być dowolnie inna rzeka. Choć skądinąd to bardzo ciekawa, osobista historia i wiarygodnie, wręcz plastycznie przedstawiony rozwój obłędu głównej bohaterki – czytelnik jest w stanie zrozumieć, jak do wszystkiego doszło. Za to należy się bardzo duży plus. Inną historią, choć też dość osobistą i też oderwaną od Tarnowskich Gór, jest Wszędzie, byle nie do Tarnowitz Bernadety Prandzioch: to ciekawa opowieść o uśmiechach losu, poczuciu winy i wykorzystywaniu szans. Taka po prostu ładnie spisana historia o życiu, gdziekolwiek by się ono toczyło.
Na tle tych tekstów z kategorii „fajne, ale czegoś mi zabrakło”, plasuje się również Przez ciernie do gwiazd Grzegorza Janusza – opowiadanie ma piękny, mityczny klimat i niewątpliwie działa na wyobraźnię, ale – jak to mity – sprawia bardzo odległe wrażenie i trudno zaangażować się emocjonalnie.
Podobnie ma się sprawa z Czarodziejskim ziarnem Michała Studniarka, czyli opowieścią o początkach Tarnowskich Gór, nawiązującą do znanej legendy: dostaliśmy nieco magii i egzotyki (choć w zupełnie innym klimacie niż w Przez ciernie…), ale trudno było wykrzesać z siebie emocje, nadążając za dość zwięzłą, minimalistyczną narracją.

Tak naprawdę pozostaje mi jeszcze wspomnieć o trzech tekstach. Z jednym z nich, Każdemu, co mu się należy Tadeusza Oszubskiego, mam ten problem, że właściwie trudno mi o nim cokolwiek powiedzieć. To takie przezroczyste opowiadanie – jest niezbyt sympatyczny bohater, który popełnia dość klasyczny błąd i to go wpędza w kłopoty. Ot, tylko tyle i aż tyle. Napisane sprawnie, czyta się płynnie, ale po prostu w jednej chwili wyparowuje z głowy.
Inaczej ma się sprawa ze Sprzedawcami aniołów Michała Cetnarowskiego: to znaczy owszem, też jest napisane sprawnie i czyta się płynnie. Co więcej, u podstaw tego opowiadania leży świetny pomysł, interesujący świat z wyraźną nutką inspiracji Westworldem. W takiej sytuacji ja na spokojnie przebolałabym nawet, że bohaterowie są okropnie nudni – no bo kto potrzebuje bohaterów, kiedy jest świat? A jeszcze opowiadanie doskonale się zaczyna, z miejsca wciągając. Niestety, mam wrażenie, że w narrację wdarło się sporo elementów światopoglądowych, takich typowo naszych, współczesnych, polskich – które trochę nie przystają do tego świata. Może gdyby zaistniały tam w nieco innym kontekście, mogłyby lepiej zagrać, wkomponować się w realia. Ale nie zagrały i zwyczajnie kłuły w oczy.
No i jest też opowiadanie Artiwnotz Agnieszki Hałas. Ja do twórczości Agnieszki Hałas mam ambiwalentny stosunek – czasem mi się podoba, czasem niekoniecznie, ogólnie nie umiem powiedzieć, czy lubię czy nie. I podobnie mam z tym tekstem. Bohaterka jest spektakularnie nudna, a brak osobowości usiłuje nadrobić wspominkami faktu, że dawniej miała fioletowe włosy. Jej historia w zasadzie nie jest zbyt ciekawa. Za to ciekawe jest to, co spotkało Artiego. Plus w ogóle czytanie o wanna-be pisarce sprawia, że jakoś mi milej na serduszku. Ale, co najważniejsze, ja dopiero jakiś czas po lekturze uświadomiłam sobie, że wszystkie te elementy, za które nie polubiłam Magdy, protagonistki opowiadania, mogły być najzupełniej zamierzone – bo wszak mamy do czynienia z bohaterką w depresji. I jeśli mnie irytowało, że ona robi problemy z jakichś totalnych pierdół, to przecież o to właśnie mogło chodzić. O pokazanie codziennego życia osoby z tego typu problemami. To nie jest fajne ani ciekawe, ale z drugiej strony – jest ważne. Myślę jednak, że wrzucenie takiej bohaterki do dość krótkiego opowiadania było dość karkołomną decyzją. Może to by zagrało w dłuższej formie, gdzie czytelnik miałby czas, żeby oswoić się z psychiką bohaterki. Miałby czas, żeby ją zrozumieć. Bo tutaj po prostu bardzo łatwo się zniechęcić.

Sama nie wiem, jak mogę podsumować tę notkę. Antologia, jak to antologia, ma teksty świetne, słabe i całe spektrum pomiędzy. Myślę, że warto po nią sięgnąć, bo moje zastrzeżenia są jednak mocno subiektywne. Na ogromny plus należy zaliczyć, że w książce prawie nie ma baboli bardziej obiektywnych, czyli różnego rodzaju błędów w warstwie językowej. Pod względem warsztatowym wszystkie opowiadania stoją na wysokim poziomie i jedyne, czego można się w sumie czepiać, to że dana fabuła akurat nie przypadła do gustu. Widać, że autorzy zgromadzeni w Tarnowskich Górach Fantastycznie nie są jakimiś losowymi debiutantami, tylko pisarzami, którzy wiedzą, do czego służy klawiatura. To trochę sprawia, że wszystkie moje zarzuty są inwalidami. Bo mnie osobiście może drażnić słowo od autorki po opowiadaniu albo napisanie tekstu całościowo po śląsku, ale bez problemu wierzę, że ktoś może uznać to za atut. Więc cóż – pozostaje sięgnąć po książkę i przekonać się na własnej skórze.

wtorek, 25 sierpnia 2020

To co z tym plagiatem? "Elryk z Melniboné"

Autor
: Michael Moorcock
Tytuł: Elryk z Melniboné
Tytuł oryginału: Elric of Melniboné
Tłumaczenie: W.T.K.
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1994
Wydawca: Amber

Jakiś czas temu doszły mnie słuchy, jakoby saga o Wiedźminie Andrzeja Sapkowskiego była plagiatem sagi o Elryku Michaela Moorcocka. Zresztą, ponoć to teoria, która ma już swoje lata i na Zachodzie jest podejmowana już od dawna – u nas raczej utknęła w niszy najbardziej zagorzałego fandomu, stąd też akurat ja dowiedziałam się o tym dopiero co. No ale wraz z tym niusem podniosło się parę głosów – obok tych „och, żal tak wielki, myślałam, że chociaż Wiedźmin nasz oryginalny, co za rozczarowanie, nigdy nie lubiłam Sapka” – że to bullshit, że Sapkowski się inspirował wieloma klasycznymi tekstami, żeby nie wydziwiać.
Całkiem szczerze, to o Moorcocku dotąd nawet nie słyszałam. Ale przy tej małej awanturce dowiedziałam się również, że to autor niebywale ważny w dziejach fantasy, tylko niesłusznie zapomniany. Myślę sobie: no dobra, czas nadrobić. Przeczytam tego Elryka i nie dość, że poznam klasykę, to wyrobię sobie zdanie co do plagiatu. Parę tomów udało mi się dorwać po taniości na Allegro (łatwo nie było, bo nie ma tego wiele, istnieje jedno polskie wydanie z lat dziewięćdziesiątych, a ceny wahają się od 11 do niemal 100zł) i oto zaczęła się moja przygoda z Elrykiem.

Powiem tak: ja naprawdę doskonale rozumiem, dlaczego ta seria nigdy nie została w Polsce wznowiona. Może w latach sześćdziesiątych, kiedy Moorcock zaczynał pisać o albinosie z Melniboné, to było coś „Wow!”. Może było coś oryginalnego w posępnej, skrytej naturze Elryka, który z jednej strony zrobi wszystko dla swojej ukochanej Cymoril, z drugiej jednak jego chłód emocjonalny pozwala mu na dowolne okrucieństwa. Niemniej kiedy czytałam pierwszy tom sagi, czułam się, jakbym czytała wypełnionego kliszami fanfika jakiegoś aspirującego autora (kopirajty do tego określenia należą się Ulvowi, który też zaczął czytać Moorcocka). Jest mroczny cesarz-czarnoksiężnik, który ma piękną ukochaną Cymoril (jej jedyną cechą jest fakt bycia piękną), obowiązkowo jest też zły konkurent do tronu, Yyrkoon, który – tak, to było w powieści wprost napisane! - chce zdobyć władzę nad światem. Już na tym etapie opadają witki. Ma się rozumieć, Yyrkoon w gruncie rzeczy nie miałby nic przeciwko położeniu swoich plugawych łapsk na Cymoril (która, nota bene, jest jego siostrą, ale przez to jest jeszcze bardziej zły).
Dalej mamy kwestię stylu – oczywiście, tutaj muszę mówić wyłącznie o miksie stylu autora i tłumacza, bo nie czytałam w oryginale. Swoją drogą, za przekład odpowiada „W.T.K.” – całkiem szczerze, nie bardzo wiem, co to znaczy (zero złośliwości). To jakaś instytucja? Czyjeś inicjały? Jeśli tak, to dlaczego nie ma pełnego nazwiska? Ktoś mi to umie wyjaśnić?
W każdym razie język powieści jest po prostu niezbyt ciekawy. Prosty, siermiężny, z wieloma powtórzeniami i dość niefajnymie wciskanym backstory świata. Z drugiej strony tam, gdzie człowiek by się spodziewał nabudowania klimatu i szerszych opisów, wszystko dzieje się w ekspresowym tempie: bohater na granicy śmierci spotyka bóstwo? Spoko, przecież kolor włosów nieśmiertelnej istoty to w zasadzie wszystko, co jest mi w tym momencie potrzebne. Chciałabym podkreślenia niesamowitości tego spotkania? Meh, spotkali się i pogadali, na cholerę drążyć temat. Lecimy dalej, bo wątek nam ucieknie.
A wątki uciekają, oj uciekają. Akcja pędzi na złamanie karku, co zresztą wyjaśnia, dlaczego powieść zmieściła się na 180-ciu stronach. [TERAZ BĘDZIE PEŁNE SPOILI, CHOĆ BARDZO LAKONICZNE STRESZCZENIE CAŁOŚCI] Cesarz rusza na wojnę, staje się ofiarą zamachu stanu i traci tron, spotyka boga, wraca na tron, porywają mu narzeczoną, sprowadza arcydemona, wyrusza na jej poszukiwania, przenosi się do jakichś dziwacznych zaświatów, wraca z tych zaświatów – a wszystko to nieomal w biegu. Kampania wojenna to parę stron. Kolejne parę to detronizacja i powrót na tron. Niby gdzieś tam mogłaby być przestrzeń na character development, ale najwyraźniej autor uznał, że takie rzeczy w powieści do niczego nie są potrzebne.
Z drugiej strony: to jest też w pewien podstępny sposób zaletą, bo czytelnik nie ma szansy się znudzić. Chcę wiedzieć, co w tej historii stanie się dalej? Proszę bardzo, minuta czytania i już wiem. Ale wówczas następuje znowu jakiś plot twist i i ja znowu chcę wiedzieć, co będzie dalej – i tak to się kręci. W gruncie rzeczy Elryka z Melniboné można przeczytać w jedno popołudnie, góra dwa. Tylko nie można się za dużo zastanawiać nad tym, jak głupio jest wykreowany świat.
Wspominałam, że uniwersum Gwiezdnych Wojen mnie nie przekonuje przez swoją stagnację trwającą wiele tysięcy lat? Tutaj mamy coś podobnego. Melniboné też ma tysiące lat i wygląda na to, że się przez ten czas kompletnie nie zmieniło. W dodatku mieszkańcy Śniącego Miasta używają w morskich potyczkach ciężkich, złotych barek. Złotych. Czyli z metalu jednocześnie bardzo ciężkiego i absurdalnie miękkiego. Czyli chyba najgorszego materiału na budowę okrętów. Nie ogarniam.
Na obronę powieści muszę nadmienić, że mimo wszystko stagnacja Melniboné da się obronić nieco lepiej niż uniwersum gwiezdnowojennego – bo Melniboné robi co może, żeby pozostać w ukryciu, w izolacji od innych cywilizacji. To faktycznie do pewnego stopnia mogłoby spowodować zastój, skoro nie było niczego, co by napędzało postęp. Choć trochę trudno uwierzyć, że żadne z tak zwanych Młodych Królestw nie rozwinęło się w międzyczasie na tyle, by jednak pokonać mieszkańców Śniącego Miasta. Nasuwa mi się tu skojarzenie z kolonizacją Ameryki. No ale dobra, magia. Jest magia, więc pozamiatane.
Gdzieś w tym wszystkim – w tych kliszach, w pozbawionej klimatu i emocji narracji, w głupotkach uniwersum – są jednak fajne elementy. Sama koncepcja Żywiołów, demonów i światów wydaje się ciekawa. Bohater, wbrew mojemu marudzeniu z samego początku, tak naprawdę ma potencjał – może po prostu w pierwszym tomie nie rozwinął jeszcze skrzydeł. Relacja Elryka z mieczem również może przynieść czytelnikowi coś fajnego w kolejnych tomach – póki co została zaledwie zaznaczona. Mam wrażenie, że Elryk z Melniboné jest bardzo, jakby to ująć, anachroniczny. I biorąc się za tę lekturę, trzeba to mieć na uwadze, żeby się bardzo nie zdziwić. Dziś nikt tak nie pisze – i naprawdę nie jestem przekonana, że powinno się do tego wrócić. Pierwszy tom sagi o Elryku trochę bawi, trochę wciąga, jest ogólnie na swój sposób przyjemny, ale jednocześnie jest pozbawiony napięcia, nie budzi emocji, nie angażuje. Do tego pojawiające się w nim motywy zostały już mocno przeorane przez współczesnych twórców.

Jak to więc z tym Sapkowskim? Na podstawie na razie tylko tego jednego tomu, czyli Elryka z Melniboné, cała „afera plagiatowa” wydaje mi się jednak bullshitem. Tak, bohater ma białe włosy. Ale jest postacią na tyle inaczej skonstruowaną i poprowadzoną, że nawet by mi nie przyszło do głowy kojarzyć go z Geraltem. Wędruje przez świat – jasne, tylko że z zupełnie innych powodów i w innym celu niż ten nasz Biały Wilk. Ma runiczny miecz – ale znów, to miecz zupełnie inny i w ogóle nie kojarzy się z orężem wiedźmina. Świat jest inny, historia jest inna, bohaterowie są inni, w końcu cała narracja jest zupełnie odmienna. Nawet wiedząc o tym, że mam się doszukiwać elementów plagiatu, podczas czytania w żaden sposób nie nasuwało mi się, że o, ten a ten element Sapkowski na pewno zerżnął od Moorcocka. To wszystko tak strasznie groźnie brzmiało, jak się gdzieś czytało wyliczankę elementów, które pojawiają się w jednej i drugiej sadze – no ale właśnie, to tylko jakieś pojedyncze elementy. Śrubki, które mogą być użyte w wielu mechanizmach, ale nigdzie nie jest powiedziane, że przez to te mechanizmy będą identyczne.

Tak czy owak, przede mną drugi tom. Będę informować na bieżąco.

wtorek, 18 sierpnia 2020

Notka, której nikt nie potrzebował: Knights of the Old Republic

(źródło)

Prawdę mówiąc, byłam już dość konkretnie zdecydowana nie popełniać tej notki. Bo właściwie o czym tu pisać, skoro gra ma już ładnych siedemnaście lat, a poza tym dziesięć lat temu pisałam o KotORze II – a to gry pod wieloma względami bardzo do siebie podobne. Tyle tylko, że po przejściu pierwszej części jakoś tak odpaliłam dwójeczkę i z pewnym zdziwieniem doszłam do wniosku, że hej – jest parę zasadniczych różnic. Ostatecznie więc oto jestem, jak w zegarku.

Oczywiście, clou programu jest znane i lubiane: przyjemna turowa walka, fajny system zarabiania jasnych/ciemnych punktów Szmocy, różnorodne planety (nawet jeśli niektóre okrutnie irytujące, jak Kashyyyk – acz to nie wina jako takiego globu, a jego mieszkańców), machanie mieczem z najbardziej rozpoznawalnym „bzzt bzzt” ever. Podobały mi się też proporcje między walkami a… cóż, wszystkim co nie było walką – nie mówię tu tylko o rozmowach, ale choćby o zagadkach. Owszem, nie są one jakieś bardzo oryginalne, w większości to klasyczne łamigłówki znane niemal każdemu: począwszy od bardzo uproszczonej wieży hanoi, a na całym pakiecie z serii „mam korzenie, których nikt nie widzi, jestem wyższy od drzewa (…) - czym jestem?” kończąc. Ale były i dwie czy trzy takie zagadki, które wymagały zupełnie świeżego spojrzenia, więc nikt nie powinien narzekać na nudę pod tym względem.

Różnorodności nie można też odmówić postaciom towarzyszącym. Mój problem polegał jednak na tym, że – choć różnorodne – nie wszystkie zdołały wzbudzić moje zainteresowanie i całkiem świadomie pewne wątki poboczne zwyczajnie zignorowałam. Głównie mam tu na myśli nawróconą Juhani, która w żaden sposób nie skłoniła mnie do pochylenia się nad jej historią. Tak naprawdę lubiłam gadać z Canderousem, który opowiadał o swoich przewagach wojennych, i Joleem (tak to się odmienia?), bo jego podejście do jasnej i ciemnej strony Szmocy jest mi bardzo bliskie. Oczywiście, nieco czasu poświęciłam też Carthowi i Bastili, choć raczej przez zasiedzenie, bo mieli sporo irytujących cech. Oczywiście, to może tak naprawdę być kwestia gustu i tego, że postacie są obliczone pod różnych graczy: być może gdzieś istnieją tacy, którzy jarali się Juhani. Acz troszkę z tego względu pozwoliłam sobie całkowicie zignorować próby romansowe w grze (jak łatwo zauważyć, wszystkie potencjalne opcje wpadły u mnie do worka „nudni albo irytujący”), a także niekoniecznie pilnowałam tego, żeby Bastila trzymała się jasnej strony. Ups.

Co jeszcze rzuciło mi się w oczy podczas rozgrywki:

Limit doświadczenia. To zdecydowanie duży minus gry, kiedy przede mną jeszcze kawał historii, a bohater zatrzymuje mi się w rozwoju. Rozumiem oczywiście, że chodzi o to, by pod sam koniec postać nie była nazbyt wypasiona i że gdybym mogła mieć wszystkie umiejętności ze wszystkich drzewek, cała zabawa w dokonywanie wyborów nie miałaby większego sensu. Ale można by to rozwiązać chociażby jakimś stopniowym spowolnieniem przyrostu doświadczenia – bo w takiej formie, w jakiej z problemem doświadczenia uporał się KotOR, czuję się niejako ukarana za to, że robiłam dużo wątków pobocznych (a przecież i tak nie robiłam wszystkich).

Nie do końca pyknął czas wyświetlania napisów podczas dialogów. Przy krótkich wypowiedziach napis wyświetlał się o wiele za długo, a przy długich – za krótko. O ile pierwsza sytuacja to drobiazg, bo zawsze można się przeklikać, o tyle sytuacja druga bywała irytująca.

Jakkolwiek grafika z 2003 roku w żadnym razie nie stanowi dla mnie problemu, to jednak byłoby miło zobaczyć więcej modeli postaci – oczywiście chodzi tu o NPCe snujące się w tle, bo nasi towarzysze są dużo bardziej dopracowani.

Prawda jest taka, że Knights of the Old Republic, mimo że jest grą niemal pełnoletnią, nadal świetnie się broni i daje masę frajdy – i to przez całkiem długi czas. Ponoć gameplay ma 60 godzin – u mnie to było sporo więcej (nawet jeśli odliczyć te weekendy, kiedy nie wyłączałam kompa na noc i godzinki gry się nabijały do białego rana), a i tak nie zdążyłam się znudzić.

Co jednak mnie tknęło przy okazji gry, to potężny problem wewnątrz samego świata Gwiezdnych Wojen. Problem, którego nie dostrzegałam oglądając filmy, bo akcja filmów dzieje się na przestrzeni dwóch pokoleń i jest bardzo na tym przedziale czasowym skoncentrowana (przynajmniej takie miałam wrażenie podczas seansów). W KotORze natomiast jest bardzo, bardzo dużo mówienia o historii tego świata. Historii, która sięga tysięcy lat. Zresztą, akcja gry osadzona jest również tysiące lat przed filmami. A jednak przez ten – niesamowicie przecież długi – czas nic się w tym uniwersum nie zmieniło. Od razu widać, że Ebon Hawk to taki poprzedni model Sokoła Millennium, T3-M4 to prawie-R2-D2 i tak dalej. Zakon Jedi pozostaje wciąż tą samą skostniałą, nieżyciową formacją, która robi wszystko, żeby zniechęcić do siebie ludzi. Wszelkie przemiany w tym świecie są czysto kosmetyczne – za cztery tysiące lat droidy są nieco bardziej owalne. Hura. Tymczasem wystarczy spojrzeć na naszą historię: jak ogromny przeskok cywilizacyjny nastąpił między okolicami roku 2000 p.n.e. a chwilą obecną? Świat Gwiezdnych Wojen nie ma powodów do takiej stagnacji – wszak też są wojny, rewolucje, poszczególne inteligentne gatunki nawiązują ze sobą kontakty i, można by przypuszczać, dokonuje się przy tym jakaś wymiana kulturowa. Trochę mam wrażenie, jakby ktoś ot tak rzucał tymi tysiącami lat, nie do końca przemyślawszy, jakie powinny być tego konsekwencje. To jeden z powodów, dla których chyba nigdy tak do końca nie „kupię” uniwersum Star Warsów.

Nie zmienia to faktu, że gra jest milusia, nawet dziś warta tych 42zł na GOGu.

czwartek, 6 sierpnia 2020

Przegląd miesiąca: seriale

Mówiłam, że będę pisać w środy? Z całą pewnością chodziło mi o to, że być może w środy. Za wyjątkiem tych tygodni, kiedy środa przeskoczy niedzielę i wypadnie w przyszły czwartek. Serio, to ani trochę nie jest moja wina. Ja naprawdę chciałam.

Dziś będzie tak bardziej skrótowo i przekrojowo, bo obejrzeliśmy z Ulvem kilka interesujących rzeczy, ale nie mam pojęcia, czy każda z nich z osobna jest interesująca na tyle, żeby popełniać o niej osobną notkę.

Czyli: Ulv poleca x3 (naprawdę dorzucę kiedyś taką etykietę)


***


Polecajka nr 1: Justified

Dałam się namówić na ten serial chyba tylko dlatego, że dopiero co odświeżyliśmy sobie doskonałe trzy sezony Deadwood, a głównym bohaterem w Justified jest szeryf Bullock, znaczy się Timothy Olyphant (w ogóle jak kozackie to jest – mieć na nazwisko „Olifant”?). Serial jest z jednej strony dość typową policyjno-kryminalno-sensacyjną produkcją, z drugiej jednak ma fajny, rednecki klimacik. Bohaterowie to w większości mniej lub bardziej stereotypowe wieśniaki w kraciastych koszulach i z zabawnym akcentem, każdy ma broń, a umieralność w miasteczku Harlan jest większa niż w brytyjskim Midsomer. To potrafi wciągnąć. Dodatkowo w serialu pojawia się świetna obsada, bo oprócz Olyphanta zobaczymy Waltona Gogginsa jako Boyda, Ricka Gomeza w roli gościa z biura prokuratora, a nawet Sama Elliota (spoiler: bez wąsów mówi tak samo niewyraźnie jak z wąsami). Ogólnie co chwilę ma się ochotę wołać „o, a jego pamiętam z Deadwood! O, a tego z Kompanii braci! O, a tamten był w Breaking bad!” - i ta masa utalentowanych znajomych pyszczków cieszy.

A niezależnie od samych aktorów, bohaterowie są po prostu fajnie napisani, charyzmatyczni i wyraziści. Sporo postaci z główniejszych i dalszych planów da się polubić – muszę przyznać, że koniec końców sam Raylan (czyli Timothy Olyphant) wcale nie błyszczy jakoś szczególnie na ich tle, choć owszem, też jest w porządku. Najsłabiej pod tym względem wypada chyba Ava (Joelle Carter), w której wątku w pewnym momencie się pogubiłam i kompletnie przestałam „kupować” jej motywacje. Ale Ava mogła akurat paść ofiarą zasadniczego problemu serialu, czyli jego długości.

Justified ma sześć sezonów – i przyznam, że gdzieś w międzyczasie zaczął mi się ciągnąć i odniosłam wrażenie, że dorabiają kolejne sezony i odcinki, byle tylko dorabiać, coraz bardziej przy tym przekombinowując z wątkami. Po prostu - gdyby Ava nie wyszła out of character, posypałaby się fabuła ostatniego sezonu.

Ale trzeba przyznać, że koniec końców finał serialu jest bardzo satysfakcjonujący, a główny i najważniejszy wątek rozwiązany w świetny sposób. Zresztą, to w ogóle jest chyba najlepszy element Justified. Chodzi mi tu o relację Raylan-Boyd, która jest naprawdę fajnie napisana: dynamiczna, skomplikowana, ale jednocześnie cholernie wiarygodna, a bohaterowie przez jej pryzmat jeszcze mocniej przykuwają uwagę widza.


Polecajka nr 2: Jean-Claude Van Johnson

To może nie była taka do końca polecajka, ile wspólne „dafak to jest? Zobaczmy” – i okazało się lepsze niż kiedykolwiek byśmy przypuszczali. W przeciwieństwie do powyżej omówionego serialu, tutaj mamy sześć półgodzinnych odcinków i na tym koniec, więc zajmuje to tyle co obejrzenie jednej części Władcy Pierścieni i o godzinę mniej niż seans Hamleta w reżyserii Kennetha Branagha (tak, w jednym zdaniu wspomniałam o serialu z Van Dammem i o Hamlecie).

No i tak: w serialu Jean-Claude Van Damme gra samego siebie, czyli starzejącego się aktora, który żyje minioną sławą gwiazdy kina akcji lat osiemdziesiątych, a zasadniczą różnicą między JCVD realnym a serialowym jest fakt, że ten serialowy ma ukrytą tożsamość: w istocie bowiem jest tajnym agentem, posługującym się nazwiskiem Johnson.

Jeśli ktoś odpada na tym etapie opisu, to zdecydowanie może sobie odpuścić ten serial. Jeśli jednak ktoś czyta te słowa i myśli „hmm, brzmi dziwnie, ale i ciekawie” – to śmiało niech zasiada przed ekranem (skoro czyta te słowa, to zapewne już siedzi przed jakimś ekranem, raczej sobie tej notki nie wydrukował. Nieważne). Pomysł na fabułę brzmi głupawo, a realizacja jest jeszcze głupsza. Ale to wszystko razem pięknie gra – jest z jednej strony zabawnie i co chwilę mamy jakieś podśmiechujki z Van Damme’a i pewnych głupot pojawiających się w starych filmach akcji, z drugiej jednak tkwi w tym wszystkim taka nostalgia za tamtym kinem. Trochę mi tu oczywiście nasunęło się skojarzenie z Expendables, tylko że tam mamy temat potraktowany dużo bardziej serio, a aktorzy wcielają się w – przynajmniej teoretycznie oderwane – od samych siebie postacie. Tutaj czasem trudno orzec, gdzie kończy się Van Damme, a zaczyna Van Johnson.

Trzy godziny świetnej, choć głupkowatej zabawy, bardzo odstresowujące.


Polecajka nr 3: The Boys

Kolejny serial z rodzaju „spodziewałam się czegoś innego”. Człowiek myśli, że to jeden z normalnych seriali lecących na fali popularności kina superbohaterskiego. No i tak, poniekąd tak – są tam superbohaterowie. I moje główne zaskoczenie nie polegało wcale na tym, że to nie oni są w serialu protagonistami, a tytułowi chłopcy, którzy ich zwalczają. Takie odwrócenie ról przecież też już bywało, choćby niedawnym serialu Watchmen. Natomiast w The Boys urzekł mnie poziom niczym nieskrępowanej, niekiedy wręcz absurdalnej brutalności – takiej, która świetnie może współistnieć z elementami lżejszymi, nierzadko humorystycznymi. W gruncie rzeczy ta brutalność też jest humorystyczna, choć jak człowiek sobie uświadomi, z czego właśnie rży, to robi się tak trochę dziwnie.

Nie chcę zdradzać za dużo z fabuły, bo w trakcie trwania sezonu intryga mocno się zagęszcza i wykręca, powiem więc tylko tyle, że bardzo warto zerknąć na ten tytuł. W roli Billy’ego Butchera zobaczymy Karla Urbana, który prawdę mówiąc pokazał się już parę razy od bardzo fajnej strony, udowadniając, że nie boi się różnorodnych ról (Władca Pierścieni, Dredd, Star Trek). Pojawia się też Simon Pegg, a jego udział zawsze cieszy. Nie mogę też przejść obojętnie obok głównego antagonisty (?), w którego wcielił się Antony Starr, a który zwie się Homelander – co na polski przetłumaczono Ojczyznosław. OJCZYZNOSŁAW. Jeśli ktoś nie chce oglądać serialu z udziałem bohatera o imieniu Ojczyznosław, to ja już nie wiem, co ludzie chcą oglądać.

The Boys zaskakuje, bawi, wciąga i każe wypatrywać drugiego sezonu, który zresztą zbliża się wielkimi krokami. Ma świetną muzykę, fajne efekty (nawet jeśli to głównie fruwająca krew i flaki), no i cudownych bohaterów – zarówno tych „super-” jak i tych normalnych. O takie kino superbohaterskie nic nie robiłam!


Do zobaczenia w kolejną środę – kiedykolwiek ona wypadnie.

środa, 22 lipca 2020

"Norsemen" - odsłona trzecia

(źródło)

Mniej-więcej półtora roku temu pisałam o serialu, który polecił mi Ulv, a który koniec końców okazał się fantastyczną, przezabawną odskocznią od – wydaje mi się, że nieco przehajpowanych – Wikingów. Nie pamiętam dokładnie, w którym momencie pojawiło się potwierdzone info o powstawaniu trzeciego sezonu Norsemen, niemniej od tamtego czasu tuptałam ze zniecierpliwieniem w oczekiwaniu tej właśnie magicznej chwili.
No i ta chwila dziś nadeszła.

Zgodnie z zapowiedziami, ten sezon jest prequelem i ukazuje losy Orma (Kåre Conradi) i pozostałych wikingów sprzed wyprawy do Anglii, powrotem z której rozpoczyna się sezon pierwszy. To niesie ze sobą kilka konsekwencji.
Po pierwsze, widz może śledzić losy postaci, które w poprzednich sezonach w tym czy innym momencie zeszły ze sceny – co cieszy, jeśli się te postaci lubiło.
Po drugie, dużo wątków – mniej i bardziej głównych – zostało rozwiniętych i pogłębionych, sporo problemów się wyjaśniło, a działania bohaterów zyskały nowe uzasadnienie.
Po trzecie, ponieważ to prequel, w zasadzie podczas całego seansu (nie oszukujmy się, cały sezon trwa łącznie trzy godziny – to jak którakolwiek część Władcy Pierścieni – ogląda się za jednym posiedzeniem) odpada nam niepokój o bohaterów, no bo w niemal wszystkich przypadkach jesteśmy w stanie ocenić, jak – i czy w ogóle – potoczą się ich losy.

Hund z krukiem (źródło)
Ale w tym wszystkim jest całkiem sporo haczyków. No bo skoro niemal w całości odpadło napięcie wynikające z oczekiwania, co dalej zadzieje się z bohaterami, trzeba było w jakiś inny sposób wzbudzić emocje w widzu. I tak się stało: dostaliśmy sporo więcej osobistych historii i dramatów, momentów nieomal rozczulających, gdyby nie to, że potraktowanych z tym charakterystycznym humorem: dość okrutnym i niezbyt subtelnym. Przez to zresztą bardzo wyraźnie zmienił się nastrój serialu w porównaniu do poprzednich sezonów. Owszem, nadal jest zabawnie i niby lekko, ale, jakby to powiedzieć, ten sezon jest dużo bardziej przykry od poprzednich. Czasem aż by się chciało, żeby tę czy inną postać spotkało wreszcie coś miłego, bo naprawdę robi się ich żal – to coś nowego, bo w poprzednich odsłonach, jakkolwiek czy to Orma, czy choćby Karka (Øystein Martinsen), notorycznie i konsekwentnie spotykały same złe rzeczy, to jednak oglądając po prostu przyjmowało się, że tak już jest. Kark zdawał się całkiem zadowolony ze swojego życia, więc i ja byłam zadowolona, nawet jeśli widziałam, że on nie powinien być tak zadowolony. Z kolei Orm nie wzbudzał żalu, bo bardzo wyraźnie sam sobie zgotował swój los.
W sezonie trzecim właściwie wszystkich spotykają złe rzeczy, które w dużej mierze warunkują bohaterów. Dotyczy to nawet jarla Varga (Jon Øigarden), przemiłego wikinga, którego dotknęła bardzo osobista tragedia. Dotyczy to także nowej w tym serialu postaci, czyli jarla Bjørna, w którego wcielił się Thorbjørn Harr, szerzej znany jako jarl Borg z Wikingów.
Nie spodziewałam się, że ten sezon będzie tak gorzki. To maraton pojedynczych błędów, pomyłek i okopywania się w swoich uprzedzeniach, które wszystkie razem prowadzą do wielu tragedii, nawet jeśli większość tych tragedii wzbudza w widzu śmiech.
Tradycyjne obrzucanie się obelgami przed bitwą.
(źródło)
No bo to jednak wciąż jest komedia. Jak wspominałam, bawi – choć jest bardziej brutalna od poprzednich sezonów. Dodatkowo, ponieważ to prequel, pojawiła się możliwość wrzucenia do sezonu całkiem sporej liczby odniesień do wydarzeń, o których bohaterowie jeszcze nie wiedzą, ale widz – wie. Pojawiają się one w postaci mglistych przeczuć, zapewnień czy zaklęć, ocierających się czasem nawet o lekkie zerknięcie przez czwartą ścianę. To znów pewna nowość w stosunku do tego, co wcześniej oferował nam ten serial.
To, co natomiast nie zmieniło się od poprzednich sezonów ani na jotę, to gra aktorska. Bohaterowie są po prostu miodni, z miejsca totalnie przekonujący. Silje Torp jako Frøya jest szczególnie fantastyczna i wiarygodna (oczywiście „wiarygodna” w ramach tego uniwersum), ale przecież nawet postać z nieco dalszego planu, Ragnar (Mikkel Bratt Silset) podczas bitwy robi piorunujące wrażenie. Przecież to właśnie w dużej mierze zasługa aktorów, że widz może się tak mocno zaangażować w losy bohaterów. Szacun.

Gdybym miała coś wytknąć temu sezonowi, to chyba byłaby to muzyka – a raczej jej brak. Poprzednie odsłony Norsemen mogły pochwalić się świetnymi utworami Einara Selvika, podczas gdy tutaj chyba tylko raz tak naprawdę było o co zahaczyć ucho. Trochę szkoda.

Jakkolwiek trzeci sezon nieco zmienił ton w porównaniu do poprzednich, bardzo przyjemnie się go ogląda. Gdybym miała z czymś to zestawić, nasuwa mi się Galavant, acz na zasadzie kontrastu: pierwszy sezon Galavanta mnie urzekł i czekałam bardzo mocno na sezon drugi, tyle że kiedy on się już ukazał… no cóż, byłam nieco zawiedziona. Miałam wrażenie, że został dokręcony trochę na siłę, zabrakło w nim pary (i dobrych piosenek). I w ogóle nie chciałam trzeciego sezonu (którego, nawiasem mówiąc, nie ma i nie będzie). Bardzo mocno obawiałam się, że Norsemen mogą cierpieć na to samo. Tymczasem tak się nie stało. Trzeci sezon Norsemen to coś, na co warto było czekać – coś, co sprawiło, że teraz wypatruję na horyzoncie niusów o czwartym sezonie. Czy wyjaśni się historia Karka? Czy jarl Bjørn ucztuje z bogami mając głupią fryzurę? Czy ktoś jeszcze zostanie ukarany biczowaniem moszny? Do kogo trafił Arnstein?
Czarnokomediowy świat serialu Norsemen ma ogromny potencjał i myślę, że można tam wcisnąć dużo świetnych opowieści. Trzymam kciuki za inwencję twórców.




­ Ah, they will sing about this day. The day Norway learns that one should be above spreading rumors about certain individuals losing their hair.
– Is that what we’re fighting about here?
– Oh, yes.
– Whether it’s true or not, you just don’t say things like that. Then you’re attacking the person and not the problem, and that’s not okay. It’s very poor style.

środa, 15 lipca 2020

Powrót do Arkham: "W górach szaleństwa"

Autor: Howard P. Lovecraft
Tytuł: W górach szaleństwa
Tytuł oryginału: At the Mountains of Madness (tak naprawdę to tylko tytuł opowiadania – cały tom jest skomponowany przez polskiego wydawcę i jako taki nie ma wersji anglojęzycznej, no ale skoro tytuł tomu jest zarazem tytułem opowiadania, to ten… no)
Tłumaczenie: Maciej Płaza
Miejsce i rok wydania: Czerwonak 2020
Wydawca: Vesper

No to siup, koniec przerwy i czas wrócić do bluźnierczego świata Lovecrafta. Jako że wciąż i nieustająco czekam na wyjaśnienie sytuacji z The Sinking City i GOGiem, dziś parę słów o najnowszym tomie lovecraftowskiej serii wydawanej przez Vesper, czyli W górach szaleństwa.

W porównaniu z Zewem Cthulhu, spis treści tego tomu przedstawia się dość skromnie: mamy raptem cztery tytuły, z czego dwa – Bezimienne miasto oraz Pod piramidami – dostaliśmy już w Przyszła na Sarnath zagłada. Nie można jednak pominąć tego, że W górach szaleństwa i Cień spoza czasu stanowią zdecydowanie większą część tego tomu niż pozostałe dwa teksty, w dodatku to właśnie W górach… jest (podobno, powtarzam za innymi, którzy się znają) uznawane za najambitniejsze dzieło Lovecrafta.
I okej, nie mam powodów podważać tej opinii. Owszem, nie jest to moje ulubione lovecraftowskie opowiadanie (mikropowieść?). Ulubione pozostaje Widmo nad Innsmouth. Ale nie można odmówić autorowi drobiazgowego riserczu, malowniczo zarysowanego arktycznego krajobrazu, wykreowania wiarygodnych bohaterów i stworzenia fascynującej historii. Oczywiście, dodatkowe punkty u mnie za nawiązania do Poego, w szczególności do jednego z moich ulubionych tekstów tego pisarza, czyli Opowieści Artura Gordona Pyma. Zresztą, od początku właśnie z tym tytułem skojarzyło mi się W górach…, zaraz potem pojawiły się też myśli o Terrorze Simmonsa czy choćby Rzeczy Carpentera. Choć, ma się rozumieć, chodzi raczej tylko o zbliżony klimat, stworzenie atmosfery odizolowania i osaczenia przez nieprzyjazny i nieznany kontynent, niż jakieś rzeczywiste podobieństwa w fabule.
Po lekturze innych tekstów Lovecrafta, W górach… w bardzo ciekawy i zaskakujący sposób wywraca do góry nogami postrzeganie lovecraftowskich Przedwiecznych i odbiór całej tej mitologii. Dostajemy też znacznie dokładniej zarysowane dzieje na poły zapomnianych pradawnych istot niż w innych opowiadaniach, gdzie bohater zazwyczaj zaledwie ociera się o jakąś wielką tajemnicę, ale bez większego pojęcia, skąd właściwie wywodzą się owe opisywane kulty i o co w nich chodzi. Z całą pewnością ta mikropowieść stanowi świetne uzupełnienie do świata wykreowanego przez pisarza z Providence.
Z tekstem W górach szaleństwa mam tylko jeden problem – zresztą „problem” to w gruncie rzeczy za mocne słowo. Narrator ma manierę zapowiadania tego, do czego zmierza w całej tej historii. Co jakiś czas przerywa właściwą narrację na dramatyczne wstawki o tym, jaką niewypowiedzianą zgrozę ostatecznie odkrył i jak absolutnie nikt inny nie powinien odkryć tego, co jemu się udało. Trochę jakbyśmy siedzieli w kinie obok kogoś, kto już widział film i teraz przez dwie godziny co paręnaście minut trąca nas łokciem i mówi „O, patrz, zaraz to będzie! Zaraz będzie, czekaj tylko, nie przegap!” - budzi napięcie? No tak sobie. Za to trochę irytuje. Oczywiście, narrator nie jest tak irytujący jak randomowy człowiek w kinie, zresztą Lovecraft nie raz używa takiego zabiegu, po prostu przy tekście tej długości co W górach szaleństwa to się bardzo mocno rzuciło w oczy.
Cień spoza czasu pod pewnym względem jest podobny do W górach…: również prezentuje nam bardzo pokaźny fragment historii… świata, czy też może nawet wszechświata, dość dokładnie opisując niezwykłą, zdolną do podróży w czasie rasę, która zawitała także na naszą Ziemię i poznała ludzi. W ogóle ludzie są bardzo fajnie przedstawieni w tym opowiadaniu jako jeden z rozlicznych gatunków, które przez krótką chwilę dominują na planecie, ale przed nimi dominowały inne, a po ludziach nadejdą jeszcze kolejne. Jeśli gdzieś da się odczuć malutkość człowieka wobec bezmiaru czasu i przestrzeni, to właśnie w Cieniu spoza czasu.

Nie mniej od samych opowiadań ciekawe jest posłowie, znów autorstwa Mikołaja Kołyszki. Tym razem jest to tekst na bardzo konkretny temat – a chodzi o inspiracje Lovecrafta i źródła, z których mógł korzystać tworząc swoją mitologię. Tutaj muszę przyznać, że nawet nie wiedziałam, jak pracowicie autor z Providence przygotowywał się do pisania, do ilu źródeł sięgał i jak dbał o naukową poprawność swoich tekstów. Fakt, że opisywane przez Lovecrafta istoty czy tajemnicze miejsca nie są przezeń wymyślone od zera, doskonale wpasowuje się w te teksty – wszak narratorzy najczęściej całkiem wprost podkreślają: że opisywane tajemnicze byty istnieją w wierzeniach wielu ludów z całego świata i tak dalej. I proszę: okazuje się, że narratorzy wcale nie kłamią. Szacun dla Lovecrafta wzrósł o parę leveli, dodatkowo pan Kołyszko chyba mnie do siebie przekonał i mam zamiar przyjrzeć się jego okołolovecraftowskim publikacjom, bo to wszystko brzmi szalenie ciekawie.

Nie wiem, co tu podsumowywać. Nie rozpisuję się na temat stylu Lovecrafta czy klimatu w jego opowiadaniach, bo nie chcę powtarzać trzeci raz tego samego. Jak ktoś lubi tego autora, to W górach szaleństwa jest pozycją obowiązkową. Jeśli nie lubi albo w ogóle nie zna – myślę, że lepiej zacząć od Zewu Cthulhu. Zaczynanie od W górach… kojarzy mi się z tym, jakby ktoś przygodę z Tolkienem chciał zacząć od Sillmarillionu zamiast Hobbita. Niby można, ale istnieje ryzyko, że nazbyt wielu czytelników się odbije, dostając historię świata zamiast konkretnego stwora i jego kultystów.

środa, 8 lipca 2020

Historia pewnego Dżina: "Aladyn"

(źródło)

Wydaje mi się, że w związku z faktem, że Disney ma swoją platformę streamingową, z HBO GO znikają disneyowskie produkcje, co widać, kiedy od czasu do czasu przy jakimś tytule pojawia się etykietka „ostatnia szansa”. No i właśnie taka etykietka ostatnio pojawiła się przy aktorskim remaku Aladyna z 2019 roku. I, jakkolwiek w sumie nigdy nie byłam jakoś głęboko zainteresowana obejrzeniem tego filmu, to uznałam, że hej, skoro to ostatnia szansa, to może jednak warto zerknąć. Sprawdzona historia, oryginał z 1992 roku był chyba udany (nie pamiętałam czy był, ani nawet czy w ogóle go widziałam, ale zakładałam, że jednak był), więc cóż mogłoby pójść źle?
Jak się okazało, w zasadzie wszystko.

Po pierwsze, co uderzyło mnie właściwie od samego początku, to okropnie smętne piosenki. Wszystkie sprawiały na mnie wrażenie, jakby aktorom się nie chciało. Nawet nieco żywsze kawałki wykonywane przez Willa Smitha, który przecież ma pewne doświadczenie muzyczne (choć w nieco innych klimatach, no ale jednak) nie miały w sobie żadnej energii. I tutaj muszę zacząć porównywać produkcję z 2019 roku z animowanym pierwowzorem, który obejrzeliśmy z Ulvem zaraz potem. No bo z pewnym zdumieniem odkryłam, że hej, te piosenki w kreskówce są strasznie fajne i wpadające w ucho. Jak to możliwe, że zostały tak spieprzone?
Dalej pojawił się problem ze stroną wizualną. Już pomijam samego Willa w roli Dżina – internety nabijały się z niego dostatecznie dużo w okolicach premiery i właściwie nie ma tu o czym gadać. Ale w filmie, w którym wszystko w sumie i tak było generowane komputerowo, jakoś straszliwie zabrakło rozmachu. No bo dostaliśmy pojedyncze, ciasne miasto pośrodku pustyni – nie było ani pól dokoła, ani sadów, ani nic. Okej, czyli mieszkańcy sprowadzają wszystko drogą wodną. Spoko, choć pewnie można było mądrzej ulokować miasto. Dalej: bohaterowie podczas swojej wycieczki na dywanie też jakoś nie wyściubili nosa zbyt daleko – co dziwne, bo w wersji animowanej widzimy, że zwiedzili pół świata. Nie wymagam, żeby też utrącić nos sfinksowi, ale można było dorzucić więcej scenerii, skoro i tak byłyby generowane w CGI. Film próbował nadrobić nieco w sekwencjach muzycznych, ale tam także słabo to wyszło. Przede wszystkim mamy więc sekwencję ucieczki podczas śpiewania One Jump Ahead, która była bardziej niż marna: Aladyn zasuwa przez puste, nudne miasto, czasem kogoś mijając – no źle to wypada w porównaniu z kreskówkowym Aladynem, który podczas tej samej ucieczki tkwi w nieprzerwanym łańcuchu interakcji z otoczeniem, tam się ciągle coś dzieje i całość jest niesamowicie dynamiczna. Ale nawet tam, gdzie twórcy remaku próbowali rzucić w widza słoniami i confetti, i tak wyszło głupio. No bo naprawdę, czemu pokazują nam strusie, kiedy śpiewają o pawiach? Ja tego nadal nie ogarniam. A już finałowa rozwałka to jedno gigantyczne rozczarowanie. Cały czas zachodzę w głowę, jak można było zrezygnować z metamorfozy w wielkiego, diabolicznego węża na rzecz… trochę większej papugi.

Ale to były mankamenty, które jeszcze bym mogła wybaczyć, gdyby nadrobili bohaterami. Tylko że bohaterowie są chyba najsłabszym aspektem tego filmu.
Dżin jest… cóż, jest po prostu Willem Smithem. To najbardziej Will Smith od czasów jego gry w Bajerze z Bel-Air. Niby nie grał w żaden konkretny sposób źle, ale miałam wrażenie, że reżyser po prostu powiedział mu „wejdź na plan i bądź sobą”, a w takiej sytuacji trudno żeby aktor nie dał rady tego zrobić. Plus dorzucenie mu wątku miłosnego było moim zdaniem totalnie słabe, tym bardziej że ten wątek w sumie był kompletnie od czapy, dokładnie tak jak romans pozostałej dwójki bohaterów – to znaczy nic nie łączyło naszych kochanków, po prostu na siebie popatrzyli i uznali, że są na zabój w sobie zakochani.
Jasne, ktoś może mi zarzucić „ale Froo, to disnejowska bajka, taka konwencja, że bohaterowie zakochują się w sobie w ten właśnie sposób”. I ja bym się nawet zgodziła, gdybym nie widziała animowanego Aladyna.
Bo miłość od pierwszego wejrzenia może być jakąśtam konwencją, ale jeszcze niech ci bohaterowie mają na co patrzeć. W kreskówce zarówno Aladyn jak i Dżasmina mieli bardzo wyraźne charaktery i parę wspólnych chwil, podczas których mogli się poznać. Powierzchownie, ale jednak – bardzo szybko dało się zauważyć, że księżniczka jest ambitna, bystra i… no, księżniczkowata, Aladyn zaś to obrotny, inteligentny młodzieniec, również niepozbawiony ambicji. Tymczasem w aktorskiej wersji bohaterowie są totalnie nijacy. Mimo że film jest bodaj o godzinę dłuższy od kreskówki, to zupełnie nie dano czasu postaciom na jakiekolwiek zaprezentowanie się. Najwyraźniej byli zbyt zajęci śpiewaniem, żeby wyhodować sobie jakieś cechy czy charyzmę. Dżasmina wciąż tylko cierpi za milijony, Aladyn też jakaś taka sierota, która niczego nie potrafi ogarnąć bez małpy, dżina i dywanu.
I znów: myślę, że to nie była wcale wina ani Naomi Scott, ani Meny Massouda. Oni po prostu kompletnie nie mieli z czego stworzyć fajnych, zapadających w pamięć postaci. Podobnie, niestety, ma się sprawa z Marwanem Kenzarim (mam nadzieję, że dobrze odmieniam ich imiona i nazwiska) w roli Dżafara. A był to okropnie rozczarowujący antagonista. Po pierwsze, totalnie jego rolę powinien dostać Tim Curry – ja wiem, że etnicznie by się nie zgadzało, ale kurde: nikt mi nie wmówi, że rysownicy i animatorzy Dżafara z 1992 roku nie mieli w głowie twarzy Curry’ego. Ale po drugie, jego działania trochę mi się nie trzymały kupy, w szczególności ten wyskakujący znikąd pod sam koniec pomysł z poślubieniem Dżasminy. Skoro z głównej intrygi postanowili wywalić ten wątek, to już naprawdę nie było potrzeby wciskania go w końcówce. Świat by przeżył, gdyby antagonista nie chciał żenić się z księżniczką. To nie jest – tak myślę – żaden obowiązkowy punkt programu.

Film jest nieciekawy muzycznie i wizualnie, pozbawione charakterów postaci zachowują się po prostu głupio, a całość zwyczajnie nudzi. I to tym bardziej szokujące, że animacja z 1992 roku daje całkiem sporo dobrej zabawy (okej, okej, Dżasmina nadal jest blacharą, która poleciała na dywan) i wrzynających się w mózg piosenek. Naprawdę zadziwia mnie, jak remake czegoś tak fajnego może być tak zły. Ze względów poznawczych nawet się cieszę, że to obejrzałam.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...