środa, 30 czerwca 2021

Wesołego Międzynarodowego Dnia Planetoid!

Autor
: Stanisław Lem
Tytuł: Astronauci
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2009
Wydawca: Agora

Kiedy zaczęłam (po raz kolejny) mozolne wskrzeszanie tego bloga, nie planowałam, że notki wybiorą sobie akurat środy, żeby się pojawiać. Jakoś samo tak wyszło. A potem wyszło tak, że 30 czerwca to też środa. I zupełnie bez łączenia jakichkolwiek kropek, tak po prostu na fali lemowskiego roku, wciągnęłam Astronautów. I nagle zorientowałam się, że hej: bardziej idealnie nie mogło trafić!
Oto więc, w ramach świętowania sto trzynastej rocznicy katastrofy tunguskiej (która miała miejsce dokładnie 30 czerwca 1908 roku) oraz ustalonego przez ONZ w 2016 roku Międzynarodowego Dnia Planetoid (btw, wiedzieliście, że Brian May, gitarzysta Queen, jest również astrofizykiem i właśnie jednym z pomysłodawców ustanowienia tego dnia? Ja nie wiedziałam!), popełniam notkę tak tunguską i tak lemowską, jak tylko umiem: przed Państwem Astronauci.

W ogóle to jest powieść dla mnie prywatnie trochę dołująca: no bo wydana po raz pierwszy w 1951 roku, czyli Stanisław Lem miał wówczas 30 lat. I taki debiut powieściowy. Nie żebym zazdrościła, no ale ten – zazdroszczę bardzo. Przy czym oczywiście nie sposób tutaj nie nadmienić, że Astronauci są mocno wpisani w czasy, w których powstali, i w pewnych punktach nie zestarzeli się najlepiej. Z drugiej jednak strony, czy naprawdę jest tak źle? Nie sądzę.
Jasne, bardzo łatwo jest dostrzec w Astronautach cienie komunistycznej propagandy: mamy bardzo wprost powiedziane, że kapitalizm był błędem i dopiero porzucenie go na rzecz komunizmu przyniosło ludzkości prawdziwy postęp i – co tu owijać w bawełnę – szczęście. Kurde, futurystyczny pierwiastek, który umożliwił człowiekowi eksplorację kosmosu, nazywa się Communium! Z drugiej zaś strony, Jerzy Jarzębski w posłowiu bardzo gorliwie tłumaczy, że nie, Lem absolutnie nie dał się uwieść systemowi i to w ogóle o coś innego chodziło – i w pierwszej chwili nawet się zdziwiłam, że po jaką cholerę tak bronić pisarza, przecież dobra książka to po prostu dobra książka, nikt nikogo nie oskarża… a potem pomyślałam sobie, że pewnie przez wiele lat Lem rzeczywiście był oskarżany i ten defensywny ton posłowia Jarzębskiego nie wziął się znikąd. Próbuje czarować rzeczywistość, bo wielu było takich, którzy próbowali z kolei wmawiać Lemowi dziecko w brzuch.
I uświadomiłam sobie, jak bardzo to wszystko jest dla mnie bez sensu. W momencie publikacji Astronautów, Stanisław Lem miał – jak wspomniałam – trzydzieści lat.  Jego młodość to II wojna światowa, a żydowskie pochodzenie nie ułatwiało mu w tamtym czasie życia. I myślę sobie, że gdybym była takim dwudziestoparolatkiem zaraz po wojnie, pewnie też bym chciała wierzyć w propagandę, którą rzucałaby we mnie władza. Świat jest wówczas prostszy i czytelniejszy, daje nadzieję po okropieństwach wojny. Dodatkowo oczywiście dochodzi cenzura: można publikować teksty zgodne z jedyną słuszną linią albo nie publikować wcale. Zazwyczaj człowiek musi chociażby jeść, żeby żyć, więc jednak opcja „publikować” wydaje się nieco lepsza. Tak więc naprawdę nie widzę powodów, żeby czepiać się Lema o komunistyczne naleciałości w Astronautach. Tak, są obecne. I nie, nie są niczym złym.
W ogóle to jest nawet trochę zabawne, że te peany na cześć komunizmu miałyby komukolwiek przeszkadzać – bo przecież one nie są niczym dziwnym czy odosobnionym w historii. W analogiczne tony uderzały Stany Zjednoczone – i uderzają w sumie dalej. Kurde, nie szukając daleko, Star Trek jest pełen idealistycznego pierdololo, na które jednak mało kto narzeka, no bo jest okołoamerykańskie, a nie radzieckie. Myślę, że jednak dorośli ludzie powinni umieć odróżnić pochwalanie pewnych ideałów (jak wspólna praca ponad podziałami, altruizm czy odrzucenie zabobonów) od pochwalania całych systemów, które w jakimś punkcie podpierały się tymi ideałami.
Ale do rzeczy, bo poświęciłam zdecydowanie za dużo miejsca na uwagi zupełnie poboczne.

Jak się bronią dziś Astronauci? Świetnie. Naprawdę moim zdaniem świetnie. Ich bodaj największym problemem jest to, że przez ostatnie siedemdziesiąt lat nauka poszła do przodu – no i zarówno nasza wiedza o katastrofie tunguskiej, jak i o Wenus, jest bez porównania większa niż w roku 1950. Jeśli chodzi o ten pierwszy temat, to w sumie traktuję to raczej jako wycieczkę sentymentalną niż jakiś rzeczywisty mankament. Sama pamiętam, jak za dzieciaka z zapartym tchem oglądałam jakieś dokumenty na Discovery o tym, jak to nie wiadomo, co się wtedy wydarzyło. Ta nuta tajemnicy, choć teraz już nieco osłabła, nadal żyje gdzieś w pamięci. Nadal przypomina, że nie wiemy wszystkiego.
Jest jeszcze drugi temat: Wenus. Dziś wiemy, że planeta opisana przez Lema nie ma nic wspólnego z Wenus krążącą wokół naszego Słońca. Ale to aż niebywałe, jak bardzo mi to nie przeszkadzało w czasie lektury. W sumie wystarczy wyobrazić sobie, że to dowolna inna planeta – choćby i fikcyjna. Ot, jakiś glob, którego istnienie w Układzie Słonecznym zakładamy dla potrzeb fabuły. Nie takie rzeczy autorzy kazali łyknąć czytelnikom. A planeta sama w sobie jest super ciekawa, spójnie pomyślana, zagadkowa i przekonująca. No i, przede wszystkim, strasznie wciąga. Czym jest Martwy Las? O co chodzi z dziwną białą kopułą? Dokąd prowadzi tajemnicza rura? Czy w ogóle są jacyś mieszkańcy, z którymi można by próbować się porozumieć? Tak, nie jest to wszystko zgodne ze współczesnymi odkryciami. A wiecie, co jeszcze nie jest zgodne ze współczesnymi odkryciami? Księżniczka Marsa Burroughsa. I cóż z tego? Absolutnie nic. Bo to dalej świetnie się czyta. Bo liczy się fabuła.
Okej, w którym momencie widać, że powieść się zestarzała? Kiedy Lem sugeruje, że świetnym pomysłem byłoby ocieplenie biegunów. Bo, rozumiecie, tam bez sensu jest tak zimno, tyle miejsca się marnuje. Hej, zróbmy atomowe ciulwieco i zlikwidujmy lodowce. Przy dzisiejszej wiedzy o zagrożeniach płynących z antropogenicznych zmian klimatu to brzmi niemal groteskowo. Ale hej – można na to przymknąć oko. To i tak nie ma wpływu na właściwą historię.

Owszem, nie jest łatwo wsiąknąć w tę powieść. Jeśli w przypadku Solaris wspominałam o obszernych fragmentach z ekspozycją, to tutaj ekspozycja przekracza granice rozsądku. Niemal jedna trzecia książki to bardzo szerokie i rzetelne zarysowanie historii badań nad katastrofą tunguską, a także dokładny opis konstrukcji Kosmokratora. Prawdę mówiąc, wcale się nie dziwę, że zaczynałam tę powieść jakieś trzy razy (a zaczynałam – od kilku lat robiłam do niej podejścia). Tu trzeba być przygotowanym. Trzeba wiedzieć, na co się zgadzamy. Autor nie wrzuci czytelnika od razu w wartką akcję. Ale jeśli czytelnik da się ponieść historii, to jej zwieńczenie będzie bardzo satysfakcjonujące.
W dodatku tych wspomnianych wcześniej naleciałości komunistycznych tak naprawdę później w ogóle nie ma, bo i uwaga narratora skupia się na zupełnie innych problemach.

Bohaterowie są ciekawi, wiarygodni i nie są przesadzeni. Postać, z perspektywy której poznajemy przygody załogi Kosmokratora, pilot Smith, prawdę mówiąc chyba żadnej roboty nie wykonuje jak należy. Rozbije samolot, narazi całą ekspedycję przez swoje nierozsądne decyzje, a nawet zaśpi – jeśli coś da się spieprzyć, on to spieprzy. Jednocześnie nie odnosi się wrażenia, że jest kulą u nogi reszty załogi. Jest po prostu człowiekiem. I ma swoje mocne strony, po prostu nie zawsze to właśnie one są w cenie. Pozostali bohaterowie zresztą też nie są nieomylni, dzięki czemu jakoś tak przyjemniej śledzi się ich perypetie. Czujemy żal, kiedy Czandrasekar (niezmiennie nurtuje mnie, czy ten bohater jest w jakimś stopniu inspirowany Subrahmanyanem Chandrasekharem, choć pewnie nie) musi zostać na pokładzie rakiety i pilnować Maraxa, podczas gdy w gruncie rzeczy chciałby choć raz rozejrzeć się po planecie. Czujemy ciężar decyzji podejmowanych przez Arseniewa. To wszystko po prostu działa.

Astronauci to świetna pozycja, tylko trzeba wiedzieć, na co się porywamy. Tak, mamy tam echa minionego ustroju. Mamy też nieco przestarzałą wiedzę. Ale poza tym, mamy też bardzo ciekawą historię, stworzony z rozmachem i pomysłem świat, fajnych bohaterów i tajemnicę, którą bardzo chciałoby się rozwiązać. Może nie należałoby zaczynać od tego tytułu swojej przygody z twórczością Lema, ale na pewno jest na Astronautów miejsce w puli lemowskiej prozy do przeczytania. Z początku może męczyć, ale ze wszech miar warto. Warto widzieć, jak to się wszystko zaczęło: to zgłębianie obcości, konfrontowanie ludzkości z kosmicznymi bytami. Te koncepcje, które z czasem rozwinęły się w Solaris czy Niezwyciężonym. Dla mnie to trochę jak poznanie historii Trelane’a z oryginalnej serii Star Treka w kontekście późniejszego pojawienia się Q – niby jeszcze nie to, ale już widać zarys myśli. Bardzo fajne i bardzo cenne. A z czasem tylko zyskuje.






- Siedemdziesiąt sześć głosów padło za pokojowym rozwiązaniem konfliktu – powiedział. – Decyzja ta nie jest oczywiście ostateczna, ale nie o to  tej chwili chodzi. Od z górą ośmiuset tysięcy lat żyje na Ziemi gatunek ludzki. W czasie pełnej trudów i cierpień drogi pokoleń poznał on nie tylko sposoby opanowania sił przyrody, ale nauczył się także kierowania siłami społecznymi, które przez całe wieki udaremniały postęp, zwracając się przeciw człowiekowi. Epoka wyzysku, nienawiści i walki skończyła się wreszcie kilkadziesiąt lat temu zwycięstwem wolności i współpracy narodów. Jednakże nie jest nam dane spocząć i zadowalać się osiągnięciami. Na progu nowej ery nastąpiło pierwsze zetknięcie cywilizacji ludzkiej z pozaziemską, i oto wydano na nas wyrok zagłady. Cóż mamy począć? Czy na groźbę rzuconą z innej planety opowiedzieć ciosem, który zniszczy atakujących? Moglibyśmy tak zrobić tym swobodniej, że mamy do czynienia z istotami całkowicie od nas odmiennymi, którym nie można przypisać ani uczuć, ani umysłowości ludzkiej. A jednak, mając do wyboru wojnę i pokój, wybraliśmy pokój. W tym naszym kroku widzę głęboką więź człowieka z całym Wszechświatem. Minęła epoka, w której uważaliśmy Ziemię za planetę wybraną spośród wszystkich.  Wiemy, że w nieskończonej przestrzeni toczą się miliardy światów podobnych do naszego. Cóż stąd, że istniejące na nich formy czynnego trwania, które nazywamy życiem, są nam nieznane,. My, ludzie, nie uważamy się za lepszych ani gorszych od wszystkich innych mieszkańców wszechświata. Prawda, z naszą decyzją wiąże się nieprzewidziane ryzyko, olbrzymie trudy i niebezpieczeństwa. Mimo to jesteśmy jednomyślni. My, uczeni, służymy społeczeństwu, jak wszyscy jego członkowie. Jesteśmy równymi wśród równych, ale jedno jest nam dane szczodrzej niż innym. Odpowiedzialność. Podejmujemy ją świadomi naszego obowiązku wobec świata.

środa, 23 czerwca 2021

Rok Lema: "Solaris"

Autor: Stanisław Lem
Tytuł: Solaris
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2008
Wydawca: Agora

Pomyślałam, że może trzeba poczytać trochę mądrych rzeczy. A skoro i tak jest rok Lema, to czemu by nie wrócić do tego autora, którego dotąd znałam głównie z Ijona Tichego oraz Fiaska. No i Ulv we mnie rzucił Lemami z domowej biblioteczki. Chyba więc nie miałam wyboru. Zaczęłam od Solaris (teraz wreszcie będę mogła obejrzeć ekranizacje i Słynny Pośladek Clooneya).
O czym konkretnie jest Solaris, zapewne cała ludzkość już od dawna wie. Ale prawdę mówiąc, nawet jeśli ktoś nie wie, to w sumie samo to, o czym jest powieść, trudno nazwać spoilem. Bo przecież o tym, że ocean na Solaris żyje, czytelnik dowiaduje się niemal od razu po rozpoczęciu lektury. Wkrótce potem z łatwością przychodzi rozkminienie, skąd się biorą dziwni goście wewnątrz stacji. I właściwie w ogóle nie jestem w stanie więcej powiedzieć o wydarzeniach zachodzących na Solaris. To nawet zabawne, że mimo wszystko powieść ma całkiem uczciwą pojemność i, co więcej, przez cały czas trzyma w napięciu. Na dobrą sprawę można by to samo streścić w opowiadaniu.
No, ale to by oznaczało wyrzucenie na przykład wielostronicowego zarysowania historii solarystyki – wszystkich nazwisk badaczy, kolejnych teorii na temat oceanu czy nomenklatury związanej z aktywnością fal. Jak my byśmy sobie bez tego poradzili?
Okej, okej – trochę sobie śmieszkuję, oczywiście. Faktycznie na pierwszy rzut oka ta historii solarystyki wydaje się absurdalnie zbędna – i zresztą może jest zbędna, ale trzeba przyznać, że nadaje powieści fajny klimacik. Czytelnik wsiąka w ten akademicko-naukowy światek, w którym profesorowie spierają się o detale, które nie interesują nikogo poza nimi – i to jest tak niesamowicie przekonujące. Tak bardzo widać, że autorem jest osoba obeznana z tą rzeczywistością, a w konsekwencji również bohaterowie, którzy wszak są uczonymi, stają się przekonujący (nawet jeśli noszą te straszne siatkowe koszule).
Ale tak abstrahując od śmieszków – będę spoilować. Uczciwie ostrzegam.

Ogromnie podoba mi się też relacja Kelvina z innymi. To znaczy jasne, moim ulubionym bohaterem i tak był Sartorius, ale to właściwie nie jest nic zaskakującego. Pojawia się raptem w dwóch scenach na krzyż i nic o nim nie wiadomo, może poza faktem, że wydaje się wkurzony na cały świat – wyobraźnia robi swoje. Na przykład ogromnie jestem ciekawa, czym był jego „gość”.
Ale Kelvin obracał się głównie w towarzystwie dwóch osób: Snauta oraz Harey. Bardzo interesująca jest stopniowa zmiana nastawienia bohatera do tej drugiej: z początkowej ostrej niechęci czy wręcz lęku, przechodzimy do totalnej akceptacji, wręcz jakiegoś koślawego zastępczego romansu, w którym obie strony wiedzą, że to nie ma szans, ale chcą się oszukiwać, ile się da, bo to lepsze niż nic. I wprawdzie nie mamy obszernej ekspozycji, w której poznalibyśmy pełną historię związku sprzed tragicznej śmierci kobiety, ale to zdecydowanie nie jest konieczne, bah, tak jest nawet lepiej. Czytelnik wie dokładnie tyle, ile musi, żeby nadążyć za wątkiem. Chciałabym, żeby współcześni twórcy tak dobrze potrafili wyczuć granicę między całkowicie zbędnym przytaczaniem dokładnej genezy wszystkiego a wrzuceniem odbiorcy w chaos bez jakichkolwiek odpowiedzi czy nawet sugestii. Tutaj Lem zrobił to, moim zdaniem, idealnie.

Ale głównym bohaterem pozostaje jednak ocean i w ogóle cała Solaris – Kelvin, Snaut czy Sartorius to tylko obserwatorzy, którzy mówią nam coś o kondycji ludzi w tej wersji przyszłości, ale bardzo niewiele dowiadujemy się od nich o tytułowej planecie.
A to jest fantastyczna planeta, jak Jeżusia kocham. I pomijam już nawet samą ideę żywego oceanu i prób zrozumienia go – oczywiście, to jest pasjonujące i po lekturze człowiek nadal się zastanawia, która z interpretacji zjawiska, przedstawionych przez bohaterów, jest właściwa: czy ocean próbował porozumieć się z przybyszami z Ziemi? Czy był czymś w rodzaju rodzącego się bóstwa? Do mnie dość mocno przemawia wyjaśnienie z kosmicznym dzieckiem, które po prostu wypróbowuje swoje możliwości i bawi się – jasne, ludziom może wydawać się istotą przepotężną, niemal boską, zagadkową i nieskończenie starą, ale ludzka perspektywa jest jednak bardzo biedna. Tymczasem ocean przypomina mi trochę (uwaga, to będzie dalekie skojarzenie) Trelane’a z odcinka The Squire of Gothos z oryginalnej serii Star Treka. Trelane również jawi się Kirkowi i reszcie jako wszechmogący i również nie wiemy, do jakiego gatunku należy. Ale pod koniec odcinka dowiadujemy się, że w istocie nasz rozrywkowy kosmita jest niczym więcej, jak tylko psotnym dzieckiem, które zaraz dostanie opiernicz od rodziców.
Nie twierdzę, że ocean na Solaris ma gdzieś swoich kosmooceanicznych rodziców, ale swobodnie może być dzieckiem. Nawet to jego umykanie przed dotykiem ludzi wygląda mi trochę na takie droczenie się.
Ale ja miałam nie o tym: bo jakkolwiek sam zamysł oceanu jest oczywiście świetny, to tym, co mnie naprawdę zafascynowało, były opisy Solaris. Niesamowicie piękne i plastyczne opisy wzbudzonego, bulgocącego oceanu, spienionych formacji, które pojawiają się nad powierzchnią na kilka godzin tylko po to, by z powrotem zatonąć, a to wszystko w zmieniającym się świetle dwóch słońc, które sprawiają, że planeta za każdym rzutem oka wygląda nieco inaczej. Te opisy zresztą skojarzyły mi się z totalnie doskonałymi opisami z 2001: Odysei kosmicznej, które uwielbiam. Dodatkowo tutaj wiem, że to co przeczytałam, rzeczywiście w takiej formie zostało napisane i nie muszę się zastanawiać, jak to brzmi w oryginale i co poprawił, a co popsuł tłumacz.

Wcale się nie dziwię, że Solaris jest tak popularną powieścią Lema. Jest na tyle oderwana od rzeczywistości, że świetnie się starzeje, a jednocześnie to co znane, ludzkie, jest w niej bardzo wiarygodne. Mamy i trochę dramatu człowieka, który dostał szansę na naprawienie swoich błędów z przeszłości, a może nawet na swego rodzaju odkupienie, i trochę rozkmin o prawdzie i o tym, co znaczy właściwie życie, a na pierwszym planie oczywiście próbę nawiązania kontaktu z obcym – takim bardzo obcym, obcym w stopniu, który tak naprawdę uniemożliwia jakiekolwiek porozumienie. Ale mam wrażenie, że ani Solaris, ani specjaliści w dziedzinie solarystyki nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa i powieść nie jest tak do końca pozbawiona nadziei.





Tak to wygląda: gładka powierzchnia marszczy się, uspokojony już, zaschłymi pianami okryty przybój poczyna wrzeć, od horyzontów pędzą współśrodkowe ciągi fal, takich samych umięśnionych kraterów jak te, które asystują narodzinom mimoidu, ale tym razem rozmiary ich są nieporównanie większe. Podmorska część symetriady zostaje ściśnięta, kolos podnosi się z wolna w górę, jakby miał zostać wyrzucony poza obręb planety, wierzchnie warstwy oceanicznego gleju zaczynają się aktywizować, wpełzają coraz wyżej, na boczne ściany, powlekają je, tężejąc, zamurowują wyloty, ale to wszystko jest niczym w porównaniu z tym, co zachodzi jednocześnie w głębi.

środa, 16 czerwca 2021

Jak DC Comics spełnia marzenia: "Zegar Zagłady"

Autor
: Geoff Johns (scenariusz), Gary Frank (ilustracje)
Tytuł: Zegar Zagłady
Tytuł oryginału: Doomsday Clock
Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2020
Wydawca: Egmont

Ze Strażnikami zetknęłam się po raz pierwszy w połowie 2016 roku za pośrednictwem filmu Zacka Snydera. Filmu, który mnie absolutnie i z miejsca urzekł. Do tego stopnia, że zaraz rzuciłam się na komiks, który – o ile to w ogóle możliwe – okazał się jeszcze lepszy. Kiedy tylko więc pojawiła się możliwość zapoznania się z serią komiksowych prequeli do Strażników, bez zbędnego zastanowienia wgryzłam się w lekturę. I było… cóż, może nie bardzo źle, ale przede wszystkim: bardzo, bardzo nierówno. Geneza Ozymandiasza na przykład irytująca, Komedianta – niezgodna z tym, co pamiętałam z oryginalnej historii, rozdział o Gwardzistach zaś był chaotyczny i tylko trochę wynagradzał to plot twist z Zakapturzonym Sędzią. Toteż koniec końców moje pragnienie przedłużenia jakoś przygody ze Strażnikami pozostało niezaspokojone.
A później tu i ówdzie zaczęły migać jakieś plotki o crossoverze uniwersum DC i Watchmenów. W internetach można było zobaczyć ilustrację przedstawiającą Batmana trzymającego znaczek Komedianta. Jakby tego było mało, były też grafiki z Batmanem i Rorschachem podającymi sobie dłonie – koncept tyleż zarąbisty, ile nierealny ze względu na dramatyczne różne podejścia tych dwóch bohaterów do konceptów dobra i zła.

No i stało się: rozbudzony plotkami i obrazkami mózg wreszcie dostał świeże mięsko w postaci komiksu Zegar Zagłady, czyli sequela Strażników wprowadzającego oryginalnych bohaterów z tego ostatniego do świata Batmana i reszty. Można by zapytać: czegóż właściwie chcieć więcej?
No więc na dobry początek można by chcieć, żeby napisał to Alan Moore.
Całkiem serio: mam wrażenie, że głównym problemem wszystkich postrażnikowych produkcji jest fakt, że scenariusze tworzyli inni ludzie. Może zdolni, może mega kompetentni, niemniej zupełnie nie dawali rady pociągnąć ani oryginalnego klimatu, ani ponadczasowości niektórych wątków, ani pogłębienia bohaterów. Seria prequeli wygląda jak zbiór fanfików – lepszych i gorszych, ale nadal to tylko fanfiki. W sumie podobnie serial HBO – co prawda to akurat bardzo dobry fanfik, fajnie osadzony w komiksie, ale nadal nie wsiadł mi tak bardzo jak komiks Moore’a czy nawet film Snydera. I w Zegarze Zagłady mamy to samo: to dobry fanfik, ale jednak tylko fanfik. Nawet nie wiem, czy w DC ktoś faktycznie uznał, że hej, mam super pomysł na taki crossover, czy jednak najpierw dotarły do nich wieści, że fanom się coś takiego marzy, więc stwierdzili „jedziemy – da się zrobić”.
Acz nawiązania do dawnego
Rorschacha są bardzo udane.
(źródło)
Rorschach właściwie nie miał w sobie nic z Rorschacha (co z pewnych względów jest zrozumiałe, ale moim zdaniem spokojnie dałoby się tu lepiej powiązać dwóch bohaterów), Komediant właściwie w ogóle stracił osobowość, nawet Joker się w żaden sposób nie popisał. Wprowadzenie w historię Mima i Marionetki wydało mi się zbędne, bo cała historia ma już tak dużo bohaterów, że naprawdę nie ma potrzeby dorzucania nowych.
Inna sprawa, że Mim i Marionetka jako tacy byli dość interesującą parą i myślę, że samodzielna opowieść o nich byłaby zupełnie niezła. Po prostu w Zegarze Zagłady mam wrażenie, że postacie są wpychane kolanem jak zapasowa para gaci do napęczniałej walizki, z której wszystkimi szczelinami sterczą już ciuchy i zaraz zapewne trzaśnie zamek. Przez to mało który bohater ma szansę fajnie się zaprezentować i w przypadku wspomnianego Jokera na przykład miałam wrażenie, że jest tylko po to, żeby być – no bo jak jest Batman, to wypada, żeby pojawił się Joker.
I teraz nie wiem: może komiksy DC tak po prostu wyglądają. Może scenarzyści wychodzą z założenia, że charaktery bohaterów czytelnik poznał już czterdzieści lat temu i teraz wystarczy, żeby oni wszyscy robili rzeczy. Wprawdzie nie miałam takiego wrażenia przy tych komiksach z DC, które czytałam do tej pory, ale może miałam wyjątkowe szczęście.
Słowem: był przesyt bohaterów i niedosyt satysfakcjonującego rozwinięcia choćby kilku z nich.

Dziwnie czytało mi się fragmenty z perspektywą Manhattana, bo zastosowano przy nich dokładnie ten sam zabieg, który wypadł bardzo interesująco w Strażnikach – tylko że powtórka z zasady rzadko kiedy wypada równie dobrze jak pierwowzór – przez samo to, że jest powtórką. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że autorzy uznali „hej, to się podobało w tamtym komiksie – zróbmy tak samo!”. To już lepiej na tym tle wypada historia Dra Manhattana z prequeli, bo tam autor poszukał nowego sposobu na pokazywanie oglądu rzeczywistości przez kogoś, kto istnieje jednocześnie we wszystkich czasach i przestrzeniach. W Zegarze Zagłady wyraźnie zabrakło świeżego pomysłu, jak można by wykorzystać potencjał tej postaci.

Teksty przebiegające 
przez klejenie
to rzadko kiedy
dobry pomysł.
Mimo całego tego czepialstwa muszę podkreślić, że dobrze się bawiłam podczas lektury. Jasne, nie są to Strażnicy, o jakich nic nie robiłam. Historia nie ma tej wagi, bohaterowie są pisani trochę naprędce i niektórzy wydają się zupełnie zbędni. Ale jednocześnie fabuła po prostu wciąga, wątki się przeplatają, akcja toczy się dynamicznie i nie można narzekać na nudę. Jak wspomniałam, Mim i Marionetka, choć może w złym czasie i miejscu, są ogólnie bardzo ciekawymi postaciami (szczególnie Mim i jego niezwykły pistolet*).
Ponadto Zegar Zagłady jest bardzo ładnie narysowany. Fajne kadry, staranna kreska, wyrazisty klimat poszczególnych scen – pod tym względem nie mam najmniejszych powodów do kręcenia nosem.

Aha, muszę nadmienić, że jestem złym i leniwym człowiekiem: nie przeczytałam wszystkich informacji o bohaterach, które zostały zawarte między poszczególnymi częściami. Nawet nie chodziło o sam fakt, że dużo literek (a dużo, w dodatku zdarzało się, że literki wypadały w klejeniu, więc części słów trzeba się było domyślać), tylko o to, że przedarcie się przez całe te informacyjne wstawki (choć te wstawki same w sobie super ciekawe!) okropnie wyrywało mnie z właściwej historii i miałam wrażenie, że zanim skończę to czytać, zdążę zapomnieć, na czym w ogóle stoimy z fabułą.










__________________
*) Ulvie, nie rechocz!

środa, 9 czerwca 2021

O takiego Jokera nic nie robiłam: "Joker"

(źródło)
Nie mogę powiedzieć, żebym miała jakieś szczególne parcie na kino, kiedy na ekrany wszedł Joker w reżyserii Todda Phillipsa. Jakkolwiek lubię kinowe uniwersum DC, a sam Joker wydaje mi się dość interesującą postacią, w tym akurat przypadku dość spokojnie założyłam, że obejrzę w domowym zaciszu, kiedy wreszcie się pojawi na platformach streamingowych. O dziwo, nie minęło nawet aż tak wiele lat, a w końcu udało się tego dokonać (a tymczasem kupiony na premierę w 2012 r. czwarty tom Kłamcy Jakuba Ćwieka wciąż stoi na półce – nówka sztuka, nigdy nieczytana…).

Oczywiście, do tej pory zdążyłam już zostać zalana zachwytami, jak wspaniałym filmem jest Joker, jak genialnym aktorem Joaquin Phoenix i jak ważne, fantastyczne to dzieło. Ten mega pozytywny odbiór skojarzył mi się zresztą trochę z marvelowskim Loganem, którego uważam za bardzo udaną produkcję, nawet mimo ambiwalentnego stosunku do reszty superbohaterskiego kina spod tego znaku.
Różnica między tymi dwoma tytułami jest, ma się rozumieć, zasadnicza: o ile Logan był o końcu bohatera, o tyle w Jokerze widzimy jego początki (mówię tu „bohater” w dużym uproszczeniu, bez rozróżniania na bohaterów i złoczyńców, szczególnie że akurat w uniwersum DC to bywa mocno nieostre). I tutaj muszę od razu powiedzieć jedno: geneza powstania Jokera nie jest interesująca. Prawdę mówiąc, jest zupełnie banalna. Od pierwszych minut filmu mamy bardzo jasny, bardzo niesubtelny przekaz: społeczeństwo jest winne. Ludzie są kutasami, zdepczą twoje marzenia, ośmieszą cię i sponiewierają. Doprowadzą na skraj wytrzymałości, aż w końcu pękniesz. Tadam, koniec – i niby nie zaspoilowałam, ale jeśli mam być szczera, to w tym momencie już nie warto sięgać po Jokera – przynajmniej nie jeśli faktycznie oczekujemy odkrywczej fabuły.

(źródło)
Bo zupełnie inaczej ma się sprawa z samą główną kreacją. Joaquin Phoenix naprawdę jest w tym filmie rewelacyjny. Przy tej banalnej treści wyłuskał z Jokera cały ogrom miodności:
idealnie i wiarygodnie pokazuje emocje, z jakimi zmaga się tytułowy bohater. Jego przemiana nie bierze się znikąd: widzimy, jak Arthur Fleck dojrzewa, jak przez pewien czas jeszcze walczy – zarówno z narastającym gniewem, żalem i frustracją, jak i z chorobą. Zresztą, nawet kiedy znajdzie się już po tej drugiej stronie, nadal nie mamy do czynienia po prostu z szalonym złolem, czego dobrym świadectwem jest jego relacja z Garym (Leigh Gill). W zasadzie od początku do końca widz nie ma problemu z kibicowaniem Jokerowi, choć trzeba tu zaznaczyć, że przy tak przerysowanym otoczeniu to nie jest aż tak spektakularne osiągnięcie.
Arthur Fleck jest trochę takim uosobieniem fantazji wielu zwykłych ludzi. Podobnie jak Ruth z I Don’t Feel at Home in this World Anymore, Frank z God Bless America czy William z Falling Down, decyduje się na krok, o którym od czasu do czasu myśli prawie każdy: przestać zgrywać dobrego człowieka i wreszcie z przytupem zareagować na zaczepki, drwiny czy po prostu czyjąś niekompetencję albo brak kultury. I to działa. Bo to zawsze działa.
Szczególnie w takim świecie, jakiego wycinkiem jest Gotham.

Wspomniałam już, że tło, na którym występuje Phoenix, jest strasznie przerysowane. W Gotham normalni, uprzejmi ludzie należą do jakiejś mieszczącej się w granicach błędu statystycznego mniejszości. Na chwilę obecną umiem sobie przypomnieć właściwie tylko wspomnianego już Garego. Bo nawet matka Arthura, Penny (Frances Conroy) jest tylko z pozoru miłą staruszką. A poza tym, dostaniemy już tylko całą galerię buców i łajdaków. Począwszy od przypadkowych dzieciaków, które bez żadnego powodu sklepią Arthura w pierwszej scenie filmu, przez młode korposzczurki, które spuszczą mu łomot w metrze, a kończąc na bardziej wyrazistych postaciach, jak Murray Franklin (Robert De Niro) i, oczywiście, Thomas Wayne (Brett Cullen). Przy tym ostatnim zresztą muszę się zatrzymać.

(źródło)
Domyślam się, że Thomas Wayne miał
położyć podwaliny pod konflikt Jokera z Batmanem, czy też Jokera z Brucem. Ale jedyne, o czym mogłam myśleć, kiedy pojawiał się na ekranie, to „dlaczego on w ogóle przeżył tak długo?”. Gościu był największym burakiem ever. Mówimy o człowieku, który – kandydując na burmistrza – otwarcie i oficjalnie poniża większość potencjalnych wyborców i uważa, że wszystko jest w porządku. Przy czym żeby nie było: wiem, że czasem kandydatowi opłaca się pocisnąć jakiejś grupie obywateli, żeby w ten sposób przekonać do siebie inną, liczniejszą grupę. Ale z tego co zrozumiałam, Thomas pocisnął właśnie tej liczniejszej i szczerze nie mam pojęcia, kto miałby na niego głosować. W prywatnych kontaktach również zachowywał się mocno bucowato i trochę chciałoby się powiedzieć „Batmanie, nie żałuj ojca, był strasznym penisem”.

Ostatecznie więc mam wrażenie, że Joker był filmem ostro przehypowanym, choć zdecydowanie ze względu na Joaquina Phoenixa warto go obejrzeć. Fabuła jest może prosta, ale przynajmniej spójna, mamy solidne umocowanie, dlaczego akurat klaun, dostajemy też dwa może nie jakoś spektakularnie istotne, ale ciekawe plot twisty. Tu i ówdzie będą nawet fajne zdjęcia.
Jokerem mojego dzieciństwa był Jack Nicholson, bardzo nie lubię Jokera Heatha Ledgera, Joker Jareda Leto zaś jest moim zdaniem jakimś dziwacznym potknięciem producentów. Joaquin Phoenix przekonał mnie do swojej wizji, co nie było proste w konfrontacji z tak wyrazistą postacią, jaką wykreował Nicholson. Na pewno nie żałuję seansu.






I'm waiting for the punchline.
There is no punchline.

środa, 2 czerwca 2021

Disco Elysium, czyli niezwykłe pytania i jeszcze bardziej niezwykłe odpowiedzi

Ojacie, Jeżu kolczasty
, jakie to dobre.
Okej, okej – mój pierwszy kontakt z Disco Elysium – gry rpg z niezależnego estońskiego studia ZA/UM – nie był może zbyt owocny… no, taki 1.2, bo za faktycznie pierwszym razem, to zginęłam w samouczku. Ale później to tak: najpierw spróbowałam pobić dziecko, ale palnęłam się w nos i dziecko mnie wyśmiało, a potem pobiegałam trochę po ulicy w tę i nazad i koniec końców się zacięłam. Potem nastąpiła długa przerwa w grze. A potem Ulv powiedział, że jest wersja definitive edition, którą można kupić z dużą zniżką, jeśli ma się wersję podstawową, więc kupiłam i zaczęłam zabawę od nowa. I tym razem sklepałam dziecko (czy to jest coś, czym powinnam się chwalić…?)!

Może byłam po prostu lepiej przygotowana mentalnie. Bo jest się do czego przygotowywać. Już ten wspomniany przeze mnie zgon w pierwszych minutach potrafi nieźle zbić człowieka z tropu. Uczymy się zupełnie innego podejścia – ostrożności zarówno w stosunku do innych postaci, ale też do przedmiotów nieożywionych. Może się okazać nawet, że nasz bohater będzie sam dla siebie najgorszym wrogiem – bo to taki typ: pijak i narkoman, który nieomal zapił się na śmierć, którego kariera zawodowa wisi na włosku, a gdzieś w tyle głowy nie dają spokoju mętne wspomnienia dawnej miłości. Gracz może wykrzesać z tej postaci bardzo wiele – poprowadzić go w najrozmaitszych kierunkach, być może czasem nieco szalonych. I nie mówię tu tylko o statystykach, do których przydzielamy punkty doświadczenia. Mówię o budowaniu charakteru i osobowości, z którymi wiąże się bardzo fajny system Gabinetu Myśli – w zależności od konkretnych działań i rozmów, możemy „przemyśleć” w nim rozmaite tematy, a kiedy już dojdziemy do rozwiązania danego problemu, dostajemy bonusy-niespodzianki. Dzięki temu dość trudno grać „matematycznie”, wyliczywszy sobie na początku, że chcę tyle a tyle punktów w tej a tej umiejętności, bo tak naprawdę te punkty będą przez całą rozgrywkę dość płynne. Lepiej więc grać po prostu tak, żeby mieć z tego frajdę i zbudować naszemu glinie taką osobowość, na jaką mamy ochotę. W grze i tak jest bodaj jeden test umiejętności, który rzeczywiście bezwzględnie trzeba zdać, żeby ją móc ukończyć.

Początek gry. Takich epizodów jest
więcej - i są to chyba moje ulubione
momenty.
Przygoda w Disco Elysium polega przede wszystkim na rozmowach. W Revachol spotkamy całą mnogość nietuzinkowych postaci, mniej lub bardziej przetrąconych przez dość ponurą historię miasta i uwikłanych w skomplikowane relacje. Musimy nauczyć się między nimi lawirować i decydować, komu udzielić pomocy, a kogo wystawić do wiatru. Nie zbawimy całego świata. Może tylko czasem uda się
ocalić grupkę młodocianych narkomanów albo paru wieśniaków w rozpadających się chałupach, ale równie dobrze możemy mieć zupełnie inne priorytety. Warto też wspomnieć, że naszym partnerem w śledztwie jest niejaki Kim Kitsuragi – bardzo rzeczowy funkcjonariusz RCM (czyli lokalnej policji), który bacznie nas obserwuje. A on także ma swoje zdanie na poszczególne tematy. Pytanie, czy w ogóle zależy nam na jego sympatii?
Do niezliczonych, niesamowicie rozbudowanych dialogów z postaciami niezależnymi dochodzą nam – równie rozbudowane – dialogi wewnętrzne. To wszystko sprawia, że jest naprawdę, naprawdę dużo czytania. I mam tu na myśli: bardzo dużo. I to nie są raczej proste zdania w stylu „Morning! Nice day for fishing, ain’t it!” (kopirajty należą do Viva La Dirt League). Gra będzie wymagała sporego skupienia, żeby to wszystko ogarnąć.
W konsumowaniu tych treści bardzo pomaga oczywiście pełny voice acting. I koniecznie muszę to podkreślić: on jest absolutnie przezajebisty, pardą maj frencz. Narratora słyszymy w głowie nawet tydzień po odejściu od gry, a głosy należące do takich „postaci” jak Ancient Reptilian Brain albo Limbic System to jest po prostu majstersztyk. Momentami wręcz miałam nadzieję, że stracę przytomność albo coś, i znowu się odezwą – bo zazwyczaj pojawiają się właśnie w takich momentach, ewentualnie w nocy podczas snu. Ciekawostka: oba te głosy (i kilka innych) są grane przez jednego aktora, Mikeego W. Goodmana, który dał prawdziwy popis. Mam na myśli: prawdziwy. Taki, że ciary, jak się te głosy – hipnotyzujące i wciągające jak bagno – słyszy.

Podczas rozgrywki można dołączyć do
wybranej frakcji. Absolutnie uwielbiam,
że głos namawiający nas do faszyzmu mówi
słowa takie jak good czy okay przez ö.
O
czywiście, Disco Elysium to nie tylko głosy i rozmowy. Mamy też stronę wizualną, która jest równie świetna. Świat otaczający naszego glinę (używam tego określenia jako jedynego znanego mi odpowiednika angielskiego „cop” – „policjant” po pierwsze wydaje mi się zbyt oficjalne, po drugie nie mamy tam jako takiej policji, tylko wspomniane już RCM) jest zmęczony burzliwą historią i podzielony, skonfliktowany – właściwie zupełnie jak sam bohater. Wszystko się sypie, a poszczególne frakcje walczą ze sobą o wpływy na tym pobojowisku. I to bardzo wyraźnie widać: zarówno w zdezelowanych budynkach, opuszczonych chatach, czy zdewastowanych muralach, jak i w niesamowitym stylu grafik Aleksandra Rostova, malarza i art directora w zespole tworzącym grę. Ich deliryczność dodatkowo świetnie wpasowuje się w kondycję psychiczną naszego bohatera, z którego perspektywy ten świat właśnie trochę taki jest: rozchwiany, niewyraźny, sprawiający mu ból bezpośrednio w głowie. Ja w ogóle ogromnie lubię takie zdezelowane światy, więc była to dla mnie czysta, niezmącona miodność.

Możemy też zapoznać się z kolekcją
powieści o Mężczyźnie z Hjelmdall. Taki hint:
w trakcie gry można będzie również zdobyć
koszulkę z tytułowym bohaterem!
To doskonale napisana i świetnie zrealizowana historia, po skończeniu której miałam tylko myśl: „To było dobre. Bardzo, bardzo dobre!” – co prawda dwa dni później przyszło mi do głowy małe zastrzeżenie co do rozwiązania głównego wątku, czyli tajemnicy wisielca
na podwórzu za hostelem Whirling-in-Rags, ale nie mogę powiedzieć, żeby ten jeden mankament zdołał przyćmić choć część zajebistości Disco Elysium (pardą maj frencz ponownie). Poza sprawą morderstwa, nasz bohater próbuje też rozwiązać tajemnicę własnej tożsamości i własnego życia, a śledztwo - zarówno to oficjalne, jak i to prywatne - zaprowadzi go w niesamowite rejony i pozwoli zetknąć się ze zgoła nieoczekiwanymi wątkami, takimi jak całkiem dosłowne dziury w rzeczywistości, kryptydy czy tajemnicze studio developerskie, które miało ambicje stworzenia nowatorskiej gry.
Nie wiem, czy wrócę do tego tytułu – na pewno bym chciała, ale to jednak ponad 130 godzin życia (w każdym razie tyle zajęło mi jej przejście, może za drugim razem to by się odrobinę skróciło). Jestem bardzo ciekawa, jak potoczyłaby się ta historia, gdybym inaczej pokierowała moim gliną. Z achievementami nie dojechałam nawet do połowy, więc sporo przede mną. Na pewno warto zapoznać się z tym tytułem i dać się pochłonąć historii Revachol i Martinaise przynajmniej raz. To kolejny przykład, że nie trzeba szukać dobrych gier po żadnych tam Bioware’ach czy Bethesdach, bo tańsze i bez porównania lepsze produkty możemy dostać z niezależnego studia, które powstało raptem w 2016 roku.
Obecnie jest niemal pewne, że Disco Elysium będzie miało kontynuację – bierę w ciemno. Już. Proszę, weźcie moje pieniądze, ZA/UM.






A tutaj mój dzielny bohater właśnie
został królem parkietu. HAARDCOOOORE!


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...