wtorek, 31 grudnia 2019

Hymm, chrząk, chrumk, czyli "Wiedźmin"

(źródło)

Dobra, dobra. Moje całe internety huczą nowym serialem, więc nie będę gorsza i też dorzucę coś od siebie.
Od razu muszę tutaj nadmienić, że opowiadania i sagę czytałam, owszem, ale ładnych parę lat temu, toteż pamiętam z nich, niestety, mniej niż niewiele. Tak więc nową serię Netflixa oglądałam z wiedzą, o co mniej-więcej chodzi, ale kompletnie nie pamiętając detali, przebiegu bitew, życiorysów bohaterów i tak dalej. Stąd też nikt nigdy nie usłyszy ode mnie „hurr durr, w książce było inaczej”, no bo szczerze nie pamiętam, jak było w książce. Ale, tak całkiem szczerze, nawet gdybym czytała książki wczoraj, i tak nikt by ode mnie czegoś takiego nie usłyszał.
Lubię myśleć, że zmądrzałam od premiery pierwszej części filmowego Władcy Pierścieni z 2001 roku. Pamiętam, że choć filmy Petera Jacksona mnie zachwyciły, to jednak przez parę ładnych lat gryzły mnie różnice względem literackiego oryginału. Że tak wspomnę o Tomie Bombadilu, Glorfindelu czy obecności Haldira w Helmowym Jarze. Teraz, kiedy patrzę na to wszystko z perspektywy czasu, rozumiem, że patrzyłam wyłącznie jako zagorzała i zacietrzewiona fanka Tolkiena, kompletnie nie uwzględniając tego, że film to zupełnie inne medium, w dodatku dzieło Jacksona było – o zgrozo – kierowane również do widzów, którzy nie czytali książek. Pewne zmiany dodawały dramaturgii, inne znów sprawiały, że całość wyszła spójniej.
I podejrzewam, że w dużej mierze podobnym regułom poddano Wiedźmina. Pewnie, że są zmiany względem książek. O ile kojarzę, rozbudowano na przykład wątek przeszłości Yennefer. No i kurczę, bardzo dobrze, bo to jeden z ciekawszych wątków serialu, który świetnie zbudował postać. No, może poza jednym głupstwem, ale o tym za chwilę.

(źródło)
No ale właśnie, ja może zacznę od bohaterów, bo przyznam, że kiedy pojawiły się pierwsze niusy o obsadzie serialu, to właśnie tutaj miałam największe wątpliwości. Konkretnie nie leżał mi Henry Cavill jako Geralt. Ja w zasadzie nic nie mam do tego gościa, był całkiem w porządku Supermanem, ale wydawał mi się zdecydowanie zbyt… zbyt śliczny. To już Żebrowski z tego niesławnego polskiego arcydzieła kinematografii zdał mi się nagle odpowiedniejszy – nie wiem, jak to ująć. Był bardziej sponiewierany przez życie. A biorąc pod uwagę życie Geralta, chyba on powinien wyglądać na sponiewieranego.
Tymczasem przywyknięcie do nowej wizji Wiedźmina zajęło mi jakieś pół odcinka. Cavill wcale nie jest zły, a jego seria chrząknięć i hmmmknięć jest tak konsekwentnie prowadzona, że z czasem widz rozumie, że to po prostu taka postać. To facet, który nie rozmawia zbyt chętnie, za to jeśli już musi się odezwać, to często zbywa rozmówcę właśnie jakimś takim dźwiękiem. Ot, taki mruk. Wcale fajnie to wyszło.
(źródło)
Jak już wspomniałam, jest też mocno rozbudowana Yennefer (Anya Chalotra). Raz, że pełen szacun za jej garbatą wersję – jest po prostu świetnie zrobiona, szalenie przekonująca i dobrze zagrana. Dwa, że jej historia jest ogromnie wciągająca: obfituje w emocje, niespodziewane zwroty akcji wyjaśnia sporo z tego, co dzieje się później, każąc zastanowić się, czy cała afera z Ciri, Nilfgaardem i całą resztą nie była aby bardzo prosta do uniknięcia. Moje jedyne zastrzeżenie dotyczy tu dzieciowej dramy Yennefer: wzięła się trochę znikąd. No bo najpierw bohaterka sama się pcha do przemiany, która – jako efekt uboczny – pozbawi ją możliwości urodzenia dziecka, a w następnej chwili ta sama bohaterka ma jakieś straszne parcie na dzieci i niezaspokojony instynkt macierzyński. Wyszło to niekonsekwentnie i trochę irytująco.
Sama Ciri (Freya Allan) zaś także nie budzi moich wątpliwości. Oczywiście, cierpi na standardową przypadłość, czyli Syndrom Filmowych Włosów, przez co po iluś dniach błąkania się po lasach i bagnach jej platynowe pukle wciąż w idealnych falach spływają na plecy i ramiona, ale zaczynam się do tego przyzwyczajać. Choć z radością powitałabym kiedyś film, w którym twórcy potrafią ogarnąć wyobraźnią wszystkie cienie i blaski długich włosów… No ale w każdym razie sama postać jest zupełnie nieźle zagrana, a nawet budzi sympatię, choć nigdy nie należałam do fanów Ciri.
No i Jaskier (Joey Batey) – bardzo odpowiada mi Jaskier. Jasne, wyobrażałam go sobie nieco inaczej, ale bez problemu kupuję serialową wizję. Radosny bard-kobieciarz, któremu w sumie całkiem nieźle wychodzą te jego piosenki. Tylko na litość Jeżusia, nie mam pojęcia, dlaczego jego imię po angielsku brzmi… „Jaskier”. Przecież twórcy musieli wiedzieć, że to imię doskonale przetłumaczalne – było wszak (o ile mi wiadomo) tłumaczone w anglojęzycznych wydaniach książki, że nie wspomnę o anglojęzycznej wersji gier.

(źródło)
Z postaciami z dalszych planów jest już różnie. Są tacy, którzy wypadają super: Cahir, Fringilla, Moszniaczek Myszowór, Stregobor i masa innych. No i są tacy, co gorzej. Po pierwsze, muszę się przyczepić do Yarpena (Jeremy Crawford) – może i jest dobrze zagrany, to w ogóle nie jest wina aktora. Napisany też nieźle. Ale on i w ogóle większość krasnoludów w serialu są jacyś tacy koszmarnie anemiczni. To krasnoludy, które powinno się wysłać na siłownię. Przyznam, że kompletnie nie rozumiem decyzji o właśnie takim zaprezentowaniu tej rasy. Z początku nawet nie bardzo umiałam odróżnić kraśki od niekraśków, bo myślałam, że to po prostu randomowi, nieco niżsi kolesie. Jakoś tak biednie to wyszlo.
Drugi zasadniczy żal mam o Borcha Trzy Kawki (Ron Cook). Żeby nie było nieporozumień: absolutnie uwielbiam jego ludzką postać. Jest świetny, z miejsca budzi sympatię. No a potem przybiera postać złotego smoka… I to było bolesne.

W ten płynny sposób przechodzę do kolejnej sprawy, czyli potwory i CGI. Znów – mam tu mieszane uczucia. Z jednej strony, kikimora czy strzyga ogromnie mi się podobały. Z drugiej zaś – satyr czy też wspomniany złoty smok bardzo zgrzytały, niestety. Ulv podpowiedział mi coś, co może być prawdą: fajnie wypadły te stwory, które były słabo oświetlone. Może więc to jest sposób i trzeba było wszystkie pokazywać w ten czy inny sposób w cieniu – dla własnego dobra. No bo ten smok nie był ładny. Nie mówię, że ten nasz, polski, był lepszy, no ale bądźmy szczerzy, to nie była wysoko ustawiona poprzeczka. Także CGI się buja: raz jest naprawdę nieźle, innym znów razem trochę razi. Nie jest to jednak coś, co by mi psuło przyjemność z oglądania.
(źródło)
Dodatkowym atutem, jeśli chodzi o stronę wizualną, są piękne widoki, pomysłowe i bardzo klimatyczne. Począwszy od bagien z pierwszej sceny pierwszego odcinka – te wszystkie scenerie ogląda się z niekłamaną przyjemnością.

Fabularnie, jak już wspomniałam, wiszą mi wszelkie odchyły od literackiego pierwowzoru. Przemieszanie linii czasowych jest zabiegiem, którego trochę się obawiałam, ale koniec końców wyszło fajnie i chyba w żadnym momencie się nie pogubiłam. Intryga wciąga, widz angażuje się w losy bohaterów, a po pierwszym odcinku – który jest w paru miejscach nieco przegadany – fabuła się rozkręca i prawdę mówiąc ani się obejrzałam, a sezon się skończył i teraz czekam na kolejny.
Jeszcze tylko jedna nauka na przyszłość: jeśli macie magów i zamierzacie bronić się przed wrogą armią, a wspomniani magowie są waszą główną siłą, to na Jeżusia: nie wypuszczajcie ich w pole samopas, tylko co najmniej otoczcie kordonem najbardziej wypasionych tanków. To są casterzy. Casterów się chroni, do licha! Ale w sumie still better niż obrona miasta w Grze o tron




- When you live as long as I do, all the names start to sound the same.

wtorek, 10 grudnia 2019

Opowieść o androidach, kuciu w ścianie i wymiotach, czyli: Nordcon

Łajka podczas prelekcji. Zestresowana, ale dzielna.

Oto więc mam za sobą mój czwarty Nordcon, który w tym roku miał miejsce w dniach 5-8 grudnia. Po raz drugi udaliśmy się do Jastrzębiej Góry z Ulvem i psami, po raz pierwszy zaś zabraliśmy Łajkę między ludzi, niezmiennie oczywiście obawiając się, jak bardzo będzie panikowała.
Tematem tegorocznego Nordconu był, oczywiście, Blade Runner – piszę „oczywiście”, no bo nie znam nikogo, kto by jeszcze nie wiedział, że w zeszłym miesiącu mieliśmy rocznicę wydarzeń przedstawionych w niezapomnianym Łowcy Androidów z 1982 roku. Jeśli dorzucić do tego przykre zdarzenie z lipca, po prostu nie mogło być inaczej. Ma się rozumieć, głównemu motywowi towarzyszyła szeroko pojęta tematyka AI, robotów i niedalekiej przyszłości naszego świata.

Dotarliśmy do hotelu wczesnym czwartkowym popołudniem – w sam raz, żeby rozpakowawszy się, skoczyć na piwo, a potem ruszyć na podbój konwentowego programu, co w przypadku czwartku oznaczało tak naprawdę odwiedzenie jednego wystąpienia: „Metropolis, czyli Miasto, Masa, Maszyna w rocku i el-popie” Grzegorza Szczepaniaka. Nie miałam wielkich oczekiwań względem tej prezentacji, bo muzyka elektroniczna to zasadniczo nie jest moja bajka, niemniej muszę tu oddać prowadzącemu honor, bo wybrał naprawdę fajne kawałki, które tak naprawdę świetnie wprowadziły słuchaczy w klimat całej imprezy. Jeśli czegoś zabrakło, to chyba – choć to może wydać się głupie – trochę więcej gadania. W sensie obszerniejszego zarysowania jakiegoś kontekstu dla wyselekcjonowanych utworów. Acz rozumiem, że wówczas to by solidnie wydłużyło całe wystąpienie. Niemniej słuchało się całości bardzo fajnie i wyszłam z sali zupełnie zadowolona.
No ale czwartek, jak to czwartek, stanowi raczej tylko rozgrzewkę, bo najważniejsze rzeczy dzieją się w piątek i sobotę.

O katastrofie klimatycznej opowiada
Marcin Szklarski
W piątek program dla nas zaczął się o godzinie czternastej, prelekcją Marcina Szklarskiego „Katastrofa ekologiczna – jak najbardziej rzeczywistość”. Tak jak w zeszłym roku, teraz także prelegent nas nie rozczarował. Wystąpienie było ciekawie i – co istotne – bardzo rzetelnie przygotowane, a z sali wychodziłam mądrzejsza o całe mnóstwo rzeczy. Wystarczyły dwie godziny, żebym wiedziała, jak wyhodować zielony las pośrodku pustyni, jakich ryb nie jeść i dlaczego właściwie wszystkich, a także dlaczego Gdańsk zatapia przy każdym mocniejszym deszczu. Wszystko to ogromnie pouczające i , co tu dużo gadać, otwierające oczy. Jest mi autentycznie szkoda, że na prelekcję przyszło tak mało osób, bo mowa była o ważnych rzeczach, które wszystkim ludziom ze szczątkowym instynktem samozachowawczym powinny być bliskie.
W tej samej sali zostaliśmy już właściwie do końca dnia. Po Marcinie Szklarskim wystąpił Paweł Majka z prelekcją „Miasto w fantastyce”. I znów: bardzo ciekawa prezentacja. Raz, że temat obszerny i interesujący, a dwa, że Paweł Majka po prostu ma dryg do opowiadania rzeczy, więc słuchanie go to czysta przyjemność. Szkoda, że nie była to prelekcja przewidziana na dwie godziny, bo musiała się urwać w momencie, kiedy robiło się naprawdę ciekawie, czyli kiedy już wchodziliśmy w różnego rodzaju cyberpunki i inne gatunki fantastyki, w których miasto wręcz narzuca się jako jeden z głównych bohaterów, a nie tylko jako sceneria. Cóż, może innym razem.
Tradycyjnie za to dwie godziny dostali Michał i Piotr Cholewowie, którzy opowiedzieli nieco na temat Sztucznych Inteligencji. Z prelekcjami tych panów jest właściwie za każdym razem podobnie: zaraz następnego dnia niewiele z tego całego chaosu informacyjnego pamiętam, ale za to dwie godziny spędzone na prelekcji to świetna zabawa. Nic dziwnego, że sala zawsze jest pełna. W głowie zostają ogólniki, choć nie powiem, też interesujące: była mowa o różnych typach AI i o tym, nad którą realnie się pracuje, a której w sumie nikt do niczego nie potrzebuje. No i prelegenci wspomnieli o moim najulubieńszym bohaterze literackim, czyli HALu 9000. W sumie czegóż trzeba więcej?
Panel o AI. Od lewej: prowadzący spotkanie
Grzegorz Szczepaniak oraz goście: Nie-Wiem-Kto,
Marcin Szklarski, Michał Cholewa
Piątkowy program domykał (przynajmniej w tej sali) panel dyskusyjny na temat ekonomicznych konsekwencji upowszechnienia SI. Zostaliśmy na nim trochę z ciekawości, a chyba też trochę z rozpędu, no bo skoro już i tak siedzieliśmy na miejscu… No i muszę powiedzieć, że mam pewien problem z tym punktem. Raz, że to panel, więc dla mnie bazowo jest mniej angażujący i wartościowy merytorycznie niż prelekcja. Ale dwa, że dość szybko straciłam orientacje, o czym uczestnicy właściwie mówią. A że moderator dość szybko musiał się urwać, to w końcu dostaliśmy trzech panelowiczów, którzy dryfowali od jednej dygresji do drugiej i nie umiem nawet powiedzieć, czy osiągnięto jakiś konsensus albo czy były jakiekolwiek ostateczne wnioski. No i trochę mi brakowało wymienienia uczestników panelu z nazwisk w informatorze konwentowym, bo o ile potrafię rozpoznać Marcina Szklarskiego i Michała Cholewę, o tyle za diabła nie mam pojęcia, kim był trzeci z nich.

W sobotę zaczęliśmy jeszcze wcześniej, bo już o trzynastej. Oto Wojtek Sedeńko miał powiedzieć coś na temat: „Dlaczego wolę czytać klasykę SF i przedkładam archaiczną fantastykę naukową nad współczesną fantastykę?” (porównując z innymi tytułami prelekcji, jestem totalnie przekonana, że dałoby się to ująć krócej). No i tu muszę się jednak trochę poczepiać, choć może nie wypada, no bo to nie byle jakie nazwisko i co ja tam wiem. Ale to mój blogas, więc nikt mi nie zabroni. Otóż więc spełniły się moje obawy, jeśli chodzi o tę prelekcję. Pan Sedeńko („Pan” zupełnie nieprotekcjonalnie – źle się czuję z tym „Wojtkiem”, no bo piwa żeśmy nigdy razem nie pili ani nawet ręki sobie nie uścisnęli, a z kolei „Wojciech” jest jakieś nienaturalne, bo nie wiem, czy kiedykolwiek widziałam, żeby był zapisany w ten sposób) w zasadzie przez godzinę perorował o tym, że kiedyś to były wartościowe książki, a pisarze mieli coś do powiedzenia, nie to co dzisiejsi autorzy, którzy cierpią na słowotok i w ogóle piszą jakiś szit. Godzina udowadniania sobie i innym własnej wyższości. To znaczy okej, wystąpienie było nakierowane na bardzo konkretny target – dość powiedzieć, że jakieś 90% widowni było zdecydowanie, no… nie w moim wieku. Więc sobie kiwali głowami na te dyrdymały, jak to drzewiej bywało, no i w sumie niewiele więcej z tego wynikało. A dlaczego mam z tym problem? Bo to uogólniające pierdololo, które niczemu nie służy. Jeśli ktoś chce zachęcić do klasyki fantastyki naukowej, to powinien się skupić na pokazywaniu, co w niej jest fajnego, bez porównywania z jakimś urojonym współczesnym chłamem. Bo takie podejście działa wręcz odwrotnie. A byłam na tej prelekcji tylko dlatego, że pomyślałam „hej, też lubię stare sf, może autorytet podpowie mi jakichś autorów, z którymi się jeszcze nie zetknęłam!” – no i to fakt, podpowiedział. Ale w takiej otoczce, że jednocześnie mam ochotę to przeczytać i nie mam.
Radosław Rusak i Paweł Majka
perorują o III wojnie światowej, która prawie była
Na szczęście potem już było lepiej: o czternastej Radosław Rusak, podstępnie w informatorze konwentowym nazwany Pawłem Majką, wygłosił prelekcję „Fantastyka i wojna – przegląd pola walki”, czyli o różnych fantastycznych wojnach. Przy czym prelegent wyszedł naprawdę od początku, bo od Mahabharaty. Całość wypadła bardzo przyjemnie, pouczająco i jak dla mnie można to wystąpienie zamknąć wnioskiem, że hinduscy bogowie mieli zdecydowanie overpowered broń. A prelegent używa słowa „broń” w liczbie mnogiej, co zawsze pobrzmiewa mi nieco komicznie, choć wiem, że profesor Bańko mówi, że można – i ja mu w pełni ufam.
Wcześniejsze niż przewidywałam pojawienie się Radosława Rusaka zaowocowało tym, że mogłam wcześniej niż przewidywałam wcisnąć się z książką do podpisania – jestem więc teraz dumną posiadaczką pierwszego tomu Czerwonych Żniw z autografami obu autorów, ha!
A potem była mała przerwa na obiad.
Po przerwie wróciliśmy do tej samej sali na prelekcję Pawła Majki i Radosława Rusaka „Jak miała wyglądać III wojna światowa?” – i znowu poczułam się ciut mądrzejsza, i znowu prelegenci mieli super ciekawe rzeczy do powiedzenia, choć w sumie bardzo wyraźnie dało się odczuć, że po prostu po zrobieniu riserczu komuś się stwierdziło, że hej, z tego materiału to można by wykręcić prelekcję. No i słusznie. To i owo gdzieś mi się już obiło o uszy, chyba kiedy w któreś wakacje zwiedzaliśmy bunkry w Świnoujściu, ale to i tak zawsze generuje nieco ciarów, jak sobie człowiek uświadamia, jak bardzo o włos byliśmy od totalnej rozpierduchy i ile jednak mamy szczęścia, że żyjemy w dzisiejszym świecie. Inspirujące i opowiedziane ewidentnie przez ludzi zainteresowanych tematem. To zawsze cieszy.
Sobotę zamknęło wystąpienie Michała i Piotra Cholewów „Dziwna broń – literatura”. Choć w sumie dotyczyła nie tylko literatury, więc nie jestem pewna, czy w programie czegoś nie ucięło… No nieważne. Jak zawsze, prelekcja była przezabawna, pozwoliła zapisać sobie parę tytułów do zapoznania się, a całościowo w sumie człowiek wychodził z sali z poczuciem bardzo przyjemnie spędzonego czasu. Z tego miejsca jednakże pragnę zaznaczyć, że w pierwszej kategorii „dziwnej broni”, czyli wśród zwierząt, zabrakło mi zdecydowanie krowy ciskanej przez Francuzów w króla Artura. Rzekłam.

Piotr i Michał Cholewowie - nie wiem, o czym
tu dokładnie mówili, ale są wybuchy.
Tyle, jeśli chodzi o prelekcje. Poza jednym wyjątkiem, wszystkie wspominam dobrze lub bardzo dobrze, były inspirujące, fajnie przygotowane i zaprezentowane ewidentnie przez ludzi z pasjami.
Jeśli zaś chodzi o sam hotel, to przyznam, że remont na piętrze dość skutecznie motywował do prędkiego opuszczania pokoju. Momentami mam wrażenie, że wiercili nam centralnie nad sufitem. No ale w sumie to aż tak nie przeszkadzało, bo rzeczywiście w większości przebywaliśmy gdzie indziej. Co mnie ogromnie ucieszyło, Łajka zniosła cała tę imprezę bez porównania lepiej niż się baliśmy – nie tylko spokojnie leżała pod krzesłami w trakcie prelekcji, ale nawet dawała się miziać zupełnie obcym ludziom! Z obawą, ale jednak. Została więc dość bezlitośnie wymiętoszona. Odreagować mogła podczas niedzielnego spaceru po plaży – zdecydowanie nie boi się już morza tak jak rok temu. Ma też absolutnie stuprocentową skuteczność w temacie wymiotowania w samochodzie na trasie Gdańsk – Jastrzębia Góra i z powrotem (ha! Stąd tytuł notki, a nie że któreś z nas się schlało i rzygało dalej niż widziało, pfef…).

Właściwie tak jak zawsze, imprezę uważam za bardzo udaną. Był dobry temat, dobry program, ładne konwentowe gadźety (kubki i koszulki), w kawiarni budynku A działała kuchnia (więc i obiady dobre mieliśmy na miejscu), ludzie ogromnie pozytywni, a w ciągu tych kilku dni zdołaliśmy całkiem fajnie sobie wypocząć. Niezmiennie lubię ten klimat i nawet jeśli przyszłoroczny temat (Japonia, jeśli się nie mylę…?) kompletnie mnie nie jara, no to pewnie i tak się zdecyduję, no bo jakoś tak już zaczynam myśleć o Nordconie trochę jak o NaNo: nadchodzi dany okres w roku i po prostu się to robi. Po paru latach człowiek przestaje pytać po co, dlaczego, czy warto – szarżuje ku mniej lub bardziej sensownemu celowi i już.

Zmęczone psiecka żegnają się z Państwem.


wtorek, 3 grudnia 2019

Na południe: "Green Book"

(źródło)

Po pierwsze: jestem taka sprytna. Ułożyłam tytuł notki z dwóch tytułów filmowych. No, z jednego serialu i jednego filmu. No nieważne…

Po drugie: o Green Book słyszałam sporo dobrego właściwie od momentu, kiedy film wszedł do kin. Ludziom w moich internetach film się podobał (choć ludzie ci skupiali się tak naprawdę głównie na tym, że omg Aragorn gruby i wpiernicza pizzę na raz i się tak obżera i gruby, a to Aragorn), najwyraźniej też podobał się ludziom z innych kręgów, bo dostał pięć nominacji do Oscara, z czego zgarnął trzy statuetki. I nawet miałam jakiś mętny plan obejrzenia go, ale jakoś tak się nie paliło.
I prawdę mówiąc, mam wrażenie, że włączyliśmy Green Book tak trochę z braku pomysłu, co by tu obejrzeć. Jak widać jednak, dobrze czasem nie mieć pomysłu.

Dawno nie oglądałam niczego w tym stylu. Właściwie to chyba dawno nie oglądałam żadnego komediodramatu, a tutaj dostajemy komediodramat w przepięknym wydaniu, bardzo zgrabnie balansujący między bawieniem widza niewyszukanymi żartami a budzeniem ze wszech miar smutnych czy wręcz ponurych myśli i pokazywaniem, jakimi kutasami jednak są ludzie. Czy też raczej – jakimi byli…? Ale do tego jeszcze wrócę.
Tak, tak – muszę przyznać, że Viggo Mortensen jako Tony Vallelonga jest bezbłędny. Przezabawny i mega sympatyczny, choć przecież punktem wyjścia jest fakt, iż Tony to rasista. Ale można mu to wybaczyć, bo w jego przypadku to nie wynika z żadnego fanatyzmu, tylko z niewiedzy. Kiedy tylko nadarzyła się po temu okazja, Tony otwiera się na inność bez szczególnych protestów. Ta przemiana jest bardzo ładna i wiarygodnie poprowadzona – a także ogromnie optymistyczna, no bo chciałoby się wierzyć, że można tak ze wszystkimi rasistami tego świata. Że ludzie nie są źli, tylko po prostu nie wiedzą.
(źródło)
Jako kontrast mamy pianistę Donalda Shirleya (nagrodzony Oscarem Mahershala Ali) – ten z kolei nie jest zabawny. Nie jest ani trochę zabawny, nawet w jego przesadnej sztywności jest coś przykrego, bo człowiek czuje, że to nie jest dobrowolne. Że Don zachowuje się tak jak musi, bo tak naprawdę przez okrągłą dobę walczy – ze sobą, z powszechną o sobie opinią, z cudzymi oczekiwaniami. Nie może wyluzować i zjeść kurczaka, bo przyznałby rację rzeszy ludzi, którzy z lubością zaszufladkują go jako stereotypowego Murzyna, nad którym można mieć potem poczucie wyższości. I chyba faktycznie ten Oscar był zasłużony, bo w Shirleyu to widać: ten tłumiony gniew, żal, samotność, wszystkie te kotłujące się w nim emocje, które muzyk dusi w sobie, zamiast prać ludzi po mordach, tak jak robi to Tony.

Sam obraz budujących się między bohaterami relacji z pewnością nie jest najbardziej oryginalny na świecie – nie raz już widywaliśmy podobny schemat, z czego oczywiście w pierwszej kolejności nasuwają się Nietykalni Oliviera Nakache’a i Érica Toledana. Ale to nie zmienia faktu, że „docieranie się” Vallelongi i Shirleya śledzi się z prawdziwą przyjemnością i trudno by było im nie kibicować.
Różnica między Green Book a Nietykalnymi polega jak dla mnie przede wszystkim na tym, że w filmie z 2011 roku mieliśmy historię w sumie dość kameralną i osobistą. Tak, było tam też obecne zmaganie się z pewnymi uprzedzeniami, ale mam wrażenie, że ta walka nie była w sumie jakaś szczególnie trudna. Opowieść o pianiście i jego kierowcy jest raz, że bardziej brutalna, dwa, że przedstawia szerzej zakrojony problem. Bo widz cały czas ma świadomość tego, że niewpuszczenie do restauracji czy hotelu, pobicie albo bezpodstawne aresztowanie to nie są problemy tego jednego czarnoskórego mężczyzny, ale całej ogromnej społeczności. Że dotykają one ludzi jak Ameryka długa i szeroka, im dalej na południe, tym bardziej przerażający wymiar osiągając. Don jest tylko jedną z niezliczonych ofiar.
A tu okładka płyty: sieroty przy ognisku (źródło)
Właściwie ta Ameryka wyłania się tutaj jako trzeci bohater filmu – może zresztą najważniejszy. Może to mniej opowieść o Shirleyu i Vallelondze, a bardziej o Stanach Zjednoczonych lat sześćdziesiątych? Te Stany to zresztą okropne miejsce. Chciałoby się powiedzieć, że na szczęście to przeszłość, bo ludzie się zmienili i świadomość jest większa – tylko jednak oglądając nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wcale nie. Że ten portret Amerykanów sprzed ponad pół wieku jest nadal aktualny. Bah, nie dotyczy tylko Amerykanów. Okropności, które pokazuje film, dzieją się tu i teraz, trzy bloki dalej. Być może lada moment będziemy świadkami załogowego lotu na Marsa, ale kurde traktowanie odmiennego etnicznie czy kulturowo człowieka jak… no cóż, jak człowieka, nadal przekracza nasze możliwości. Wow. Brawo ludzkość.

W dodatku sama wpisałam się trochę w to, o czym w którymś momencie wspominał filmowy Shirley. Sęk w tym, że nigdy w życiu nie słyszałam o tym muzyku. Kiedy więc zobaczyłam, że film ma być o czarnoskórym pianiście, z miejsca pomyślałam, że ugh, pewnie będzie dużo jazzu. A ja organicznie nie cierpię jazzu. Miałam więc spore obawy. Z zaskoczeniem przekonałam się, że nie – czarnoskóry pianista, proszę państwa, nie musi grać jazzu, to po prostu ja jestem ograniczonym matołkiem. Muzyka w filmie jest zresztą bardzo ładna i aż się chce po seansie poszukać więcej utworów Donalda Shirleya.

Film został ponoć mocno skrytykowany przez rodzinę Dona za odstępstwa od faktów, dokręcanie do tej historii przyjaźni między Tonym a Donem (co ciekawe, opinia rodziny muzyka nie do końca zgadza się z tym, co mówił sam muzyk), za nie takie przedstawienie rzeczonej rodziny. Szczerze mówiąc, ani trochę mnie te wszystkie przekłamania nie bolą. Mimo wszystko Green Book to film fabularny, a nie dokument. Dla uzyskania konkretnego artystycznego efektu być może konieczne okazały się pewne zmiany w historii. I dobrze. To nie jest autoryzowana biografia, tylko dość ponura konstatacja na temat rasizmu z iskierką nadziei w osobach takich jak Tony i jego rodzina. I jest świetnie. Do tego mamy ładną muzykę i równie ładne krajobrazy.




– You know, when you first hired me, my wife went out and bought one of your records. The one about the orphans?
– Orphans?
– Yeah. Cover had a bunch of kids sittin' around a campfire?
– Orpheus.
– ...Yeah.
– Orpheus in the Underworld. It's based on a French opera. And those weren't children on the cover, those were demons in the bowels of Hell.
– No shit! They must've been naughty kids!

wtorek, 26 listopada 2019

Te okropne Fantazmaty w swych latających maszynach


Autor: praca zbiorowa
TytułUmieranie to parszywa robota
Miejsce i rok wydania: Kraków 2019
Wydawca: Fantazmaty

No dobrze. Ostatnimi czasy notki pojawiały się raczej mniej niż bardziej regularnie – ale to tylko chwilowy spadek formy. Wnikliwi czytelnicy mogli zauważyć, że mamy listopad. Jeszcze wnikliwsi – że listopad jest Miesiącem Pisania Powieści. Jeśli więc połączymy kropki, wychodzi, że Fraa pisała powieść. A jak się próbuje zrobić to w trzydzieści dni, łatwo przeoczyć takie detale jak notka na blogu.
Teraz jednak coś w rodzaju niezbyt ukończonego draftu gnije na dysku, odhaczyłam na stronie NaNoWriMo napisanie pięćdziesięciu tysięcy słów i mogę wracać do życia.

Jakiś czas temu przez kawałeczek internetów przetoczyła się maluśka gównomżawka związana z Fantazmatami. Zgłębiając temat dowiedziałam się, że ponoć są ludzie, dla których Fantazmaty stanowią problem. Redaktorzy i cała reszta ekipy (autorzy też? Chyba też, acz nie wiem do końca…) są wykorzystywani bezczelnie i robią coś, za co powinno im się płacić. Przyznam, że nie do końca nadążam za tym tokiem rozumowania – no bo zakładam, że każdy, kto uczestniczy w tym projekcie od samego początku wiedział, że będzie to robił hobbystycznie i za wpis do CV (wydaje mi się, że darmowy charakter całej inicjatywy jest dość mocno i wyraźnie podkreślony na stronie www Fantazmatów), no i że nikt nie został przykuty do kaloryfera i nie grozi się mu obcięciem powiek, jeśli nie zrobi darmowej redakcji. Więc teges. Nie, nie rozumiem bólu dolnych partii kręgosłupa.
No to w ramach manifestu – przeczytałam najnowszą antologię spod znaku Fantazmatów: Umieranie to parszywa robota.

W ogóle to jest trochę tak, że nie mogłam jej nie przeczytać. Od jakichś dziesięciu lat pisuję rzeczy, które w mniejszym lub większym stopniu (zazwyczaj większym) można by podsumować tym właśnie hasłem. Nawet miałam kiedyś pomysł na tytuł dla mojej serii powieści (tkwiących dumnie w szufladzie, ma się rozumieć!) i ten tytuł zawierał w sobie słowo „umieranie” – właśnie nie „śmierć”, a „umieranie”. To istotna różnica, która zaintrygowała mnie również w przypadku zbioru Fantazmatów.
No i jest jeszcze jeden argument za czytaniem Umierania… – okładka. Jest najzupełniej zachwycająca. Gdybym miała możliwość nabycia egzemplarza papierowego, myślę, że bym się zdecydowała (teraz dopiero przyszło mi to do głowy… w sumie nie obczajałam jeszcze, czy jest opcja nabycia papieru czy nie). Znaczy Fantazmaty okładkowo w ogóle od początku są super, ale ta antologia szczególnie do mnie przemówiła.

A teraz, skoro już zawaliłam połowę notki radosnymi dyrdymałami o niczym, może przejdę do samych opowiadań.

Niewątpliwie bardzo pozytywne wrażenie robi podejście autorów do tematu. Na pierwszy rzut oka to tytułowe umieranie budzi pewne bardzo konkretne skojarzenia: wampiry, zombiaki i nekromancja. Wychodzi jednak na to, że autorzy nie chcieli iść po linii najmniejszego oporu i drążyli dalej, aż znaleźli sobie tematy bez porównania bardziej oryginalne i zaskakujące.
Okej, zacznę od rzeczy najpierwszych: moim faworytem z miejsca stał się tekst Pamięć kamieni Kornela Mikołajczyka. Trochę przywiódł mi na myśl zeszłoroczny film Zabójcze maszyny (którego nie widziałam, ale uwielbiam zamysł), ale przede wszystkim ucieszyło mnie, że oto jest opowiadanie fantasy o magach, a jednak tak wciągające i pomysłowe. Ja przyznam, że od jakiegoś czasu ten podgatunek fantastyki mnie już po prostu nudził, bo – choć poszczególne uniwersa różnią się w detalach – zasadniczo trafiałam na kolejne i kolejne odsłony tego samego. Tutaj różnica jest na tyle, nomen omen, duża, że całkowicie mnie kupiła.
Utrzymane w zupełnie innym klimacie, ale równie bardzo przyjemne do czytania, jest opowiadanie Bosman Przędziorek musi umrzeć Michała Renca – zabawne, z ciekawą intrygą (może lepiej powiedzieć: zagadką myślową?) i sympatycznymi postaciami, skutecznie wciąga czytelnika w ten świat – tak podobny do naszego, tyle że subtelnie inny, nienachalnie steampunkowy.
Kolejny tekst, o którym na pewno warto wspomnieć, to Lustra śmierci Moniki Glibowskiej – i, ma się rozumieć, znów wskakujemy w kompletnie inną konwencję. Autorka zaserwowała nam trzymającą w napięciu intrygę (tutaj już w pełnym tego słowa znaczeniu!), jest porwanie, śmierć, tajemnicza jasnowidzka i zaskakujący plot twist. Wszystkie elementy świetnie ze sobą grają.

Niebanalny jest także tekst otwierający antologię, Jedenaste słowo Katji Tomczyk – wymaga mocnego zawieszenia niewiary, ale, prawdę mówiąc, nie ma z tym najmniejszego problemu, bo autorka bardzo sugestywnie prowadzi narrację.
W jakiś sposób hipnotyzująca jest Szarość, odcień czerni Olgi Niziołek, z powoli odkrywającą się tajemnicą i powolnym nawiązywaniem relacji między bohaterkami.
Krew Śpiącej Królewny przyzywa moją duszę Justyny Lech potoczyło się w kierunku, którego zdecydowanie nie przewidywałam, ostatecznie łącząc spokojne budowanie atmosfery z mocnym finałem.
ULTRA HARDKOR Łukasza Skonecznego na pewno zapada w pamięć – czy to dzięki niezwykłemu światowi, czy stopniowemu odsłanianiu kryjącego się za tym światem sekretu, wykraczającego poza nasze sfery pojmowania. Samo ścisłe zakończenie może nieco rozjeżdża się z moim humorem, ale wcześniejszy poziom dziwności jest bardzo satysfakcjonujący.
No i mamy też Pokój z widokiem na wojnę Marleny i Mariana Siwaków – czyli tak wyczekiwane przy tym temacie postapo, gdzie nawet jest mowa o zombiakach. Szybko jednak okazuje się, że to nie jest takie postapo, jak mogło się wydawać na pierwszy rzut oka (w zasadzie może to wcale nie postapo?), a tak zwane zombiaki to też coś zupełnie innego.

Co mnie zaskoczyło, wielce inspirujące okazały się greckie mity. W tytułach zobaczymy Tanatosa i Dedala, w jednym z tekstów zaś – Prometeusza. I przyznam, że mam tu mieszane uczucia, ale to nie musi przemawiać na niekorzyść tych opowiadań. Po prostu greckie mity zajmują we Froowym serduszku szczególne miejsce i to zawsze jest bardzo drażliwa kwestia.
Pamiętasz mit o Tanatosie? Wiktora Orłowskiego to tak naprawdę zupełnie niemityczna historia trochę obyczajowa, trochę kryminalna, więc skończyło się na strachu. Natomiast już do Lotu Dedala Grzegorza Gajka mam mieszane uczucia (chyba sam zamysł jakoś do mnie nie przemówił), a Gniew inspektora Jakuba Sokołowskiego w gruncie rzeczy nieco mnie zirytował – chyba nie mój typ humoru i nieszczególnie lubiany przeze mnie styl współczesnego wykorzystywania antycznych mitów.

Tak, tekstów jest więcej, są wśród nich zabawne, a są całkiem poważne, z umieraniem traktowanym czasem zupełnie dosłownie, czasem zaś bardziej metaforycznie – nie będę wymieniać każdego z osobna. Są w porządku, może nie zawsze trafiają w mój gust, ale też niczego im nie mogę zarzucić. Widać, że nie dostały się do antologii z przypadku.
Jedna rzecz, która trochę mnie drażniła w całym zbiorku: dziwna potrzeba u niektórych autorów, by podkreślić w swoim tekście, że jest na temat. Występuje to nawet wśród moich ulubionych opowiadań. Oto w narracji albo w dialogu pojawia się fraza „umieranie to parszywa robota”. Chyba ani razu nie wypadło to fajnie ani naturalnie. I nic dziwnego, bo to bardzo specyficzna fraza, która bije po oczach mimo najlepszych chęci autorów.

Enyłej.
Umieranie to parszywa robota to kawał solidnej fantastyki dotyczącej umierania w bardzo, bardzo szerokim rozumieniu. Mamy humor, magię, zagadki detektywistyczne, morderstwa, choroby, kosmitów, bogów, miłość, wojnę… no czego dusza zapragnie, a jednak wszystko łączy się pod tą wspólną etykietą. Co więcej, mamy też satysfakcję z czytania dobrze zredagowanej książki bez drażniących baboli, za to ze świetną oprawą graficzną. I to wszystko za darmo! Tylko brać i czytać.




Mat zaklął drugi raz. Sięgnął pod płaszcz, szukając kolejnej fajki. Nie znalazł.
– Masz fajkę? – krzyknął do Przędziorka.
– Mam! – Bosman pokazał tę, którą właśnie skończył nabijać.
– Zapasową!
– Nie mam!
Zirytowany Wciornastek się skrzywił. Gdy wychodzili na dymka, widział w kieszeni bosmana cztery.
I właśnie wtedy mat postanowił uczynić Przędziorka swoją ofiarą.

[Michał Renc, Bosman Przędziorek musi umrzeć]

czwartek, 14 listopada 2019

Nie tak to miało być: "Zaginiony horyzont"



(źródło)

Autor: James Hilton
Tytuł: Zaginiony horyzont
Tytuł oryginału: Lost Horizon
Tłumaczenie: Witold Chwalewik
Miejsce i rok wydania: Katowice 2004
Wydawca: Książnica

Tak się wydarzyło, że ostatnio spędzam sporo czasu nad pewnym tomem poezji, którego autorzy kilkukrotnie (bo zarówno w wierszach, jak i w tytule całej książki) używają nazwy Shangri-La. Nigdy wcześniej tego określenia nie słyszałam i jedyne, co miałam o tym do powiedzenia, to że brzmi jak jakaś nazwa wyjęta z mitologii Lovecrafta. Pomyślałam sobie jednak, że skoro poeci tak się tym zainspirowali, to może jednak to jest coś ważnego i znanego – no więc w te pędy poleciałam do internetów, żeby sprawdzić.
Ku mojemu smutkowi, okazało się, że to nie ma nic wspólnego z Lovecraftem. Ale w zamian znalazłam informację o powieści Zaginiony horyzont Jamesa Hiltona. Opis na Wikipedii brzmiał dość interesująco, zaraz więc zaopatrzyłam się w książkę, żeby nie być już dłużej prostakiem.

Zespół barwnych budowli uczepił
się ściany 
skalnej, nie zasępiając się groźnie
jak zamczysko 
nadreńskie, lecz delikatnie
wykwitając na opoce 
jak gdyby płatkami
kwiatu. Był to przepyszny 
w swej wytworności
efekt. Wzrok wzruszonego 
widza gonił wyżej,
biegnąc ponad mlecznobłękitne 
dachy hen
ku szczytowi skarpy kamiennej, 
potężnej
jak Wetterhorn nad Grindelwaldem. 
Ponad
ścianą tą zaś, oparta o nią, pięła się wzwyż 
olbrzymia, śnieżnobiała piramida Karakal.
Książka zauroczyła mnie z wielu względów. Po pierwsze, bardzo podoba mi się język, styl (choć tu akurat patrzę, ma się rozumieć, przez pryzmat tłumaczenia) i formuła: to powieść z lat trzydziestych XX wieku i da się to wyczuć. Czytanie daje mniej-więcej podobną satysfakcję jak lektura Conan Doyle’a czy Verne’a. Dostajemy piękne opisy zarówno bohaterów jak i scenografii, egzotykę i tajemnicę ocierającą się o fantastykę, ale w sumie mocno osadzoną w rzeczywistości wszędzie tam, gdzie to tylko możliwe. Akcja w powieści toczy się bardzo powoli, całość jest też mocno statyczna: przez większość czasu śledzimy losy czworga bohaterów, którzy siedzą we wspomnianym już Szangri-La. Obserwujemy ich postawy, relacje, obserwacje, patrzymy na nich, jak się kłócą, jedzą posiłki czy piją herbatę. Jakże łatwo byłoby zanudzić czytelnika czymś takim! A jednak niezwykły klimat odizolowanego od świata klasztoru zagubionego gdzieś w Himalajach nie pozwalał mi się oderwać od lektury. Podobnie z ogromnym zainteresowaniem czekałam na decyzje, jakie mieli koniec końców podjąć bohaterowie i w napięciu śledziłam ich wzajemne relacje, a także reakcje na odsłaniającą się stopniowo tajemnicę. Pod każdym względem powieść trafiła tym samym w mój gust.

Choć tu od razu przyznam, że po przeczytaniu jakiegoś jednego czy dwóch opisów i tyluż opinii, spodziewałam się czegoś innego. Spodziewałam się tego wspaniałego Szangri-La – utopii, do której sama zapragnęłabym trafić. Dostałam zaś miejsce na pewno pod wieloma względami przyjemne, ale przede wszystkim jednak dość przerażające.
Szangri-La to żaden tam raj na Ziemi. Bo nikt nie porywa samolotu, żeby tylko wrzucić pasażerów do raju, bez pytania i bez możliwości powrotu. W raju nie daje się do zrozumienia ludziom, że czy tego chcą czy nie, pokochają to miejsce, a jeśli spróbują uciec, to wprawdzie nikt ich nie zatrzyma, ale z całą pewnością zginą wśród niedostępnych górskich szczytów, zanim dotrą do jakiejkowiek cywilizacji, więc niech po prostu siedzą na tyłkach i docenią rajskie wspaniałości. Co to za raj, gdzie na przejawy buntu reaguje się protekcjonalnym uśmiechem i machnięciem ręki, stwierdziwszy, że luz, teraz się rzuca, ale za maksymalnie pięćdziesiąt lat mu przejdzie?
   – Oni przyjdą.
   – Ach tak? A ja przypuszczałem, że cała 
ta historia o tragarzach to piękna bajeczka, 
zmyślona, żeby na razie było nam tutaj znośnie!
   – Nic podobnego. Choć w Szangri-La 
nie uznajemy i na tym punkcie pedanterii, 
jesteśmy jednak umiarkowanie prawdomówni. 
Zapewniam, że wszystko, co wspomniałem 
o tragarzach, to niemal co do joty prawda. 
Rzeczywiście oczekujemy ich przybycia 
w chwili, którą mniej więcej określiłem.
Szangri-La to klatka, z której nie ma ucieczki. Wrzuca się do niej ludzi wbrew ich woli i przetrzymuje. W Szangri-La ludzie są długowieczni, więc nie umierają zbuntowani, bo mają tyle czasu, że w końcu udaje się ich złamać. To okropna perspektywa pełna przemocy i manipulacji, choć wszystko pod płaszczykiem szczęśliwości, samorealizacji i odpoczynku od szaleńczego pędu tego świata. A przecież klatka, choćby nie wiem jak złota była, wciąż jest klatką.
Zresztą, przecież jeden z mnichów z Szangri-La nazywa rzecz całkiem po imieniu: „Lepiej nam się udaje z Chińczykami, ale i z nimi eksperyment często zawodzi. Najlepiej czują się u nas przedstawiciele narodów nordyckich i łacińskich; być może tak samo dobrze reagowaliby i Amerykanie, dlatego też cieszę się bardzo, że w osobie jednego z twoich towarzyszów pozyskaliśmy wreszcie przedstawiciela Stanów.” – piękne słowa, czyż nie? Pozyskali Amerykanina do swojego eksperymentu.
Przywodzi mi to na myśl pilotażowy odcinek Star Treka – Oryginalnej Serii, The Cage: tak jak mnisi z Szangri-La, Talosianie zaczęli niewinnie, bo rzeczywiście uratowali Vinę, ale w momencie, kiedy ich widzimy, są już wypaczeni i kompletnie zagubieni, porywając przedstawicieli rozmaitych gatunków do swojego prywatnego ZOO. Też są w stanie zaoferować swoim więźniom „raj”. Ale jednak nikt nie ukrywa, że to nie jest właściwe postępowanie i że nie ma zgody na zniewolenie, nawet jeśli na pozór przyjemne.
Dlatego choć Conway od samego początku budził moją sympatię w powieści, bo to po prostu fajna postać, którą pod wieloma względami całkiem nieźle rozumiem, to jednak koniec końców najmocniej kibicowałam Mallinsonowi.

Zaginiony horyzont to bardzo zacna książka. Nie zostawia może kaca, ale budzi sporo emocji, mimo leniwego tempa i pewnej kameralności. A jeszcze dochodzi wątek ślicznej i skrytej Lo Tsen, który też wywołuje we mnie mieszane uczucia, ale nie chcę się zanadto rozwodzić, no i chciałabym mimo wszystko uniknąć chociaż trochę spoili Myślę, że warto poświęcić na Zaginiony horyzont wieczór lub dwa i samodzielnie wyrobić sobie zdanie na temat tajemniczego klasztoru wzniesionego w dolinie Błękitnego Księżyca w cieniu Karakalu.




Napawając oczy pysznym widokiem, czuł się uszczęśliwiony, że są jeszcze na kuli ziemskiej odludzia niedostępne, po dziś dzień nie objęte ekspansją człowieka. Długi bastion lodowy Karakorum wyraziściej zamajaczył ku północy na tle nieba, co przybrało barwę ponurą o mysioszarym odcieniu. Wierchy zalśniły chłodno, dalekie i majestatyczne, i jakoś szczególnie dostojne poprzez swoją bezimienność.

wtorek, 5 listopada 2019

Dawno, dawno temu: "Życie codzienne na Pomorzu wczesnośredniowiecznym"


Autor: Teresa i Ryszard Kiersnowscy
Tytuł: Życie codzienne na Pomorzu Wczesnośredniowiecznym
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1970
Wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy

Rzadko kiedy piszę tutaj o książkach popularnonaukowych, ale jednak czasem zdarza mi się zrobić wyjątek – i tym razem też mam taki zamiar. Książka, która ostatnimi czasy wpadła w moje ręce, nie jest może ani nowa, ani nie wyczerpuje tematu, niemniej widzę bardzo solidne powody, dla których warto do niej sięgnąć.
Oczywiście, zakładając, że w ogóle z jakiegokolwiek względu interesuje nas życie nadbałtyckich Słowian.

Nie ukrywam, że - jakkolwiek ogólnie lubię serię "Życie codzienne" - miałam pewne obawy, zabierając się za lekturę. Książka, jakby nie patrzeć, ma swoje lata, a badania idą naprzód. Istniała spora szansa, że wiedza zaprezentowana przez państwo Kiersnowskich będzie mocno nieaktualna.
Okazało się, że wbrew pozorom nie jest tak źle: głównie dlatego, że o Słowianach nie było wiele wiadomo w latach siedemdziesiątych i, prawdę mówiąc, niewiele o nich wiadomo obecnie. Może gdyby autorzy mocniej wdawali się w szczegóły i omawiali konkretne odkrycia archeologiczne, całość rzeczywiście mogłaby się zdezaktualizować, ale Życie codzienne... to opracowanie raczej ślizgające się po temacie, dość ogólnikowe.
To zresztą można traktować jako walor książki i jej wadę zarazem. No bo dobrze, przyznaję, że po jej przeczytaniu moja wiedza o życiu dawnych Pomorzan nie zrobiła się nagle nie wiadomo jak obszerna. Specjalista od słowiańszczyzny być może nie znalazłby tu niczego ciekawego. Ale szczerze? Przynajmniej jest w ogóle jakaś ta moja wiedza. Dla nie-eksperta w zupełności satysfakcjonująca. Bo bez większego trudu mogłam tę książkę przeczytać od deski do deski i myślę, że zapamiętałam naprawdę sporą jej część, co byłoby znacznie utrudnione, gdybym zmagała się z fachową cegłówką, w której więcej jest przypisów niż właściwej treści.
Autorzy omówili pokrótce poszczególne aspekty życia wczesnośredniowiecznych Pomorzan – od warunków naturalnych panujących na tych terenach w wiekach X–XII, przez organizację grodów i miast, oczywiście codzienne obowiązki, krótką charakterystykę pomorskiej garderoby czy kulinariów, a kończąc na zagadnieniach wojskowych, no i oczywiście religijnych. Poruszone zagadnienia są ładnie osadzone w czasie i w kontekście zarówno kontaktów (mniej i bardziej pokojowych) z innymi ludami z basenu Morza Bałtyckiego, jak i z chrześcijańskimi książętami w rodzącym się na południu państwie polskim.
Swoją drogą, państwo Kiersnowscy są dość surowi dla chrześcijan i zalążków władzy centralnej, niejednokrotnie wskazując na sytuacje, w których oto w pomorskim grodzie zaczyna obowiązywać prawo takiego a takiego księcia, dzięki czemu mieszkańcy grodu nadal wykonywali te same prace co wcześniej, tylko cały dochód szedł do jakiegoś jaśniepana, który nawet nie rezydował na Pomorzu. Dawało się w tym wyczuć jakąś delikatną niechęć Autorów, jednakże nie było to nachalne ani nie przesłaniało merytorycznej wartości Życia codziennego...
Jednocześnie książka nie próbuje udawać, że wie więcej niż można by się spodziewać. Nie raz pojawia się zastrzeżenie, że dane informacje to raczej tylko domysły w oparciu o to, co wiadomo o innych ludach bliskich kulturowo Pomorzanom.

Życie codzienne… jest świetnym tytułem czy to na początek przygody z północną słowiańszczyzną, czy to dla ogólnego poszerzenia horyzontów. To bardzo przystępnie napisana lektura, wciągająca i zawierająca – mimo całej swojej skrótowości – szereg informacji, którymi zazwyczaj się nie dysponuje, albo które wyleciały z głowy, nawet jeśli człowiek w dzieciństwie prześlizgnął się po tym w szkole. A jeśli kogoś temat mocniej zainteresuje, wtedy już można zabrać się za obszerniejsze i bardziej szczegółowe opracowania. Moim zdaniem takie książki są bardzo potrzebne właśnie dla popularyzowania nauki: zwięzłe, ciekawe i niegłupie. Jeśli miałabym na coś rzeczywiście narzekać, to brak map. Bardzo bym chciała mapę ówczesnego Pomorza z zaznaczonym, kto skąd i kiedy.




Ostatni bogowie słowiańscy padli pod siekierami Duńczyków na Rugii w 1168 r., ale nikt nie wie, ilu ich pozostało jeszcze w lasach, na bagnach i w domostwach pomorskich. Stuletni okres wojen z Polską i z Danią był w każdym razie także okresem walki Pomorzan o ich wiarę, nie tak zresztą twardej i krwawej, jak walka o wolność, władzę i dobytek.

wtorek, 29 października 2019

W poszukiwaniu życia: "Zielona planeta"

Autor: Andrzej Ostoja
TytułZielona planeta
Miejsce i rok wydania: Łódź 1973
Wydawca: Wydawnictwo Łódzkie

Czytałam ostatnio coś, gdzie była wspomniana powieść Piętaszek Heinleina. Całkiem szczerze, nie pamiętam już nawet za bardzo, gdzie się pojawił ten element (wpadłam w pułapkę czytania kilku książek jednocześnie – efekt: żadnej nie mogę skończyć i wszystkie mi się mieszają), ale pamiętam myśl, że hej: w sumie znam tytuł, znam nazwisko, ale nigdy tego nie czytałam. No to siup, idę w internety poszukać sobie nowej książki. Nie liczyłam, ma się rozumieć, na ebooka, ale pomyślałam, że może znajdę po taniości papier. Przeczytam i oddam na bookcrossing albo coś takiego. Rzeczywiście, znalazłam, za piątaka w pakiecie z Władcami marionetek, których też nie czytałam, więc wygrałam życie. Pech chciał, że sprzedawca miał naprawdę obszerną ofertę literatury fantastycznej średnio po cztery złote książka, więc cóż… będę miała duży ładunek na ten bookcrossing.
Oczywiście Heinleina jeszcze nie tknęłam, ale za to łyknęłam rzecz najmniejszą z tych zakupów, czyli Zieloną planetę. Zaczęłam od niej centralnie dlatego, że jest – jak wspomniałam – najmniejsza. Dokładniej rzecz ujmując: na jedno popołudnie. Serio, zaczęłam po pracy i skończyłam przed snem.

Jedno muszę Autorowi przyznać: umie wciągnąć od pierwszych zdań. Bo oto leci rakieta, która szuka obcych form życia w galaktyce. Ale, wbrew temu, do czego czytelnik może być przyzwyczajony, rakieta nie jest obsadzona przez ludzką załogę. A nasi kosmiczni bohaterowie prezentują tak fantastycznie odmienny gatunek, że sam ich opis oraz opis ich rodzimej planety wciąga bez reszty – nawet jeśli to przecież tylko solidny infodump.
Coś jest takiego w krzemowych kulkach z mackami, że z miejsca budzą sympatię. Kibicuje się komandorowi Rhin-Jaspisowi, profesorowi Rhen-Onyxowi czy młodemu Rhan-Heliotropowi. Choć zupełnie inni od ludzi, mieszkańcy planety Uum jednak, podobnie jak my, szukają sensu dla własnego istnienia, pragną rozwiązywać zagadki wszechświata, dyskutują ze sobą, emocjonują się, smucą. Andrzej Ostoja świetnie wyczuł linię, na której postaci w jego powieści będą na tyle obcy, by zaintrygować, ale na tyle bliscy człowiekowi, by móc się z nimi identyfikować i angażować w ich losy.
W dodatku poczynania Uumitów stanowią ładne zwierciadło dla poczynań ludzi, którzy myślą o życiu we wszechświecie. Zielona planeta pokazuje, jaką pułapką jest zakładanie, że inteligencja może rozwinąć się tylko na planecie podobnej do naszej. Rakieta UHUM 1010 nieomal ominęła napotkany układ planetarny, wychodząc z założenia, że krążące wokół gwiazdy globy są za zimne i w ogóle do niczego się nie nadają, na pewno nie będzie tam życia. Przy bliższych oględzinach jednak okazuje się, że nie dość, że życie tam istnieje, to jeszcze jest dużo bardziej skomplikowane niż mogłoby się wydawać.
Podoba mi się też poruszenie kwestii upływu czasu przy podróżach międzygwiezdnych w poszukiwaniu kosmicznej inteligencji. Wyprawa Uumitów trwa sześćdziesiąt tysięcy lat. Dla nich to nie problem, bo żyją nawet miliony lat, są niemal nieśmiertelni. Ale inne formy życia mogą nie być tak długowieczne, czyż nie? Biorąc pod uwagę długość lotu, nie jest jakieś nieprawdopodobne „minięcie się” z obcą inteligencją. Może jest jej pełno wokół, ale trudno się spotkać w jednym miejscu i czasie.
Przy czym autor absolutnie nie rozwodzi się nad tym tematem. Bah, biorąc pod uwagę długość Zielonej planety, autor prawdę mówiąc nad niczym się nie rozwodzi, czasem nawet przeskakuje nad całymi miesiącami działań bohaterów. Pewne rzeczy po prostu są zaakcentowane i to celnie.

Interesująca jest też druga część powieści (czy też drugi rozdział – z całych dwóch), czyli historia opowiedziana z drugiej strony. Początkowo byłam rozczarowana takim wyrwaniem z tej obcości Uumitów, ale z czasem przywykłam i polubiłam narratorkę tej opowieści. Zgrabnie udało się pokazać narastające osamotnienie, popadanie w obłęd, wreszcie też taką zwykłą refleksję, jak łatwo o samozniszczenie gatunku.

To nie jest powieść, która wyrwała mnie z kapci i wgniotła w fotel. Ale zahaczyła o kilka niegłupich pomysłów – zrobiła to trafnie, bez słowotoku i nie pozostawiając niedosytu. Są emocje związane z Uumitami, są te towarzyszące ostatnim mieszkańcom planety. Pojawia się smutek i żal, ale zaraz potem też i nadzieja, i jakaś satysfakcja, i wreszcie też taka zwykła refleksja „co my właściwie wyprawiamy?”. Naprawdę fajny sposób na spędzenie jednego popołudnia.




– Przyjaciele – nadawał w specjalnym, często przerywanym, uroczystym tonie – jak się zdaje, jesteśmy o krok od zadziwiającego, niebywałego wydarzenia, które na zawsze zapisane zostanie w dziejach kosmonautyki. Otrzymałem do tej pory dostateczną ilość danych, aby przypuszczać, że planeta ta posiada jakieś formy życia, że może nawet jest zamieszkana przez istoty inteligentne…
– Sprawdzają się moje przewidywania – triumfalnie wykrzyknął adiutant Rhan-Heliotrop. – Uniwersalny Mózg Elektronowy nie popełnił błędu. Zbliżamy się do momentu, na który czekaliśmy miliony lat.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...