(źródło) |
No
dobrze. Dawno, dawno temu – było to chyba po pierwszym obejrzeniu
miniserialu Merlin na kanale Hallmark – miałam straszną
fazę na oglądanie wszystkiego z Samem Neillem. Faza minęła… no
cóż, równie dawno, bo prawdę mówiąc doszłam do wniosku, że
ten aktor zawsze gra tak samo. Stety bądź niestety, w trakcie
ówczesnej fascynacji nie zdarzyło mi się obejrzeć Event
Horizon. Bo kurde miałam wtedy jakieś trzynaście lat i pewnie
skończyłoby się to gorszą traumą niż obejrzenie Indiany
Jonesa i Świątyni Zagłady
albo tego odcinka McGyvera,
gdzie jakiegoś gościa zeżarły mrówki.
No
ale skoro Netflix ostatnio rzucił we mnie tym filmem, to pomyślałam,
że hej, czemu nie. Bo mimo wszystko sentyment do Sama Neilla gdzieś
tam pozostał, no a jeszcze mamy w Event Horizon
Laurence’a Fishburne’a (ha, i to jeszcze sprzed Morfeusza!) i –
co ostatecznie przeważyło szalę – Jasona Isaacsa.
Myślę,
że o tym filmie wiele mówią oceny na Rotten Tomatoes: ocena
krytyków to 27%, czyli mniej-więcej tyle, ile uzyskały takie
produkcje jak Sharknado: It’s About Time,
Warcraft, Bright,
Batman v Superman,
Jupiter Ascending…
I w ogóle nie chodzi o to, że ja połowę tych filmów lubię. Po
prostu nie są one powszechnie uważane za, cóż, zbyt dobre.
Jednocześnie ocena użytkowników portalu to 61%, co jak dla mnie
dość wyraźnie umiejscawia ten film w szerokiej kategorii guilty
pleasure. Nie jest to do końca
moje guilty pleasure,
bo w ogóle nie przepadam za horrorami, nawet tymi złymi, ale
zdecydowanie wpasowało się w niszę. Świadczy
też o tym rozdźwięk między osiągami finansowymi w kinach (klapa
totalna) a późniejszym sukcesem na wideo.
I
tak całkiem szczerze: ja się wcale temu nie dziwię. Bo Event
Horizon ma mnóstwo bzduryzmów
i klisz, ale jednocześnie są tam elementy, które robią duże
wrażenie.
No więc okna zrobimy w kształcie krzyży. Bo tak. (źródło) |
Weźmy
początek: załoga ludków leci w kosmosy, głównie to wojskowi, no
i jest jeden naukowiec. Brzmi jak inspiracja Obcym?
No trochę. Zresztą, nawet wnętrza ich statku wydają mi się nieco
inspirowane, choć może po prostu są na tyle generyczne, że wydają
mi się inspirowane tak naprawdę połową filmów o ludziach w
kosmosach, jakie widziałam. Naukowiec,
ma się rozumieć, za pomocą kartki i ołówka wyjaśnia reszcie
załogi, na czym polega zaginanie czasoprzestrzeni. W ogóle z
jakiegoś powodu cały briefing dotyczący misji odbywa się, kiedy
są już niemal u celu, zamiast ogarnąć temat wcześniej, co wydaje
mi się trochę głupie. Ale
okej. To w sumie też dość kanoniczne.
No
i na początku filmu rodzi się takie poczucie w widzu, że dobra,
oto mamy kolejny nieco wtórny film o kosmicznym stworze, który w
ten czy inny sposób zeżre załogę. I właściwie to jest prawda.
Haczyk tkwi w owym „w ten czy inny sposób”. Bo jeśli chodzi o
całą warstwę wizualną filmu, to ho-ho, panie kochany, Paul
Anderson i Vadim Jean
naprawdę się postarali.
Nie
chodzi mi tylko o to, że jest dużo gore. Trochę jest, choć dużo
mniej, niż pierwotnie miało być – film jest mocno przycięty i
jeśli wierzyć informacjom, to usunięte sceny zginęły
bezpowrotnie i nikt nigdy pełnej wersji Event Horizon
nie zobaczy (choć jest jakaś
mityczna kaseta VHS z brakującym materiałem, ale nawet reżyser
nigdy jej nie oglądał). Ale
te urywki, które widz może obejrzeć, dają dość duże pojęcie o
całokształcie. Po pierwsze, bohaterowie są mordowani na różne
bardzo kreatywne sposoby i nie sposób odmówić twórcom
pomysłowości. Po drugie, brutalne sceny zostały popełnione z
ogromnym pietyzmem i dbałością o realizm: do odcinania kończyn
wykorzystano autentyczne nagrania z amputacji, do gwałtów zaś –
zatrudniono aktorów porno dla zwiększenia wiarygodności.
A tu korytarz stylizowany trochę na wnętrze niszczarki, a trochę na czołówkę Bonda (źródło) |
Ale
jest coś jeszcze: sam Event Horizon – czyli statek kosmiczny,
który wrócił nie wiadomo skąd. Jego dizajn jest zarazem
spektakularnie głupi i na swój sposób majestatyczny. Zadziwia
trochę jak tytułowe urządzenie z Maglownicy:
wygląda bardziej jak wymyślne narzędzie tortur, zbudowane
wyłącznie z myślą o tym, żeby budziło trwogę i ból, niż jak
to, do czego teoretycznie jest przeznaczone. Event Horizon ma
korytarz pełen jakichś wirujących ostrzy, ogromne, najeżone
kolcami grodzie, drzwi, które jednocześnie mogłyby robić za
gilotyny, jakieś nieomal magiczne runy na ścianach, i tak dalej, i
tak dalej. Cały czas próbuję i cały czas nie potrafię wyobrazić
sobie sytuacji, w której jacyś naukowcy czy inżynierowie (czyli
właściwie też naukowcy…?) zaprojektowali taki statek kosmiczny,
popatrzyli na to i pomyśleli: „hej, to dobrze wygląda, wszystko
ma sens, załoga będzie się czuła bezpiecznie i komfortowo”.
Stopień przesady w tym projekcie sprawia, że ogląda się film z
jeszcze większym zafascynowaniem – i celowo używam tego słowa.
Bo to nie budzi konkretnie strachu,
tylko właśnie swego rodzaju fascynację. W takiej scenerii
absolutnie nie może wydarzyć się nic innego, jak tylko masowe i
niezwykle brutalne mordy.
Ale hej, przynajmniej Sam Neill wygląda inaczej! (źródło) |
Ta
przesada w sumie świetnie gra z głupotą bohaterów i ich, nie
bójmy się tego stwierdzenia, słabowitego napisania. Bo jak
inaczej, jeśli nie właśnie słabym pisaniem, można wyjaśnić
fakt, że mój ulubieniec D.J.
(Jason Isaacs), wcześniej kreowany na prostego wojskowego, co to nie
kuma tych tam podróży kosmicznych, nagle z jakiegoś pełnego
szumów nagrania tłumaczy wycharczaną łacińską frazę, której
nie umiał przetłumaczyć sztab naukowców z doktorem Weirem
(Sam Neill) na czele? W ogóle
czy nie wydaje się nieco leniwe, że po pierwszych ofiarach
diabolicznego statku załoga bez większego trudu łyknęła fakt, że
jasne, to ich statek kosmiczny trafił do piekła i z powrotem, a w
międzyczasie ożył i postanowił wciągnąć do tegoż piekła
wszystko co żyje. I ja mówię całkiem dosłownie o piekle, takim
piekle w sensie religijnym. Bo tym najwyraźniej jest ów tajemniczy
ukryty wymiar. W ogóle na
tle tej mrocznej ponad normę, na poły mistycznej fabuły cokolwiek
dziwnie wygląda nieco humorystyczne zakończenie wątku Coopera
(Richard T. Jones), pasujące do reszty filmów jak pięść do oka i
przedziwnie wybijające z nastroju.
Fabularnie
to nie jest dobry film. Scenariusz jest po części wtórny, po
części głupawy. Bohaterowie nie są zbyt ciekawi (poza D.J.-em,
oczywiście, który jest Lorcą, więc wszystko gra). Ale nie da się
ukryć, że to widowisko, któremu bardzo wyraźnie poświęcono dużo
pracy. Nawet jeśli produkowany w pośpiechu, Event Horizon
nie jest filmem leniwym. Czy warto go obejrzeć? Jasne, jako
ciekawostkę. Nie jest to tytuł, do którego kiedykolwiek wrócę,
ale czuję się zupełnie usatysfakcjonowana seansem.
Aha,
no i ogromnie podoba mi się pomysł krążący wśród fanów i
opierający się w dużej mierze na tym, że scenarzysta Philip
Eisner w sumie przyznawał się do inspiracji tym uniwersum, że oto
Event Horizon jest w istocie
prequelem do Warhammera 40000. Piękne.
– I
wasn't going to tell you this. I've been listening to the distress
signal, and I, um, think I made a mistake in the translation.
– Go
on.
– I
thought it said "liberate me" – "save me." But
it's not "me." It's "liberate tutemet" – "save
yourself." And it gets worse.