(źródło) |
Miało być o czymś innym, ale będzie tak. Bo mogę.
Kiedy Netflix podrzucił mi w ramach swoich polecanek swoją
miniserialową adaptację Draculi, nie byłam zbyt optymistycznie
nastawiona. W gruncie rzeczy, chyba w ogóle nie byłam nijak
nastawiona. Czytałam książkę Brama Stokera (uwielbiam ja zresztą
całym Froowym serduszkiem), widziałam jakiś pierdylion
ekranizacji. Nie czułam potrzeby dorzucania do tego pakietu kolejnej
wersji.
No ale tak się złożyło, że zupełnie od niechcenia i z braku
pomysłów na oglądanie czegoś innego, w końcu włączyłam
Draculę.
Od samego początku miałam mieszane uczucia.
Z jednej strony pierwszy odcinek serwuje nam bardzo dużo bardzo
klasycznych scen i momentów - rumuńska wieśniaczka wręczająca
Jonathanowi krzyż, Jonathan zacinający się papierem na oczach
Draculi i takie tam. Trochę to nuży, bo przecież człowiek widział
te rzeczy już sto razy, ale jednocześnie jest całkiem miłe, bo
historia ma jakieś stałe, charakterystyczne elementy, po których
bez pudła można rozpoznać, co oglądamy, no i jakoś się podczas
oglądania robi swojsko.
Z drugiej jednak strony Netflix oczywiście nie podszedł do tematu
czysto odtwórczo, tylko prezentuje bardzo oryginalną wersję tej
historii... do tego stopnia oryginalną, że w gruncie rzeczy chyba
tylko dzięki tym klasycznym scenkom, o których pisałam wcześniej,
człowiek w ogóle ogarnia, na co patrzy.
Twórcy bowiem popłynęli bardzo, bardzo daleko z tematem. Zarówno
pod względem bohaterów jak i całej fabuły.
(źródło) |
W ogóle cała opowieść jest... cóż, jest po prostu kompletnie
inną opowieścią, jedynie początkowo zahaczającą nieco o to, co
napisał Bram Stoker. I mam tu na myśli naprawdę srogi początek -
to znaczy przyjazd Jonathana do zamku Draculi i jego utknięcie tam.
Potem zaś wydarzenia zupełnie się rozjeżdżają. Muszę jednak
przyznać, że z czasem zaczęłam doceniać tę fantazję, z którą
twórcy zabrali się do opowiadania o losach najsłynniejszego
wampira popkultury. Im bardziej miniserial odpływa od literackiego
pierwowzoru, tym bardziej to wszystko wciąga, no bo człowiek już
kompletnie nie wie, czego się spodziewać. Dużo się dzieje, mamy
trochę zagadek, sporo akcji i przelewanej krwi (nic dziwnego, że
Dracula chodzi ciągle wkurzony - biorąc pod uwagę, ile mu się
ulewa podczas jedzenia, to on musi być permanentnie głodny), no a
potem dostajemy takiego plot twista, że już w ogóle pozostaje
tylko pomachać powieści na pożegnanie i zanurzyć się w serialu.
Nie byłoby to możliwe bez totalnego sponiewierania bohaterów.
Toteż ani Jonathan, ani Van Helsing czy Mina nie będą tacy, do
jakich widz może być przyzwyczajony. I ja tu bardzo nie chcę
rzucać spoilerami, bo to może w sumie odebrać sporo frajdy z
oglądania, dlatego rzucam tylko smętnymi ogólnikami. Po prostu:
nic nie jest takie, jak się spodziewacie.
Na tym tle w sumie dość blado wypada... no cóż, sam tytułowy
Dracula (Claes Bang). Jest jakiś taki "pomiędzy". Trochę
próbuje być uwodzicielski i wyrafinowany jak Gary Oldman, trochę
jednak potworny jak Klaus Kinsky czy Max Schreck, gdzieś może
usiłuje zahaczyć o szlachetne dostojeństwo Christophera Lee, ale
ponieważ jest wszystkim po trochu, to każdy z tych aspektów jego
osobowości jest zaledwie cieniem tamtych poprzednich. Przez to też
w sumie ta postać nie oferuje widzowi niczego nowego. Miniserial nie
odkrywa nam w związku z tym bohaterem niczego, czego byśmy dotąd
nie widzieli. A trochę szkoda, bo wyszło na to, że cała ta
zakręcona historia to taka sztuka dla sztuki. Bawi innością, ale
za tą innością nie kryje się nic więcej - nie pogłębia się w
żaden sposób nasze spojrzenie na legendarnego hrabiego Draculę.
(źródło) |
No i mamy też efekty. Ach, efekty. Netflixowe CGI wzbudziło dużo
kontrowersji przy okazji Wiedźmina, toteż może tym razem byłam
trochę bardziej wyczulona, nawet jeśli nie zamierzałam, bo
zazwyczaj to dla mnie nie jest żaden priorytet w filmach.
I muszę przyznać, że wcale nie było źle, chyba nawet lepiej niż
w Wiedźminie, no bo to jednak historia wampira, więc rzeczy dzieją
się w nocy i ogólnie w słabym świetle. Czyli okoliczności bardzo
korzystne, bo łatwo ukryć ewentualne niedoskonałości CGI. I tak
wszelkiego rodzaju zombiaki i nieumarli byli zasadniczo całkiem
nieźli - może tylko dziwaczna, skokowa animacja ich ruchów nie do
końca się sprawdziła, nadając im pozór kukiełek ze starych
animacji poklatkowych. Chociaż na przykład wychodzenie Draculi z
postaci wilka (czy dowolnej innej) było, moim zdaniem, bardzo
pomysłowe w swojej brutalności i zrobiło na mnie dobre wrażenie.
Ogółem nie żałuję czasu spędzonego na oglądaniu tego Draculi.
Bawiłam się zaskakująco dobrze, choć koniec końców to była
tylko zabawa, która nie wniosła nic do mojego odbioru powieści czy
samej postaci wampira. Było fajnie, zaskakująco, pomysłowo. Tylko
tyle i aż tyle. W wolnym czasie bez bólu można obejrzeć.
No i ogromnie mnie ucieszyło maleńkie nawiązanie do Sherlocka
Holmesa w jednej ze scen.
– You went to the dining room? You don't eat food.
– I enjoy company, and I like people.
– Then why do you kill them?
– Why do you pick flowers?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz