wtorek, 28 stycznia 2020

Pozdrowienia zza horyzontu: "Event Horizon"

(źródło)
No dobrze. Dawno, dawno temu – było to chyba po pierwszym obejrzeniu miniserialu Merlin na kanale Hallmark – miałam straszną fazę na oglądanie wszystkiego z Samem Neillem. Faza minęła… no cóż, równie dawno, bo prawdę mówiąc doszłam do wniosku, że ten aktor zawsze gra tak samo. Stety bądź niestety, w trakcie ówczesnej fascynacji nie zdarzyło mi się obejrzeć Event Horizon. Bo kurde miałam wtedy jakieś trzynaście lat i pewnie skończyłoby się to gorszą traumą niż obejrzenie Indiany Jonesa i Świątyni Zagłady albo tego odcinka McGyvera, gdzie jakiegoś gościa zeżarły mrówki.
No ale skoro Netflix ostatnio rzucił we mnie tym filmem, to pomyślałam, że hej, czemu nie. Bo mimo wszystko sentyment do Sama Neilla gdzieś tam pozostał, no a jeszcze mamy w Event Horizon Laurence’a Fishburne’a (ha, i to jeszcze sprzed Morfeusza!) i – co ostatecznie przeważyło szalę – Jasona Isaacsa.

Myślę, że o tym filmie wiele mówią oceny na Rotten Tomatoes: ocena krytyków to 27%, czyli mniej-więcej tyle, ile uzyskały takie produkcje jak Sharknado: It’s About Time, Warcraft, Bright, Batman v Superman, Jupiter Ascending… I w ogóle nie chodzi o to, że ja połowę tych filmów lubię. Po prostu nie są one powszechnie uważane za, cóż, zbyt dobre. Jednocześnie ocena użytkowników portalu to 61%, co jak dla mnie dość wyraźnie umiejscawia ten film w szerokiej kategorii guilty pleasure. Nie jest to do końca moje guilty pleasure, bo w ogóle nie przepadam za horrorami, nawet tymi złymi, ale zdecydowanie wpasowało się w niszę. Świadczy też o tym rozdźwięk między osiągami finansowymi w kinach (klapa totalna) a późniejszym sukcesem na wideo.
I tak całkiem szczerze: ja się wcale temu nie dziwię. Bo Event Horizon ma mnóstwo bzduryzmów i klisz, ale jednocześnie są tam elementy, które robią duże wrażenie.

No więc okna zrobimy w kształcie krzyży. Bo tak.
(źródło)
Weźmy początek: załoga ludków leci w kosmosy, głównie to wojskowi, no i jest jeden naukowiec. Brzmi jak inspiracja Obcym? No trochę. Zresztą, nawet wnętrza ich statku wydają mi się nieco inspirowane, choć może po prostu są na tyle generyczne, że wydają mi się inspirowane tak naprawdę połową filmów o ludziach w kosmosach, jakie widziałam. Naukowiec, ma się rozumieć, za pomocą kartki i ołówka wyjaśnia reszcie załogi, na czym polega zaginanie czasoprzestrzeni. W ogóle z jakiegoś powodu cały briefing dotyczący misji odbywa się, kiedy są już niemal u celu, zamiast ogarnąć temat wcześniej, co wydaje mi się trochę głupie. Ale okej. To w sumie też dość kanoniczne.
No i na początku filmu rodzi się takie poczucie w widzu, że dobra, oto mamy kolejny nieco wtórny film o kosmicznym stworze, który w ten czy inny sposób zeżre załogę. I właściwie to jest prawda. Haczyk tkwi w owym „w ten czy inny sposób”. Bo jeśli chodzi o całą warstwę wizualną filmu, to ho-ho, panie kochany, Paul Anderson i Vadim Jean naprawdę się postarali.
Nie chodzi mi tylko o to, że jest dużo gore. Trochę jest, choć dużo mniej, niż pierwotnie miało być – film jest mocno przycięty i jeśli wierzyć informacjom, to usunięte sceny zginęły bezpowrotnie i nikt nigdy pełnej wersji Event Horizon nie zobaczy (choć jest jakaś mityczna kaseta VHS z brakującym materiałem, ale nawet reżyser nigdy jej nie oglądał). Ale te urywki, które widz może obejrzeć, dają dość duże pojęcie o całokształcie. Po pierwsze, bohaterowie są mordowani na różne bardzo kreatywne sposoby i nie sposób odmówić twórcom pomysłowości. Po drugie, brutalne sceny zostały popełnione z ogromnym pietyzmem i dbałością o realizm: do odcinania kończyn wykorzystano autentyczne nagrania z amputacji, do gwałtów zaś – zatrudniono aktorów porno dla zwiększenia wiarygodności.
A tu korytarz stylizowany trochę na wnętrze niszczarki,
a trochę na czołówkę Bonda (źródło)
Ale jest coś jeszcze: sam Event Horizon – czyli statek kosmiczny, który wrócił nie wiadomo skąd. Jego dizajn jest zarazem spektakularnie głupi i na swój sposób majestatyczny. Zadziwia trochę jak tytułowe urządzenie z Maglownicy: wygląda bardziej jak wymyślne narzędzie tortur, zbudowane wyłącznie z myślą o tym, żeby budziło trwogę i ból, niż jak to, do czego teoretycznie jest przeznaczone. Event Horizon ma korytarz pełen jakichś wirujących ostrzy, ogromne, najeżone kolcami grodzie, drzwi, które jednocześnie mogłyby robić za gilotyny, jakieś nieomal magiczne runy na ścianach, i tak dalej, i tak dalej. Cały czas próbuję i cały czas nie potrafię wyobrazić sobie sytuacji, w której jacyś naukowcy czy inżynierowie (czyli właściwie też naukowcy…?) zaprojektowali taki statek kosmiczny, popatrzyli na to i pomyśleli: „hej, to dobrze wygląda, wszystko ma sens, załoga będzie się czuła bezpiecznie i komfortowo”. Stopień przesady w tym projekcie sprawia, że ogląda się film z jeszcze większym zafascynowaniem – i celowo używam tego słowa. Bo to nie budzi konkretnie strachu, tylko właśnie swego rodzaju fascynację. W takiej scenerii absolutnie nie może wydarzyć się nic innego, jak tylko masowe i niezwykle brutalne mordy.

Ale hej, przynajmniej Sam Neill wygląda inaczej!
(źródło)
Ta przesada w sumie świetnie gra z głupotą bohaterów i ich, nie bójmy się tego stwierdzenia, słabowitego napisania. Bo jak inaczej, jeśli nie właśnie słabym pisaniem, można wyjaśnić fakt, że mój ulubieniec D.J. (Jason Isaacs), wcześniej kreowany na prostego wojskowego, co to nie kuma tych tam podróży kosmicznych, nagle z jakiegoś pełnego szumów nagrania tłumaczy wycharczaną łacińską frazę, której nie umiał przetłumaczyć sztab naukowców z doktorem Weirem (Sam Neill) na czele? W ogóle czy nie wydaje się nieco leniwe, że po pierwszych ofiarach diabolicznego statku załoga bez większego trudu łyknęła fakt, że jasne, to ich statek kosmiczny trafił do piekła i z powrotem, a w międzyczasie ożył i postanowił wciągnąć do tegoż piekła wszystko co żyje. I ja mówię całkiem dosłownie o piekle, takim piekle w sensie religijnym. Bo tym najwyraźniej jest ów tajemniczy ukryty wymiar. W ogóle na tle tej mrocznej ponad normę, na poły mistycznej fabuły cokolwiek dziwnie wygląda nieco humorystyczne zakończenie wątku Coopera (Richard T. Jones), pasujące do reszty filmów jak pięść do oka i przedziwnie wybijające z nastroju.

Fabularnie to nie jest dobry film. Scenariusz jest po części wtórny, po części głupawy. Bohaterowie nie są zbyt ciekawi (poza D.J.-em, oczywiście, który jest Lorcą, więc wszystko gra). Ale nie da się ukryć, że to widowisko, któremu bardzo wyraźnie poświęcono dużo pracy. Nawet jeśli produkowany w pośpiechu, Event Horizon nie jest filmem leniwym. Czy warto go obejrzeć? Jasne, jako ciekawostkę. Nie jest to tytuł, do którego kiedykolwiek wrócę, ale czuję się zupełnie usatysfakcjonowana seansem.

Aha, no i ogromnie podoba mi się pomysł krążący wśród fanów i opierający się w dużej mierze na tym, że scenarzysta Philip Eisner w sumie przyznawał się do inspiracji tym uniwersum, że oto Event Horizon jest w istocie prequelem do Warhammera 40000. Piękne.



I wasn't going to tell you this. I've been listening to the distress signal, and I, um, think I made a mistake in the translation.
Go on.
I thought it said "liberate me" – "save me." But it's not "me." It's "liberate tutemet" – "save yourself." And it gets worse.

3 komentarze:

  1. Widziałem właśnie ostatnio, że Netfliks wrzucił. I kurczę muszę wrócić do tego filmu. Bo ja go obejrzałem mając te naście lat (nie pamiętam dokładnie ile), ale kurde jak ja ten film lubię. Później chyba na studiach była powtórka i dalej go lubię. Ciężko mi to wytłumaczyć, ale dla mnie idea wędrówki za "Horyzont Zdarzeń" (swoją drogą znów polski tytuł zupełnie do dupy), gdzie dzieje się niewytłumaczalne szalenie mnie się podoba. A może statek właśnie zmienił się po wizycie w innym wymiarze?

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie doprecyzowałem o co chodzi z tym polskim tytułem. Dlaczego do dupy. Bo po polsku film wyszedł jako "Ukryty wymiar". A przecież "Horyzont zdarzeń" brzmi całkiem dobrze :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam podobnie do mości Charliego. Oglądałem jakoś pod koniec szkoły podstawowej/na początku liceum, wypożyczony na VHS z wypożyczalni. Wtedy zrobił na mnie duże wrażenie, pewnie byłem za młody, żeby kurioza wyłapać. Potem oglądałem jeszcze raz i dwa, ale i tak mi się podobał - głównie za sprawą atmosfery.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...