piątek, 31 stycznia 2014

30-Day Book Challenge: dzień 21

(źródło)
Pierwsza powieść, jaką pamiętam, że przeczytałam.

Korci znowu zapodać Hobbitem, no… Ale nie. Postanowiłam, że koniec pisania o Hobbicie. Ileż można?
Tyle tylko, że jeśli idzie o inne książki, czytane przeze mnie we wczesnym dzieciństwie… ja po prostu nie pamiętam. Pamiętam podbierane od Taty numery Fantastyki (wtedy jeszcze nie „Nowej”), no ale ma być o książce. Bułyczow był chyba jednak odrobinę później. Nie wiem zresztą. Clarke był na pewno później, bo jakoś na początku liceum. O Muminkach też nie chcę już pisać, za dużo ich było. Wydaje mi się, że moje pierwsze książki to było coś z serii „Poczytaj mi, Mamo” – takie małe, kwadratowe… no ale to też odpada, pytanie jest wyraźnie o powieść. Z tego też powodu odpadają opowiadania o Sherlocku Holmesie, które czytałam w każde wakacje, bo babcia miała trzy zeszyty (chyba trzy opowiadania w każdym, ale głowy nie dam). Bo powieściowe Sherlocki czytałam już dużo później…
Czyli pozostaje mi jedno: sięgnąć pamięcią do tych dziwnych czasów, kiedy w podstawówce zaprowadzili nas do szkolnej biblioteki i powiedzieli: „Na tej półce, oznaczonej literą P, są książki przygodowe i z niej będą pożyczać chłopcy. Na tej półce, oznaczonej skrótem Ob, są obyczajowe – i to jest dla dziewczynek”. No to wypożyczałam ten obyczajowy badziew i czytałam, czytałam… najpierw chyba nawet mi się podobało, później zaczął wkurzać powtarzalny schemat i okropna przewidywalność. Te Musierowicz wszystkie czy coś: jest on i ona i się nie lubią, a pod koniec sobie uświadamiają, że są dla siebie stworzeni. Słodki Jeżu. Ileż można międlić ten nieszczęsny patent „kto się lubi, ten się czubi”? W końcu przerzuciłam się na inne półki, no ale co się naczytałam to moje.
Na szczęście znajdowało się tam też rzeczy zdatniejsze do czytania – nawet jeśli wciąż były to książki „dla dziewczynek”. Na pewno jedną z pierwszych moich powieści było Słoneczko Marii Buyno-Arctowej, o jedenastoletniej sierocie, która trafia do zaprzyjaźnionego domu i uszczęśliwia wszystkich tamtejszych gburów swoim radosnym podejściem do życia i wogle. Było to jakieś takie optymistyczne i pamiętam, że nawet dwa razy sobie to przeczytałam, tak mi się spodobało, o.
Ale to nie Słoneczko będzie dzisiejszym zwycięzcą. Bądź co bądź w tej swojej fazie „książek dla dziewcząt” była taka jedna, którą rzeczywiście uwielbiałam i – co więcej! – do dziś pamiętam mniej-więcej ze szczegółami. Uwielbiałam ją do tego stopnia, że nie dość, że czytałam ją więcej razy, to jeszcze przeczytałam pierdyliard kolejnych tomów (od czwartego wzwyż – gówniane coraz bardziej). Mowa o Ani z Zielonego Wzgórza Lucy Maud Montgomery. Fakt, to był dokładnie ten sam schemat, jeśli chodzi o relacje damsko-męskie głównej bohaterki. Ale tym razem dla odmiany byli świetni opiekunowie (Mateusz i Maryla byli doskonali, no co?), no i Diana! I c’mon, dziewczyny założyły kółko pisarskie! Do dziś uwielbiam patent Diany na robienie porządku w tekście, jeśli autorka zaplątała się w bohaterach i sama przestawała ogarniać. Obawiam się zresztą, że sama też mam tendencje do takiego postępowania…
Myślę, że Ania z Zielonego Wzgórza broniła się bez porównania lepiej od innych „dziewczęcych” książek z tego względu, że tam ten romansowy wątek był… no dobrze, był ważny, ale było mnóstwo innych wątków, które fantastycznie urozmaicały fabułę. No i tytułowa bohaterka była jednak niebanalna: z tą swoją niepoprawną wyobraźnią, która nie raz zupełnie zaciemniała Ani obraz rzeczywistości. Pewnie dziś biedny rudzielec trafiłby do czubków, a na pewno byłby zmuszony do brania jakichś solidnych leków. A tam tylko ta biedna Maryla musiała pacyfikować Anię. A wspominałam, że miały kółko pisarskie? I że złoty środek Diany to zabicie wszystkich bohaterów? Czyż to nie piękne?!
Dziewczyny były po prostu fajne i naprawdę pokręcone – a nie, tak jak jest w większości innych przypadków – mdłe zołzy, o których tylko usiłuje się wmówić czytelnikowi, że są pokręcone.

No i kółko pisarskie!

ZaFraapowana filmami (89) - "The Room"

Nie wiem, od czego zacząć. Naprawdę. Pewnie powinnam wyznać, jak bardzo się wstydzę tego, co widziały moje oczy. Ale wiecie co? Wcale nie. Jestem dumna i uchachana, bo film zapewnił mi radochy co niemiara.
O produkcji Tommy’ego Wiseau z 2003 r. The Room dużo słyszałam i sporo czytałam. Był przedstawiany jako jeden z najgorszych filmów w historii, położony w dokładnie każdym aspekcie. No ale to produkcja niezależna, więc w sumie czego się spodziewać…? No ale jednak pracowało przy tym czterysta osób, a całość kosztowała sześć milionów dolarów – więc jak źle może być? Ink o ludziach-popcornach kosztował 250 tys. dolarów i był w sumie całkiem oglądywalny, nawet jeśli miał pewne niedociągnięcia.
I tak do refleksji do refleksji, zapadła w końcu decyzja o obejrzeniu tego cuda wyreżyserowanego przez Tommy’ego Wiseau, ze scenariuszem Tommy’ego Wiseau i z Tommym Wiseau w roli głównej.

W filmie śledzimy losy spokojnego bankiera, Johnny’ego (Tommy Wiseau) i jego narzeczonej, Lisy (Juliette Danielle), która stopniowo dochodzi do wniosku, że nie kocha już Johnny’go, tylko Marka (Greg Sestero) – jego najlepszego przyjaciela. Pojawią się też dziwni ludzie o niepewnym statusie społecznym oraz Upierdliwa Matka (Carolyn Minnott – o, sprawdzając obsadę dowiedziałam się, że matka miała imię!).

Od czego by tu zacząć… chyba od tego, co na samym starcie filmu rzuca się w oczy: gra aktorska. Ach! Tommy Wiseau gra z finezją otoczaka. Naprawdę. Tylko jeszcze dziwacznie się podśmiewa w randomowych momentach, co sprawia, że wypowiadane przez niego kwestie są mocno creepy, a Johnny z niewinnego bohatera o złotym serduszku jawi się jako psychopata:


Przeciętne szkolne przedstawienie zostawia The Room daleko w tyle. Ot, weźmy tak prostą i niewinną scenę, jak kupowanie kwiatów:


Czy po wyznaniu kwiaciarki, że nie poznała Johnny’ego, on zapomniał odpowiedzieć? Czy po prostu uznał, że to odpowiedni moment na Ripostę z Opóźnionym Zapłonem? Sama nie wiem. Ta scena jest… dziwna.
Wyjątkiem są oczywiście Dramatyczne Sceny, gdzie Tommy Wiseau zaczyna się Wczuwać. I to jest chyba jeszcze gorsze. Przykład?


Proszę tylko spojrzeć na tę dramę! Ale, ale! Moją ulubioną sceną pod tym względem i tak pozostaje:


Inni również dają radę – na przykład Lisa, kiedy jej matka oznajmia, że ma raka:


A już najdoskonalszym pokazem kunsztu aktorskiego jest scena seksu:


Aach, no właśnie – skoro już przeszłam do scen seksu i tego uroczego pana, w ogóle zajmę się przez moment uroczymi panami z filmu. Albowiem The Room to krynica wiedzy o mężczyznach. Teraz się czuję, jakbym poznała najgłębsze tajemnice tego dziwnego, męskiego światka, do którego nigdy nie miałam wstępu ze względu na swoją płeć. Ale koniec tej niewiedzy, panowie!
Na przykład: teraz już ogarniam, o co chodzi, kiedy pada hasło „męskie rozmowy”.


Kiedy zaś mowa jest o pograniu w football (pozostaję przy tej nazwie celowo, bo w filmie rozchodzi się – CHYBA! – o ten dziwny, amerykański sport, którego nie rozumiem, a nie o piłkę nożną), chodzi o to, że panowie stają jakieś trzy metry od siebie i rzucają sobie piłkę. Tak po prostu. Stoją w kółku i rzucają piłkę. W sumie rozumiem, że na wiele więcej ich nie stać z ich zdrowiem, bo trąceni lekko w ramię od razu przewracają się w śmietniki i ktoś musi ich holować do domu… Co mi uświadamia, że w podstawówce chyba byłam wykwalifikowaną footballistką. Zawsze wiedziałam, że kariera sportowa to moje przeznaczenie.
A już zupełnie nic tak nie cieszy drogich panów, jak kolektywne wbicie się w eleganckie garniaki i… porzucanie sobie piłki przed blokiem. Nie, serio: ja myślałam, że to scena poprzedzająca ślub, ale okazało się, że to naprawdę taka fanaberia chyba była, bo w filmie żadnego ślubu nigdy nie było, a w kolejnej scenie już nie było nawet garniaków (była za to zaprezentowana wyżej scena w kawiarni).
I w ten sposób dotarliśmy do kolejnego problemu filmu: losowości. The Room jest przepełnione dziwnymi scenami, przy których człowiekowi wykwita na twarzy wielkie „WTF?”, a które nie mają zupełnie nic do… no… do niczego. Na przykład: bohaterów akurat nie ma w chałupie, drzwi się otwierają i nagle wbijają tam dwie zupełnie obce osoby, które zaczynają się gzić na kanapie. Kto to? Czemu włażą do cudzego mieszkania na seks? O sso chozi? Och, jasne, gdzieś później dowiadujemy się, że to przyjaciele… choć nadal nie wiem, czemu przychodzą w gości na seks. Ale mniejsza o to. Jest też scena z dealerem narkotykowym na dachu, której też nie ogarniam, bo to jakiś wątek zaczęty i nieskończony chyba… zresztą trudno powiedzieć. Wiecie, The Room sprawia wrażenie, jakby scenariusz był pisany w ramach NaNo. Matka Lisy ma raka? Ok, nie zajmujmy się tym – to nieistotne. Zresztą, matka w ogóle jest dziwną postacią – sceny z nią stanowią coś w rodzaju przerywników, refrenu jakiegoś, matka mówi Lisie, ze Lisa powinna wyjść za Johnny’ego, Lisa mówi jej, że nie kocha go – i tyle, zero znaczenia dla fabuły. Ten motyw z garniturami? Eee tam, detale. Jeśli nie NaNo, to najwyraźniej taśma wpadła im do niszczarki i później klecili to na rympał.
Wydawałoby się, że w obyczajówce, której akcja dzieje się w większości w mieszkaniu albo na dachu, nie będzie miejsca na wiele efektów. Ale nie! Było miejsce, bah!, efekty też spierniczono. Chodzi mi o dach. Serio? Tak trudno było znaleźć po prostu… dach, żeby na nim kręcić? Naprawdę trzeba to było robić na green screenie? Nie wiem, chyba chodziło o nabicie kosztów, bo innego sensownego wyjaśnienia nie widzę.
W ogóle podkreślę jeszcze raz: film miał budżet sześć milionów dolarów! Na co to poszło? Przecież nie na płace dla aktorów, bo do tego trzeba by mieć aktorów, a nie kłody! Scenografii jakiejś wypasionej nie ma, efektów nie ma… na muzykę wszystko poszło? To by wyjaśniało, dlaczego tak przeciągnęli sceny seksu: osobiście miałam wrażenie, że one trwają tak długo głównie po to, żeby zdążyła przelecieć cała piosenka. Nie ośmielę się twierdzić, że Wiseau pod płaszczykiem dramatu chciał nakręcić pornola, bo byłby to najnudniejszy pornol ever: przez trzy minuty człowiek gapi się na całujące się głowy i kawałek ramienia. Żeby było zabawniej, najwyraźniej Juliette Danielle źle wspominała kręcenie sceny seksu z Tommym, bo kiedy nasze narzeczeństwo drugi raz miało się oddać miłości cielesnej… wykorzystali te same zdjęcia. Co za żałość. No, ale przynajmniej za drugim razem nie było chłopca, który wbił się im do sypialni, żeby dołączyć albo chociaż popatrzeć… ogólnie motyw tego chłopca był trochę przerażający i bardzo niesmaczny. Albo na odwrót, nie umiem się zdecydować.

Tak, ten film jest absolutnie straszny i okropny. A co w tym wszystkim najlepsze? Granicę „tak zły, że aż śmieszny”, minął kilka razy i to na jednej nodze. To jest naprawdę, naprawdę doskonała komedia i serdecznie polecam – wraz z kieliszkiem czegoś mocniejszego. Niejednym.
Powiedziałabym, że to najgorszy film, jaki widziałam. Montaż randomowy, dialogi sztuczne i dziwaczne, gra fatalna, a scenariusz głupi i poszarpany, naszpikowany nic niewnoszącymi scenami. Ale to stwierdzenie było prawdziwe tylko przez jeden dzień od seansu. Albowiem dnia następnego obejrzałam coś, co zdołało strącić The Room z podium.
Ale o tym innym razem.




– I gotta tell you something.
– Shoot, Denny.
– It's about Lisa.
– Go on.
– She's beautiful. She looks great in her red dress. I think I'm in love with her.
– Go on...




Disklejmer:
Wszystkie gify są wygóglane w internetach, ale nie chciało mi się zapisywać źródła. Wybaczcie.

czwartek, 30 stycznia 2014

30-Day Book Challenge: dzień 20

Ulubiony romans

(źródło)
Tak. Paradne, doprawdy ubawiłam się.
Romans – pytać mnie o książkę o miłości!
To znaczy żeby nie było: nie mam jakichś szczególnych uprzedzeń do romansów, bądź co bądź miłość jest szalenie częstym motywem w – chyba wszystkich – tekstach kultury, więc gdybym była uprzedzona, byłabym bardzo, bardzo biedną Frąą. Bah, związki damsko-męskie potrafią być naprawdę ciekawe: Medea i Jazon, Helena i Menelaos, Orfeusz i Eurydyka, Pigmalion… no tak, wymieniać można długo. Sęk w tym, że w tych historiach zawsze, ale to zawsze wkurwia mnie co najmniej jedna strona. Jazon to smętny penis, Helena to dziwka, Orfeusz – egotyczny ciul, a Pigmaliona pojebało. I tak dalej. To znaczy ja rozumiem to wszystko: najpewniej gdyby któraś ze stron nie była w ten czy inny sposób upośledzona, opowieść byłaby nudna. Ale to sprawia, że serio dość trudno byłoby mi znaleźć w ogóle historię jakiegokolwiek związku, którą mogłabym rzeczywiście nazwać „ulubioną”. Bo one są co najwyżej irytujące. Jechać dalej? Tristan i Izolda – załgane i niewierne mendy, Ginewra od Artura – zdradliwa sucz… no mogiła, proszę Państwa. Leżę.
Owszem, są historie miłosne, które mi się podobają, a które nie stanowią osi powieści, tylko są jakimś dodatkowym elementem, wkomponowanym w fabułę. Głównie lubię to u Pratchetta, który opisuje zakochania i związki o dłuższym stażu w taki fajny, prozaiczny sposób, odzierając temat z niepotrzebnego patosu i mistycyzmu. No tak, ale tematem wyzwania ma być chyba romansidło jako takie, całościowe, a nie „ulubiona książka, w której co najmniej dwoje epizodycznych bohaterów uśmiechnęło się do siebie czule”.

Tak naprawdę ocaliła mnie Owca, choć zapewne nieświadomie. Otóż, w przeciwieństwie do niej, ja Romeo i Julię lubię. Nie jakoś namiętnie, ale podobała mi się ta historia. Żaden z bohaterów mnie nie wkurzał - owszem, postępowali głupio, ale mogli to robić. Byli młodzi i zauroczeni, ich głupota była w pełni uzasadniona. No i miałam wrażenie, że większość nieszczęść nie wynikała bezpośrednio z ich winy, a z różnych nieprzewidzianych, pechowych zbiegów okoliczności, na które ani Romeo, ani Julia nie mogli nic poradzić. Zgadzam się oczywiście z Owcą, że to nie była żadna wielka miłość aż po grób. To było zauroczenie, naturalnie że tak. Ale bądźmy szczerzy, przecież w większości romanse książkowo-filmowe oznaczają właśnie zauroczenie – żeby bardziej zgłębić temat, trzeba by daną parę pokazać na przestrzeni co najmniej kilku lat, i to nie podczas ratowania świata, tylko w czasie zwykłych, prozaicznych dni. Być może gdzieś są takie książki, ale ani nie czytałam nigdy powieści, w której narrator prezentowałby, ile razy On jeszcze rzuci skarpetki na stół, nim Ona odejdzie, a ile razy Ona przypali herbatę, nim On odejdzie, ani nie zamierzam takich rzeczy czytać. Bo to nudne!
Więc tak, romanse nie są o miłości – są o zakochaniu, o zauroczeniu. Taka ich natura, nie czepiam się, dopóki całość jest ciekawa.

Ale o czym to ja…?
Ach tak, Romeo i Julia.
No, tak poza wszystkim – to jest po prostu ładnie napisane. Ofkoz mówię z perspektywy osoby czytającej wyłącznie polski przekład, bo oryginał przekracza moje możliwości, obawiam się. I nie mówię tu nawet o tej nieszczęsnej pogadance o imieniu róży, tylko przede wszystkim o śmierci Merkucia. W ogóle to był mój ulubiony bohater, a umierał szczególnie pięknie. TAK, później całość mi się jeszcze bardziej spaczyła przez cholerną adaptację Luhrmanna. TAK, lubię tę adaptację. TAK, wiem, że była dziwna, a Merkucio był jeszcze dziwniejszy, ale w filmie też był moim ulubionym bohaterem, a scenę jego śmierci pamiętam do dziś. I nie kojarzę, żeby ktoś kiedyś równie ładnie powiedział „Klątwa na oba wasze domy”.
Plus w ogóle podoba mi się idea, że cała tragedia miała miejsce w wyniku klątwy Merkucia…


Romeo i Julia daje radę jako romans. Jest świetnym tekstem jako tragedia. I nie bardzo widzę alternatywę do dzisiejszego wyzwania.

środa, 29 stycznia 2014

30-Day Book Challenge: dzień 19

(źródło)
Ulubiona książka, którą zekranizowano.

Hobbit. Tak, wiem, jeszcze tak do końca go nie zekranizowano, ale bliżej jak dalej, więc się liczy. Hobbit to rewelacyjna opowieść o chciwości, lojalności i przyjaźni, w cudowny sposób pozbawiona nachalnego moralizatorstwa. Bywa zabawna, ale z czasem nastrój staje się coraz „cięższy”, im bliżej bohaterowie są skarbu. Fabuła nie jest rozmemłana milionem innych wątków (np. miłosnych…), dzięki czemu czytelnik koncentruje się na wyprawie i przemianach, jakie ona wywołuje w krasnoludach i jednym małym hobbicie.
Co mogę powiedzieć o samej ekranizacji? Cóż, na pewno nic, czego nie napisałabym już w poprzednich notkach. Do niedawna byłam pełna optymizmu i szczerej wiary w to, że to będzie naprawdę świetna ekranizacja, to teraz jednak jestem nieco bardziej sceptyczna. I mam dziwne wrażenie, jakby Peter Jackson wraz z resztą ekipy nie do końca wiedział, na co się zdecydować. Pierwsza część – mimo dorzucenia paru elementów – zasadniczo była bardzo wierna książce, z piosenkami włącznie. Ludzie często zarzucali jej, że nie może się zdecydować między poważną, epicką historią na miarę Władcy… a wesołą opowiastką dla dzieci, ale mnie to wcale tam nie uderzyło. Natomiast teraz mnie uderza, że niekonsekwencja rysuje się między dwiema częściami tego samego cyklu: jest dość wierna jedynka, a zaraz potem dwójka, w której scenarzystę najwyraźniej poniosło, co owocuje jakimś miniaturowym romansem na orzechach z dodatkiem kilku garści slapstickowego bzduryzmu.

Ale to nieistotne. To znaczy jasne, chciałabym, żeby całość ociekała zajebistością, ale jeśli będzie trzeba, wyprę resztę i będę się jarać samą Niezwykłą podróżą. Grunt, że w ogóle się za to wzięli i się starają.

Fraa w czytelni (66) - "Czarnobylska modlitwa"

Autor: Swietłana Aleksijewicz
Tytuł: Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości
Tytuł oryginału: Чернобылская модлитва. Хроника будущего
Tłumaczenie: Jerzy Czech
Miejsce i rok wydania: Wołowiec 2012
Wydawca: Wydawnictwo Czarne

Czarnobyl -> pierdolnięcie atomu -> skażona Ukraina -> stalker – ot, prosty ciąg obrazów, prawda? W sumie tak proste jak „Oświęcim -> obóz koncentracyjny”… no, z tą różnicą, że Oświęcim to też śliczne miasteczko z rynkiem i zamkiem, którego zwiedzanie we wtorki jest bezpłatne, podczas gdy Czarnobyl faktycznie znajduje się w strefie kontrolowanej… aczkolwiek też ma zamek. Ale ja nie o tym.

Chcę powiedzieć, że kiedy pada hasło „Czarnobyl”, człowiek od razu ma w głowie jakiś bardzo konkretny zestaw skojarzeń, począwszy od „tragedia na Ukrainie”, a na „jakie zajebiste postapo!” kończąc. Czarnobylska modlitwa przełamuje ten pakiet. W książce Swietłany Aleksijewicz tak naprawdę niewiele znajdziemy informacji o samej elektrowni. Nie ma szukania winnych, nie ma dokładnego opisu, jak przebiegła awaria. Tematem i centralnym punktem są ludzie. Głównie Białorusini, bo – jak można przeczytać w krótkim, informacyjno-historycznym wstępie – katastrofa w Czarnobylu była tragedią białoruską. Większość skażenia wylądowała po białoruskiej stronie granicy, choć Białoruś nie posiada nawet elektrowni atomowej.

Na książkę składa się ciąg monologów osób w ten czy inny sposób dotkniętych awarią czarnobylską. Swietłana Aleksijewicz w żaden sposób ich nie podsumowuje ani nie interpretuje, po prostu całościowo oddaje głos ludziom, co pozwala czytelnikowi spojrzeć na wydarzenia z kwietnia 1986 r. (i późniejsze) w sposób bardzo osobisty, by nie rzec – intymny, a do tego z wielu różnych perspektyw. Bo wypowiadają się dzieci i starcy, kobiety i mężczyźni, prości wieśniacy i intelektualiści z Moskwy, mieszkańcy wsi i miasteczek nieopodal Czarnobyla, ale też likwidatorzy, lekarze, strażacy czy partyjni. Bah, są opowieści żon, które nigdy nawet nie były w pobliżu Czarnobyla – co nie przeszkodziło im w byciu ofiarami.
Opowieści z oczywistych względów są bardzo zróżnicowane. Można, oczywiście, dostrzec pewne powtarzające się melodie: przykładowo starsi mieszkańcy okolicznych wsi raczej w podobnym duchu mówią o tym, że to ich dom i oni w nim już tyle przeżyli, że nie dadzą się wysiedlić, a promieniowanie to jakaś siła wyższa, na którą nie potrafią nic poradzić. Często pojawia się porównanie ewakuacji terenów skażonych do czasów wojny – porównanie, w którym zresztą wojna wydaje się niemal sielanką, bo na wojnie przynajmniej wiadomo, czym się walczy, jest wróg i jest cel. Jest jakaś logika, nie to co w Czarnobylu. W młodszych rozmówcach widać więcej buntu i chęci zrozumienia. Nie raz pojawiają się obrazki dzieci, które po Czarnobylu nie są już zwykłymi dziećmi – rysują żółte kałuże i bawią się lalkami „w umieranie”. Już pierwsza opowieść – właśnie opowieść żony strażaka, który był na reaktorze jako jeden z pierwszych – robi niesamowite wrażenie.
Ma się rozumieć, relacje w większości są niesamowicie emocjonalne, bo choć Aleksijewicz nagrywała rozmowy w dwadzieścia lat po katastrofie, za tymi wszystkimi ludźmi to się wciąż ciągnie – choroby, pamięć o przedwcześnie zmarłych bliskich, wreszcie społeczne piętno „świecących”. Na tym tle wyróżniają się opowieści snute przez wspomniane już elity – tak partyjne jak i intelektualne. Nie ukrywam, że to one dla mnie były szczególnie interesujące, bo oprócz osobistych tragedii, dotykały problemu szerzej: były rozważania o człowieku radzieckim i radzieckiej „bohaterskiej” mentalności, o zachłyśnięciu się nauką, czy o znaczeniu politycznym całego zdarzenia. Z jednej strony były sekretarz komitetu rejonowego opowiada o wizycie w elektrowni przewodniczącego komisji rządowej – i o tym, jak rzeczony przewodniczący uparł się, żeby osobiście odwiedzić miejsce zdarzenia, a także jak on sam wraz z rodakami wystawiał się na promieniowanie, z drugiej zaś – pojawiają się też wzmianki o wierchuszce, która wysyłała ludzi na śmierć, sama zaś trzymała się jak najdalej i jeszcze wmawiała wszystkim, że sytuacja jest opanowana, na boku żłopiąc jod ile wlezie. Fajne jest to, że ostatecznie to do czytelnika należy osąd poszczególnych działań i nic nie jest mu narzucone. Co ciekawe, Czarnobyl z niektórych punktów widzenia był nawet zbawieniem.
Aha – czasem nad tą książka człowiek się podśmiewa. Niby nie wypada, bo tematyka poważna, ale niektórzy rozmówcy opowiadają dowcipy. Nic nie poradzę.

Ogólnie czuję się mocno nieswojo, próbując coś sensownego sklecić o Czarnobylskiej modlitwie. To świetna rzecz, naświetla problem awarii reaktora z różnych perspektyw, zwraca uwagę na ludzi, na tragedię Białorusi, na powstanie nowego narodu – narodu Czarnobyla. Bywa zabawna, bywa poruszająca i smutna. Zaznaczyłam sobie w niej ponad trzydzieści cytatów, które w ten czy inny sposób bardzo mocno do mnie przemówiły. Przeglądam je teraz i właściwie nie wiem, jak je komentować i czy w ogóle to robić. Właściwie co ja mogę tu komentować? Słowa świadków i uczestników katastrofy mówią same za siebie.




Nigdy nie będziemy Holendrami czy Niemcami. I nie będzie u nas ani porządnego asfaltu, ani zadbanych trawników. Ale bohaterowie zawsze się znajdą!


Zawsze żyliśmy w strachu, umiemy żyć w strachu, to nasze naturalne środowisko. W tym nikt naszemu narodowi nie dorówna…


Ach, co też ci Niemcy, jakieś awantury urządzają! Tchórze! Mierzą promieniotwórczość w barszczu, w kotletach. Boją się bez potrzeby wychodzić na ulicę. Sto pociech! Nasi mężczyźni to są dopiero mężczyźni! Odważni! Walczą z reaktorem! Nie drżą o własną skórę! Wchodzą na roztopiony dach z gołymi rekami, w brezentowych rękawicach (to już widzieliśmy w telewizji)! A nasze dzieci z chorągiewkami idą na pochód! I nasi kombatanci!… Stara gwardia! (Namyśla się). To jest jakaś forma barbarzyństwa, ten brak strachu o siebie. Zawsze mówimy „my”, nigdy: „ja”. „Zademonstrujemy radzieckie bohaterstwo”, „Okażemy radziecki charakter”. Całemu światu! Ale tutaj chodzi o „ja”! Ja nie chcę umierać. Ja się boję.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...