(źródło) |
Pierwsza powieść, jaką pamiętam, że przeczytałam.
Korci znowu zapodać Hobbitem, no… Ale nie. Postanowiłam, że koniec pisania o Hobbicie. Ileż można?
Tyle tylko, że jeśli idzie o inne książki, czytane
przeze mnie we wczesnym dzieciństwie… ja po prostu nie pamiętam. Pamiętam
podbierane od Taty numery Fantastyki
(wtedy jeszcze nie „Nowej”), no ale ma być o książce. Bułyczow był chyba jednak
odrobinę później. Nie wiem zresztą. Clarke był na pewno później, bo jakoś na
początku liceum. O Muminkach też nie chcę już pisać, za dużo ich było. Wydaje
mi się, że moje pierwsze książki to było coś z serii „Poczytaj mi, Mamo” –
takie małe, kwadratowe… no ale to też odpada, pytanie jest wyraźnie o powieść.
Z tego też powodu odpadają opowiadania o Sherlocku Holmesie, które czytałam w
każde wakacje, bo babcia miała trzy zeszyty (chyba trzy opowiadania w każdym,
ale głowy nie dam). Bo powieściowe Sherlocki czytałam już dużo później…
Czyli pozostaje mi jedno: sięgnąć pamięcią do tych
dziwnych czasów, kiedy w podstawówce zaprowadzili nas do szkolnej biblioteki i
powiedzieli: „Na tej półce, oznaczonej literą P, są książki przygodowe i z niej będą pożyczać chłopcy. Na tej
półce, oznaczonej skrótem Ob, są
obyczajowe – i to jest dla dziewczynek”. No to wypożyczałam ten obyczajowy
badziew i czytałam, czytałam… najpierw chyba nawet mi się podobało, później
zaczął wkurzać powtarzalny schemat i okropna przewidywalność. Te Musierowicz
wszystkie czy coś: jest on i ona i się nie lubią, a pod koniec sobie
uświadamiają, że są dla siebie stworzeni. Słodki Jeżu. Ileż można międlić ten
nieszczęsny patent „kto się lubi, ten się czubi”? W końcu przerzuciłam się na
inne półki, no ale co się naczytałam to moje.
Na szczęście znajdowało się tam też rzeczy
zdatniejsze do czytania – nawet jeśli wciąż były to książki „dla dziewczynek”.
Na pewno jedną z pierwszych moich powieści było Słoneczko Marii Buyno-Arctowej, o jedenastoletniej sierocie, która
trafia do zaprzyjaźnionego domu i uszczęśliwia wszystkich tamtejszych gburów
swoim radosnym podejściem do życia i wogle. Było to jakieś takie optymistyczne
i pamiętam, że nawet dwa razy sobie to przeczytałam, tak mi się spodobało, o.
Ale to nie Słoneczko
będzie dzisiejszym zwycięzcą. Bądź co bądź w tej swojej fazie „książek dla
dziewcząt” była taka jedna, którą rzeczywiście uwielbiałam i – co więcej! – do
dziś pamiętam mniej-więcej ze szczegółami. Uwielbiałam ją do tego stopnia, że
nie dość, że czytałam ją więcej razy, to jeszcze przeczytałam pierdyliard
kolejnych tomów (od czwartego wzwyż – gówniane coraz bardziej). Mowa o Ani z
Zielonego Wzgórza Lucy Maud Montgomery. Fakt, to był dokładnie ten sam
schemat, jeśli chodzi o relacje damsko-męskie głównej bohaterki. Ale tym razem
dla odmiany byli świetni opiekunowie (Mateusz i Maryla byli doskonali, no co?),
no i Diana! I c’mon, dziewczyny założyły kółko pisarskie! Do dziś uwielbiam
patent Diany na robienie porządku w tekście, jeśli autorka zaplątała się w
bohaterach i sama przestawała ogarniać. Obawiam się zresztą, że sama też mam
tendencje do takiego postępowania…
Myślę, że Ania
z Zielonego Wzgórza broniła się bez porównania lepiej od innych „dziewczęcych”
książek z tego względu, że tam ten romansowy wątek był… no dobrze, był ważny,
ale było mnóstwo innych wątków, które fantastycznie urozmaicały fabułę. No i
tytułowa bohaterka była jednak niebanalna: z tą swoją niepoprawną wyobraźnią,
która nie raz zupełnie zaciemniała Ani obraz rzeczywistości. Pewnie dziś biedny
rudzielec trafiłby do czubków, a na pewno byłby zmuszony do brania jakichś
solidnych leków. A tam tylko ta biedna Maryla musiała pacyfikować Anię. A wspominałam,
że miały kółko pisarskie? I że złoty środek Diany to zabicie wszystkich
bohaterów? Czyż to nie piękne?!
Dziewczyny były po prostu fajne i naprawdę
pokręcone – a nie, tak jak jest w większości innych przypadków – mdłe zołzy, o
których tylko usiłuje się wmówić czytelnikowi, że są pokręcone.
No i kółko pisarskie!