poniedziałek, 31 grudnia 2012

Przy Kawie (12) - Grudniowy Karnawał Blogowy wraz z przyległościami

(źródło)

Grudzień miał wyglądać zupełnie inaczej. Miał być wielki kombek po listopadowej nieobecności, miałam napisać milion notek (ze trzy mam w głowie, tylko nie ma kiedy przysiąść i ich napisać, wrr wrr…), wszystkie naturalnie błyskotliwe i interesujące, żeby mnie cytowali po Internetach i wogle. Wyszło, oczywiście, jak zwykle. Czyli świąteczno-noworoczny kocioł zupełnie mnie zjadł.
Żeby nie było, karnawał będzie, o! Niestety, to kolejny z miesięcy, kiedy cudze blogi przeglądałam jedynie pobieżnie, a nawet jak mnie coś zainteresowało, to nie miałam głowy do tego, żeby to gdzieś odnotować. Tylko jeden tekst faktycznie dorzuciłam do zakładek, ba, wracałam do niego kilka razy. Nie wiem nawet czemu, po prostu mnie urzekł i już.
Toteż mój Grudniowy Karnawał Blogowy zawiera dokładnie jedną pozycję:

Jawne Sny – Opowieść o Iwanie.

Natomiast teraz przejdę do zapowiedzianych w tytule przyległości.
Miałam również, ma się rozumieć, wrzucić tu życzenia noworoczne, jakiś obrazek czy coś. Mój nołlajfizm jednak zawiódł na całej linii i okazuje się, że zamiast siedzieć przy ołówku i tablecie, ewentualnie waląc w klawisze, mam się spotykać z żywymi ludźmi. Nie wiem: jak zwierzę zupełnie.
Jednakże (ohoho, Postanowienie Noworoczne…) od stycznia mam odnośnie bloga Wielki Plan, który w tym roku już tak parę razy przetestowałam i stwierdziłam, że jest stosunkowo realny. Toteż mogę obwieścić, że to miejsce w przyszłym roku powinno zyskać nieco na… no, na wszystkim. Mam nadzieję, że wszystko wypali.

Pozdrawiam Państwa i życzę udanej sylwestrowej zabawy!

czwartek, 1 listopada 2012

Przy Kawie (11) - Październikowy Karnawał Blogowy

(źródło)
Nie, nie zapomniałam – tym razem wrzucam karnawalenie dokładnie wtedy, kiedy planowałam. Życzę wszystkim miłej lektury i… no cóż, i życzcie mi powodzenia na NaNoWriMo. Od jakiegoś już czasu wypadłam z rytmu codziennych norm, więc będzie mi nieco trudniej niż w zeszłym roku – ale chyba to jak jazda na rowerze. I nie mam tu na myśli tego, że można sobie skręcić kostkę wpadając do rowu. To znaczy pewnie można, ale nie do końca to mam na myśli. Och, nieistotne. Miłego indżojowania życzę!

Ag – Kup na drugą kopię – czyli parę słów w temacie tego, jak to wydawcy radzą sobie z wchodzeniem na rynek e-booków, kto stosuje rozwiązania absurdalne, a kto trochę mniej.

Reborn Story – Z Archiwum X – och, nie mogłam nie umieścić tu tego wpisu. Mój ogromny sentyment do tej serii sprawia, że aż mi się łezka zakręciła, jak żem to przeczytała. Ten serial miał w sobie niesamowitą magię. Stracił ją w ostatnich sezonach co prawda, ale zdecydowanie to klasyk wśród klasyków i dobrze, że jeszcze się o nim pamięta.

Versus – Jump Felix, jump! – ot tak, bo troszkę się tym skokiem jarałam i ogólnie strasznie mi się podoba, że ludzie prawie na moich oczach robią rzeczy, których jeszcze niedawno czytało się w ramach sci-fi.

Michał Stonawski – Czapki z głów, panowie – parę słów o polskim i amerykańskim patriotyzmie, z którymi nie mogę się nie zgodzić. Mimo że o Amerykanach oczywiście w dobrym tonie jest mówić, że to idioci i w ogóle, to jednak tego powinniśmy się od nich uczyć: patriotyzmu. I wmawiania innym, że jesteśmy zajebiści. BO TAK.

hevi – NaNoWriMo – pisałam o NaNo w zeszłym roku, w tym sobie odpuściłam, ale za to inni poruszali u siebie ten wątek. Jeśli ktoś jest ciekaw, o co w ogóle chodzi w projekcie i dlaczego to jest fajne, polecam wpis u hevi.

środa, 31 października 2012

ZaFraapowana Fimami (73) - "Lesbian Vampire Killers"

Lesbian Vampire Killers - plakat
Dziś ostatni wpis przed NaNoWriMo. Nie mam pojęcia, czy w listopadzie cokolwiek tu napiszę – istnieje uzasadnione przypuszczenie, że raczej będę nieustannie walić w klawiaturę, coby odwalić gdzieś między gotowaniem obiadu a pracą 1667 słów dziennie.

No to lecim: Lesbian Vampier Killers to film z 2009 roku w reżyserii Phila Claydona. Fabuły nie ma sensu chyba przybliżać, no bo czyż fabuła ma znaczenie w obliczu czegoś, czeog tytuł brzmi, u licha, Lesbian Vampire Killers?! No właśnie. Ale, żeby nie było niedomówień, nadmienię tylko, że oto mamy dwie egzystencjalne pierdoły, Jimmy’ego (Mathew Horne) oraz Fletcha (Jamesa Cordena, a więc ciemiężonego sługę Muszkieterów), którzy po tym, jak ponieśli kolejne życiowe porażki, po pijaku postanawiają udać się w ramach urlopu na pieszą wędrówkę gdzieś po angielskich bezdrożach. Nie wiedzą jeszcze, że spotkają tam bus pełen seksownych studentek, jeszcze bardziej seksowne wampirzyce i jednego samozwańczego Van Helsinga…

Pewnie część z Państwa już zamknęła tę kartę przeglądarki. Bardzo słusznie. To na pewno nie jest film – a co za tym idzie: wpis – dla każdego. Ba!, tu trzeba zaopatrzyć się w solidną dawkę dystansu do wszystkiego. Butelka dobrego, portugalskiego wina też pomaga.
Zacznę od proporcji: tytuł filmu brzmi Lesbian Vampire Killers, ale tak prawdę mówiąc Lesbian jest tam niewiele. To znaczy: jeśli chodzi o erotykę, to sugeruję wszystkim czternastoletnim onanistom z trądzikiem odpuszczenie sobie tego filmu, bo to naprawdę nie jest tego rodzaju produkcja. Horroru, ma się rozumieć, też nie ma tu ni w ząb. To przede wszystkim komedia. Komedia lekka, łatwa i przyjemna, a przy tym nie tak boleśnie amerykańsko-nastolatkowa jak Scary Movie. Choć można się doszukiwać podobieństw: oto mamy zupełnie niebohaterskich bohaterów, którzy stają w obliczu mistycznych niebezpieczeństw, duchów i demonów Dildo. Powtórzę jednak: jak na Scary Movie mam mocno ograniczoną tolerancję, tak tutaj naprawdę rechotałam jak głupia i się tego nie wstydzę. Film jest zabawny i już – nie jakiś arcyśmieszny, ale człowiek po prostu świetnie się bawi.

Ponieważ ostatnio narzekałam na bohaterów, pojadę tym samym schematem: otóż bohaterowie w Lesbian Vampire Killers… Cóż, są o kilka nieb lepsi od bohaterów w filmach, które oglądałam ostatnimi czasy. Po pierwsze: grają dużo lepiej, niż ktokolwiek z Warbirds. Są bardziej przekonujący i automatycznie ja po prostu ich przygody kupuję bez szemrania. Po drugie: wzbudzają sympatię. Nie są wkurzającymi kretynami, którzy koncentrują się na tym, by być bardziej zajebistymi i twardszymi niż ustawa przewiduje. Są pierdołami, ale ich pierdołowatość jest zabawna. Tak po prostu. No dobrze, po części wynika to z tego, że film jest angielski. Najgorsza fabuła zyskuje +30 do lansu, jeśli bohaterowie mówią z brytyjskim akcentem.

Ale tak na serio: oni są po prostu przekonujący. Mimo że przewija się cała spuścizna tego typu produkcji, a więc przyjaciel będący chodzącym Elementem Komicznym, bohater-Wybraniec, jego Oblubienica, a także podstarzały Mistrz, to wszystko jest podane w jakiś taki lekkostrawny i fajny sposób. Ba! Pan, którego tu podciągnęłam pod rolę „Mistrza”, czyli Wikary (Paul McGann) jest na serio bardzo fajny. Urzekł mnie w momencie, kiedy dowiedział się, że o czosnku, krzyżach, świetle słonecznym i całym tym ustrojstwie wie każdy, bo są przecież książki i filmy… Cóż, to naprawdę jest piękne: widzieć, jak Wielki Pogromca Wampirów nagle dowiaduje się, że jego wiedza wcale nie jest jakaś szczególnie tajemna czy wybitna.

kadr z filmu Lesbian Vampire Killers (Jimmy i Fletch)
Fabuła? W istocie nie jest szczególnie przekombinowana. Ogranicza się do tego, że bohaterowie biegają, mordują wampirze lesbijki i bluzgają. Och, kto by się tym przejmował?

Poza tym, film ma naprawdę niezłą muzykę. Serio. Nie jest, ma się rozumieć, epickim soundtrackiem, który by się chciało dorwać w swoje łapki, by odsłuchiwać przez kolejne dni, niemniej jest po prostu fajny. W odpowiednich momentach pojawiają się odpowiednie kawałki i budują klimat… No, to coś, co w filmie robi za klimat… Całość jest na tyle leciutka, że trudno tu mówić w sumie o jakiejś szczególnej atmosferze. Z całą pewnością widz nie wsiąknie w niesamowitą opowieść o krwiożerczych dzieciach nocy – bo tych po prostu tu nie ma.
Choć jeśli się nad tym wszystkim poważnie zastanowić, to całe te lesbijskie wampirzyce są bardziej kanoniczne od niejednego wampira z filmów ostatnich lat. Mi one od razu przypomniały te wampirzyce-pomagierki Draculi – i mam tu na myśli tego literackiego Draculę, tego, co go opisał Bram Stoker. Tam też były to piękne kobiety i też ich główną, odrażającą cechą była ta zwierzęca, bezwstydna chuć. Tutaj tak naprawdę jest jakaś tego namiastka, choć zaserwowana, ma się rozumieć, w formie niezbyt wyszukanej, raczej powierzchownie. Wciąż lepiej niż wszelkiego rodzaju zmierzygi. Męskie wampiry w filmie nie występują, więc przeciętna gimnazjalistka nie znajdzie tu wiele dla siebie.

Och, no tak se gadam, ale to tylko gadanie dla natłuczenia słów (trenuję przed NaNo). Prawda jest taka, że to po prostu fajny, zabawny filmik. Nic z erotyki, nic z horroru, a wampirzyce tryskają – zamiast krwi – czymś, co przypomina (zaciskam zęby i staram się być przyzwoita) budyń waniliowy, ale kto by się tym przejmował? Jest zabawnie. Zabawne są relacje bohaterów, ich charaktery, to, jak radzą sobie z grozą nie z tej ziemi – człowiek po prostu ogląda ten film i śmieje się jak głupi. Nie jest to arcydzieło, ale z czystym sumieniem mogę polecić. Na jakiś błogi, pijany wieczór będzie jak znalazł. Ode mnie 7/10, bo to naprawdę dobry film. W sam raz na relaks, jeśli człowiek siedzi i zachodzi w głowę, co ma pisać w tegorocznym NaNoWriMo. Fraa approved!




kadr z filmu Lesbian Vampire Killers :D





Yep, lesbian vampires. Just another one of God's cruel tricks to get on my tits. Even dead women'd sooner sleep with each other than get with me it would appear. But eatin' me alive, oh no, that's fine. Next time he'll have me bummed by a big gay werewolf I swear.

wtorek, 30 października 2012

ZaFraapowana filmami (72) - "Warbirds"

Warbirds - plakat
Maraton fatalnych filmów trwa w najlepsze. Dzisiejszy seans był tym bardziej wyjątkowy, bo do produkcji z 2008 roku w reżyserii Kevina Gendreau, Warbirds, swego czasu już się zabierałam. Niestety, odpadłam po pół godzinie. A, jako rzecze Ulv, jeśli ja nie daję rady obejrzeć jakiegoś filmu, to znaczy więcej niż niejedna recenzja. Dziś więc postanowiłam być dzielna i zapoznać się z filmem od samego początku do samiutkich napisów końcowych. Kwestia była po trosze ambicjonalna, po trosze zaś liczyłam na to, że może gdzieś tam jest jakaś perełka, do której nie dotarłam… I tak właściwie to nawet coś się znalazło – ale o tym później.

Film jest dokładnie tak zły, jak to zapamiętałam z pierwszej próby obejrzenia. Mamy w nim wszystko to, co najlepsze: 1945 rok, załogę pin-up pilotów, pterodaktyle i japońskich jeńców. Z samego tego łatwo wywnioskować, że będzie srogo.
Zacznę od głównych bohaterek, a więc oddziału kobiet-pilotów. Generalnie kiedy się na nie patrzy, łatwo zrozumieć, dlaczego wojsko i prowadzenie pojazdów mechanicznych są kojarzone raczej z męskimi zajęciami. Panienki pieprzą wszystko, czego się dotkną, a prawdę mówiąc jedyne, co im wychodzi przez cały czas, to nienaganne wyglądanie. Na serio. Trochę trudno wczuć się w przejmującą, pełną grozy opowieść o grupie rozbitków na wyspie opanowanej przez tysiące prehistorycznych bestii, kiedy tak bardzo widać, że rozbitkowie więcej energii wkładają w to, żeby uroczo i słodko wyglądać, niż w… no nie wiem: grę? Och, aktorstwo w tym filmie waha się gdzieś na poziomie szkolnego teatrzyku. Panienki równie przekonująco marszczą czółka i przygryzają uszminkowane usteczka. Staram się o tym pisać bez okrzyków „Na litość bogów, łotdefuk?!”, ale coraz słabiej mi idzie. Panie są fatalne. To znaczy żeby nie było: należą się wyrazy szacunku, że mimo spędzenia kilku dni na bezludnej wyspie, gdzieś w środku dżungli, potrafiły naprawić cztery myśliwce i jeden bombowiec, a przy tym ani jednej z nich nie zdarł się lakier z paznokcia, nie rozmazał tusz, że o nienagannej, intensywnej czerwieni ust nie wspomnę. Chciałoby się życzyć wszystkim mężom, by ich żony też tak potrafiły wyglądać z samego rana.
No więc kicają sobie te panieneczki po lesie, prawda? Bez broni, bo i po co? Choć ciągle podkreśla się, jakie są twarde, że tak samo dzielne jak faceci i wogle, to jednak mężczyźni szlajali się z giwerami w pogotowiu, a panie pląsały tam jakby zwiedzały ogród botaniczny w Powsinie. A potem wielkie zaskoczenie, że którąś pojmali „ci źli”.
Nie żeby męska część rozbitków była jakaś wybitna. Szczególnie podobało mi się, kiedy tak szli przez las i nagle któremuś na plecy spadł oskubany do kości ludzki korpusik, jeszcze z resztkami munduru – nie to, żeby ktoś się zastanawiał: co go zjadło? Kto to mógł być? Czy to, co go zjadło, stoi gdzieś za nimi? Czy mają spodnie na zmianę, bo te sobie właśnie całe ufajdolili? Otóż nie. Pierwszym pytaniem dzielnego, amerykańskiego żołnierza w takich okolicznościach przyrody jest: „Jak on tam wlazł?”. Serio?!
Ale wspominałam, że film ma – maleńkie bo maleńkie, ale zawsze – światełko w tunelu. Jest nim Japończyk, kapitan Ozu (Tohoru Masamune). Jako jedyny wzbudza jako taką sympatię, nie zachowuje się jak aż tak wyczynowy debil, a jego niektóre wypowiedzi wręcz wzbudzają uśmiech. Na tle całej reszty? Wybitna postać.

kadr z filmu Warbirds (Ozu i... i któraś z tamtych)
Bzduryzm nie dotyczy tylko ludzi – niestety, z samymi pterodaktylami nie jest wcale lepiej. Latające gadziny na ten przykład są wybiórczo pancerne. Raz do takiego można walić z kilku karabinów, a pterodaktyl nic sobie z tego nie robi, innym zaś razem wystarczy kilka strzałów z pistoletu, by zwierzak padł. Pterodaktyle, jak można było zaobserwować, cenią sobie spokój własnego gniazda. Inaczej bowiem nie potrafię wyjaśnić faktu, że póki pochwycony w szpony Japończyk się darł i wrzeszczał, pterodaktyl tkwił w miejscu i tylko czekał, trzepocząc skrzydłami. Kiedy zaś inni, uznawszy, że dla pojmanego nie ma już nadziei, zastrzelili wreszcie człowieka, pterodaktyl natychmiast wzbił się w powietrze (tak, cały czas z Japończykiem w szponach!) i odleciał w stronę zachodzącego… no… księżyca. Mądrze. Co będzie mu się jakiś kitajec darł przy pisklętach?

Skoro już jestem przy latających pterodaktylach, można tu wspomnieć jeszcze o wszelkich innych latających obiektach (samolotach, znaczy), a także wybuchach czy scenach tak zwanych drastycznych – w skrócie: chodzi mi o efekty specjalne. Łał. Narzekałam, że w Łowcy demonów były złe? To był majstersztyk! Goście od FX w Bibliotekarzu powinni dostać co najmniej nominację do nagrody VES. To znaczy wiem, wiem: jestem trochę niesprawiedliwa, bo Warbirds to produkcja telewizyjna, a ja od razu bym oczekiwała widowiska na miarę Trzech Muszkieterów. Ale bez przesady: są reklamy telewizyjne z lepszymi efektami niż w Warbirds, że o serialach nie wspomnę. Tu przypominam, że film o dziewczątkach pin-up walczących z pterodaktylami to produkcja z 2008 roku! To na serio nowa rzecz, a nie tylko w moim małym światku, w którym wciąż trwają lata dziewięćdziesiąte. Jeśli w roku 2008 kręci się sci-fi, wiąże się to, niestety, z kosztami. To po prostu musi dobrze wyglądać.

Właściwie tu nie ma więcej o czym mówić. Warbirds to film epicko i wstrząsająco zły. Jak zazwyczaj – nawet z lekka patetyczne – gadki o honorze, patriotyzmie, przyjaźni, odwadze i takie tam w jakiś sposób mnie ruszają, tak tutaj wszystkie te motywy doskonale spływają, przybierając postać pustych zdań, którymi się przerzucają bohaterowie. Zdań fantastycznie pozbawionych znaczenia, zupełnie nieangażujących widza. Widz tymczasem siedzi z twarzą ukrytą w dłoniach i zastanawia się, jak to możliwe, że oni wszyscy są takimi idiotami. Lepiej dla ludzkości by było, żeby pterodaktyle zeżarły ich gdzieś na samym początku. Z drugiej strony Warbirds, w przeciwieństwie do Łowcy demonów, jest filmem najzwyczajniej w świecie zabawnym. To wszystko jest tak durne, że aż śmieszne, więc raz, kiedyś, po pijaku można obejrzeć. Ale z pełną świadomością tego, że ruszamy na podbój filmu z kategorii 1/10. Przy czym nie powiem, samo zagadnienie żeńskich załóg samolotów byłoby całkiem ciekawe - na ile te kobiety były wykpiwane, na ile jednak bliżej im do bohaterek i takie tam... Ale to temat na zupełnie inną produkcję, zupełnie bez pterodaktyli.







– You speak English?
– Obviously!

niedziela, 28 października 2012

ZaFraapowana filmami (71) - "Łowca demonów"

Łowca demonów - plakat

Prawda jest taka, że miałam pisać o filmie Bibliotekarz II: Tajemnice kopalni króla Salomona. Po przemyśleniu sprawy doszłam jednak do wniosku, że moja cała wypowiedź mogłaby się zamknąć w zdaniu „To fajny, przezabawny film i bardzo go lubię” – na to chyba szkoda zachodu. Ale postanowienie uaktualnienia dziś bloga zostało powzięte, więc musiałam naprędce znaleźć jakiegoś zastępczaka.
No i znalazłam.

Film Łowca demonów (Demon Hunter) z 2005 roku w reżyserii Scotta Ziehla nawet nieco mnie zaskoczył. To znaczy wiedziałam, że to będzie raczej głupawy pseudohorrorek, ot takie coś do obejrzenia przed snem, ale nie przypuszczałam, że to będzie tak bardzo złe.
Dobra – wiem, wystarczy przeczytać opis fabuły, by wyczaić, że to kiszka: oto bowiem niejaki Jacob Greyman (Sean Patrick Flanery), czyli tytułowy łowca pracujący na zlecenie Kościoła, dostaje nowe zadanie. Ma odnaleźć demona, który opętuje młode kobiety. No, i go zabić, oczywiście. Do pomocy dostaje kipiącą niewinnością zakonnicę, Sarę (Colleen Porch). No i na tym polega film: łażą, szukają tego demona, potem jest coś w rodzaju rozwałki… Chyba… Trudno powiedzieć, jest tak niewydarzona, że człowiek ledwo odróżnia to od całej reszty filmu.

Po pierwsze: kiedy w opisie filmu pojawiła się informacja o kategorii, że to horror/szczypta grozy/adrenalina/męski wieczór (ot, takie tam różne szufladki na iplexie), ja nieopatrznie naprawdę uwierzyłam, że tam będzie coś z tej grozy i horroru.
Błąd.
Nie ma totalnie nic. Ten badziew nawet nie leżał obok horroru. Nie jestem pewna, czy reżyser kiedykolwiek obejrzał jakiś horror. I nie mówię tu o tym, że powinien wyskoczyć od razu z czymś w rodzaju Martwicy mózgu – ja serio doceniam horrory, gdzie te nieczyste siły są gdzieś niedopowiedziane, gdzie ścierają się moce dobra i zła, nawet Kościół zniesę, choć obecnie już mocno trąca myszką takie rozwiązanie… Łowca demonów wygląda jak coś, co jakoś próbuje się wahać między Omenem, Egzorcystą, Bladem a nie do końca wiem czym, ale chyba ekipie starczyło funduszy jedynie na hot-doga podczas przerwy w zdjęciach, więc wyszło jak wyszło. Jeśli w Bibliotekarzu nasuwało mi się, że są słabe efekty (a są! Można powiedzieć, że takie nieco w stylu retro), to tutaj już wypaliło mi oczy. Najbardziej dziadowskie slow motion, jakie widziałam w ciągu ostatnich lat. Z kolei kiedy scenie trzeba było nadać nieco dynamiki, wszystko nagle przyspieszało jak w końcówce Benny Hilla. Demony wyglądały mniej-więcej jakby urwały się z Buffy: Postrach wampirów. Najważniejsze walki nakręcono znaną i lubianą metodą „będziemy merdać kamerą tak, żeby kompletnie nic nie było widać”. Majstersztyk. Nawet te fragmenty, gdzie jakkolwiek było widać, kto z kim w ogóle się leje, zostały zmontowane tak, że widać wyprowadzenie ciosu, a potem już jak jedna z postaci leży na ziemi – jak widać reżyser stwierdził, że generalnie środek do niczego nie jest potrzebny. Jest ewentualnie trochę sztucznej krwi tu i ówdzie, ale też bez jakiejś szczególnej przesady, więc odpada stwierdzenie, że to horror z rodzaju tych, gdzie krew fruwa w tę i nazad.

kadr z filmu Łowca demonów (Jacob i sukkub)
Ale tak naprawdę mankamenty techniczne to tylko część problemów tego filmu. Bo nawet z czymś takim i z kretyńską fabułą mogło czymś nadrabiać (znów nasuwa mi się porównanie do Bibliotekarza, gdzie są złe efekty, fabuła przewidywalna i tak banalna, że aż boli, a jednak całość ogląda się lekko, łatwo i przyjemnie) – bohaterami, dialogami czy muzyką. Albo chociaż jedną czy dwiema dobrymi scenami, dla których warto zmęczyć całość.
Łowca demonów jest pod tym względem niesłychany, ponieważ nie nadrabia niczym. Ale tak zupełnie niczym.
Bohaterowie?
Jacob jest twardy. I to jego główne zadanie w filmie. Jest twardy, bezduszny, nieczuły, do tego mieszaniec, nikt go nie kocha, a on mimo to przez całe życie zajmuje się ratowaniem świata przed zagładą. Wspomniana już zakonnica, Sara, jest głównie czysta i dobra, toteż na jej tle lepiej widać, jak twardy i zajebisty jest Jacob. W ramach bycia taką dobrą i kochaną, pierwszą rzeczą, jaką zrobiła, była próba wyciśnięcia z łowcy wyrzutów sumienia po zabiciu ostatniej laski, co to była opętana przez demona. Jasne. Bardzo mądrze. Myślę, że właśnie to było coś, czego w tamtej chwili potrzebował Jacob. Powinien był utonąć w refleksji, jaka to przecież była dobra i nieszczęśliwa dziewczynka i jak on mógł ją zabić. Bogowie, chrońcie mnie przed takimi zakonnicami. Bo już że pani pistolet trzymała raz w prawej ręce, a raz w lewej, i jakoś nie robiło jej to szczególnej różnicy, to zupełnie inna sprawa. Tak samo jak to, że naprawdę nieźle szło jej strzelanie jak na osobę, która nigdy w życiu nie miała broni w dłoni.
Jedna z głównych złych postaci, czarnowłosa sukkubica (Tania Deighton), za punkt honoru z kolei postawiła sobie powolność. Mamy więc wątpliwą przyjemność oglądania, jak po rozmowie ze swoim mocarnym przełożonym (Billy Drago), demonica idzie wykonać zadanie: już po minucie jest w połowie pokoju. Ale poruszała się bardzo zmysłowym, posuwistym krokiem.
Chyba.
Szczególnie rozbawili mnie harleyowcy, od których Jacob brał motocykl. To, jak grzecznie czekali, aż sponiewiera jednego z nich. I jak później – kiedy on już odjechał – nagle się zerwali i podbiegli do tego sponiewieranego, ba! jeden nawet podtruchtał dwa kroki do przodu, jakby chciał gonić Jacoba! Zuch chłopak. Tylko zapału mu jakoś zbrakło. Może dopiero mu przyszło do głowy, że jeśli chce dogonić kogoś na motocyklu, to niepotrzebnie zsiadał ze swojego? Wyglądało to na taki uroczy trucht dla przyzwoitości, żeby nikt nie mówił, że nie próbował tamtego złapać. Biorąc pod uwagę posturę harleyowców, scena wypadała naprawdę rozkosznie.

Dialogi?
Matko z córką i wszyscy najsłodsi bogowie. Dramat. Może to właśnie zadecydowało, że film zakwalifikowano jako horror. Dialogi są tak drętwe i wyświechtane, że aż należą się wyrazy podziwu dla scenarzysty (Mitch Gould), który zdołał tyle tandety wcisnąć w jednym scenariuszu. Ofkoz mamy też nachalne moralizatorstwo, przerzucanie się głodnymi kawałkami o siłach dobra i zła, o życiu, świecie i w ogóle, plus najzupełniej kretyńskie rozmowy, w których miałam wrażenie, że każdy z rozmówców dostał cośtam do przeczytania, ale generalnie jakoś nikt nie sprawdził, czy to w ogóle ta sama strona scenariusza.

Muzyka?
Głównie jej nie było, co chyba koniec końców stanowi zaletę. Jeśli już film miał jakieś bardziej epickie momenty, to odzywało się w tle jakieś niby mocno brzmiące powrzaskiwanie, żeby podkreślić, jak zbuntowany, twardy i ociekający zajebistością jest główny bohater.

Nie wiem, to było po prostu bardzo, bardzo złe. Ponoć kręcenie filmu trwało osiemnaście dni. Osobiście jestem zdania, że tylko dlatego tak długo, bo nakręcili pierwszego dnia, a przez kolejne siedemnaście usiłowali to zapić i zapomnieć. Nie mam pojęcia, co kieruje ludźmi, kiedy tworzą tego typu dziełka. Żeby chociaż to było zabawne albo najzwyczajniej w świecie ciekawe jako takie sobie bezmyślne mordobicie – ale nie! Łowca demonów jest bardzo skrupulatnie pozbawiony jakiegokolwiek humoru, mordobicie zaś woła o pomstę do nieba. Przez półtorej godziny siedziałam i się najzwyczajniej nudziłam. W Internecie wyczytałam, że to połączenie horroru klasy B z tanim pornolem. Żeby chociaż! Nie ma w tym nic z tego kiczowatego, beztroskiego wdzięku horrorów klasy B, a i tej pornolowatości jest tyle co kot napłakał. To znaczy owszem, pojawia się parę gołych babeczek, ale równie dobrze pornografią można by nazwać wystawę rozebranych manekinów, bo przecież mniej-więcej tyle energii miały w sobie te babeczki. I nie tylko babeczki zresztą. A film, niestety, sprawiał wrażenie robionego całkiem na poważnie – i to był jego największy błąd. Może sprawdziłoby się jako coś w rodzaju pastiszu, ale na poważnie? Ten schemat po prostu już się zużył. Żeby wycisnąć z niego coś fajnego, należałoby się minimalnie postarać. A nie smarknąć film w dwa tygodnie i się cieszyć.
Jeden pozytyw, to że zobaczyłam tam gościa, który podkładał głos w Warcrafcie III i w Star Wars: the Old Republic (William Bassett).
1/10, nie ma co do tego wątpliwości.







My name's Jacob Greyman. I'd like say most people call me Jake, but the truth is what most people call me isn't worth repeating. Not that I blame them. Nietzsche only had it half-right: he who fights monsters must become one himself, or be one to start with, otherwise you're just gonna get your ass kicked. That's the fundamental problem with trying to draw the line between good and evil. The real choice is between predator and prey, no matter which side of the line you want to side on. It may not be right, it may not be fair, but then again neither is life. All you gotta do is look around to see that.

czwartek, 25 października 2012

Granie na Fraakranie (26) - World of Warcraft: Mists of Pandaria

WoW: MoP - pudełko
Jakby nie patrzeć, od premiery najnowszego dodatku do najpopularniejszej gry MMO minęło już trochę czasu, więc chyba mogę sobie pozwolić na napisanie paru słów w tym temacie.
Odkąd pojawiły się pierwsze plotki odnośnie MoP-a nie byłam zachwycona. Sam pomysł wciskania do gry pand w większej ilości wydawał mi się mocno chybiony. Oczywiście, niektórzy twierdzili, że nie ma problemu, bo przecież łaciate człekomiśki były w Warcrafcie, czemu więc miałoby ich nie być w WoW-ie? Cóż, co racja to racja, właściwie nie ma powodów, żeby odmawiać pandom prawa do istnienia. Skoro już wpuściliśmy do Azeroth gnomy, to cóż gorszego może spotkać ten świat…?
A jednak dodatek ciągle mnie nie przekonywał. Poprzednie układają się w jakąśtam jednak spójną całość, a to od początku sprawiało wrażenie zupełnie oddzielnej dokrętki, fabularnie nijak niezwiązanej z tym, czym do tej pory był WoW. Dodatkowo mierziły mnie te kung-fu pandy (głównie dlatego, że nie cierpię Kung-Fu Pandy – w centrum Warszawy swego czasu stała taka gargantuiczna stwora i wyglądała niebywale szpetnie. Chyba od tamtego czasu mam alergię) i niespecjalnie przekonywało doczepianie do Azeroth świata stylizowanego na Japonię.
Potem trochę mnie przekonał zwiastun – co by nie mówić, jest całkiem fajny, nawet jeśli ewidentnie widać, że to raczej coś z przymrużeniem oka, jakiś taki oddech, a nie epickie, poważne kataklizmy, które do tej pory przewalały się przez warcraftowy świat.

Parę słów jeszcze na marginesie właściwego tematu:
Mists of Pandaria pojawiła się, naturalnie, również w wersji kolekcjonerskiej. I muszę z żalem powiedzieć, że tym razem Blizzard zupełnie i ani trochę się nie postarał. Biorąc pod uwagę, jakie kolekcjonerki można było nabyć ostatnimi czasy (Darksiders II z maską Śmierci, Risen 2: Dark Wates, a nawet Blizzardowe Diablo III), człowiek mógł odnieść trochę wrażenie, że to taki zestawik klecony naprędce: soundtrack, artbook, podkładka pod mysz, płytka z making of – a więc taki pakiet podstawowy, do którego, niestety, nie dorzucono żadnych bajerów. No, za wyjątkiem bajerów wirtualnych, typu pet czy avatar – łatwo coś takiego wcisnąć, w końcu to nic nie kosztuje, a będzie wrażenie, że wszystkiego jest więcej. Nie przeczę, muzyka jest sympatyczna, a grafiki ładne, ale – powtarzam – przy dość solidnej konkurencji kolekcjonerek wypadałoby się jednak bardziej postarać.

WoW: MoP - zawartość edycji kolekcjonerskiej (źródło)

A teraz do rzeczy.
Moim podstawowym, prawdziwym zarzutem wobec MoP-a jest to, że to powrót do dodatków z serii „doklejamy kontynent i zwiększamy limit poziomów”. Trochę szkoda – Cataclysm był tu przemiłą odmianą. Wiem, że nie można rokrocznie poniewierać całego świata, ale chciałoby się dostać coś więcej, niż tylko nowy ląd. Tym bardziej, że Pandaria i tak nie ma startu do Northrendu (c’mon, żadna Japonia nie może się równać z kontynentem będącym gigantyczną, nordycką wiochą!) – choć to, naturalnie, tylko moje prywatne upodobania, które raczej nie obracają się wokół orientu. Sęk w tym, że tego typu dodatki dostarczają tak naprawdę stosunkowo niewiele frajdy, bo tak czy owak, żeby dotrzeć do tego, co nowe, człowiek musi przebić się przez osiemdziesiąt poziomów tego co do tej pory. Może, oczywiście, wypróbować nową grywalną rasę: tu z kolei ma kilkanaście poziomów nowego, po czym ląduje w Stormwind lub Orgrimmar i… i tak naprawdę ja w tym miejscu przerwałam swoją przygodę z graniem pandą. Znam te questy, a jeśli mam je robić po raz –enty, to chyba wolę założyć kolejnego goblina.
Nie znaczy to, że dodatek jest generalnie zły. Po prostu nie przepadam za tą formułą, uparcie wałkowaną przez Blizzarda.

Po raz kolejny twórcy zgwałcili system rozwoju postaci, a więc talenty i specjalizacje. Właściwie to nie jest aż takim szokiem, a ja powoli się przyzwyczajam, że co jakiś czas muszę na nowo rozdawać talenty wszystkim postaciom. Natomiast co mnie szczególnie kłopocze, to że u szamana zgwałcili też totemy, więc ciągle się uczę ich używania.
Pojawiło się w rozgrywce kilka interesujących nowości, takich jak brak dziennego limitu na wykonywanie daily questów, jest też coś, co szczególnie mi się spodobało, czyli scenariusze: coś pośredniego między dungeonem a grupowym questem – do jednego scenariusza potrzeba trzech graczy i nie ma określonych funkcji, które muszą spełniać w grupie. Jest też własne, warcraftowe farmville – z jednej strony rzecz upierdliwa, bo dzień w dzień trzeba zbierać i sadzić warzywka, z drugiej zaś strony element niezbędny przy tak rozwiniętym cookingu. A cooking został naprawdę rozbuchany, bo oto jest kilka kucharskich specjalizacji, w których ćwiczymy się u kilku trenerów, w związku z czym warzyw i mięcha na to wszystko idą naprawdę potężne setki. Na szczęście bardziej skomplikowane przepisy zapewniają wzrost umiejętności nawet o osiem punktów, co choć trochę rekompensuje trudności w zdobyciu składników.
Jak to bywa, część questów jest śmiertelnie nudna, ale część pozostawia po sobie miłe wspomnienie: ot, choćby rozmowa z gigantycznym żółwiem czy cała historia Chena Stormstouta.
To, co mi najbardziej przeszkadzało w czasie gry, to spora liczba błędów – przynajmniej w pierwszych dniach od premiery dodatku. Przy okazji SWtOR-a powtarzałam, że gra, mimo iż fajna, ma skandalicznie dużo błędów, które należałoby zlikwidować przed wypuszczeniem produktu, tak jak robi to Blizzard – tutaj jednak byłam naocznym świadkiem zaprzeczenia tych słów, bo baboli w MoP-ie było co niemiara.

To jest zapewne moment, w którym powinnam wspomnieć o dungeonach, rajdach i rozgrywce PvP. No to wspominam: dungeony jak dungeony, ani szczególnie łatwe, ani trudne, na rajdy od dawna już nie chadzam, a w PvP nie bawię się od jeszcze bardziej dawna. Mogę więc spokojnie przejść do podsumowania.
World of Warcraft: Mists of Pandaria to zasadniczo fajna rzecz, dużo lepsza, niż się spodziewałam. Nowy kontynent ma sympatyczny klimacik (mimo że nie do końca taki „mój”), pandy okazały się wcale nie takie wkurzające, pojawiły się nowe, ciekawe elementy w grze. Całość po prostu jakoś nie wgniotła mnie w podłogę. Jest poprawnie, ale od Blizzarda po Lich Kingu ja się ciągle spodziewam fajerwerków. Tutaj za bardzo ich nie ma. Nawet samo wejście dodatku prześlizgnęło się po Azeroth jakoś tak po cichu, bez żadnych wielkich eventów (jak inwazje ghuli przed WotLK i wysyp żywiołaków przed Cataclysmem). Jest fajnie, ale nie nadzwyczajnie. Został w człowieku jakiś niedosyt, przez który najnowszemu dodatkowi mogę wlepić tylko 7/10. MoP jest dobry. Po prostu dobry. Może przekonam się, kiedy będzie można zabić Garrosha. Nie cierpię dziada.








środa, 24 października 2012

ZaFraapowana filmami (70) - "Full Metal Jacket"

Full Metal Jacket - plakat
 No dobrze. Trzeba wreszcie wziąć byka za rogi. W ramach nadrabiania filmowych zaległości obejrzałam w końcu jeden z późniejszych filmów Stanleya Kubricka, Full Metal Jacket z 1987 roku. I w tym miejscu muszę przyznać, że mam ogromny kłopot z tym filmem. Spróbuję więc zacząć od wymienienia czepów.

Czepem pierwszym jest… Stanley Kubrick.
Z każdym kolejnym filmem tego reżysera mam doń coraz bardziej mieszane uczucia. Nie mogę powiedzieć, żeby jego dzieła były złe. Ba, Barry Lyndon był świetny, 2001: Odyseja Kosmiczna, gdyby tylko nie była tak poszatkowana, też byłaby super. Mechaniczna pomarańcza wciąż robi niesamowite wrażenie, a Lśnienie to bezsprzecznie klasyka gatunku. No ale tu pojawia się pytanie: ile w tym wszystkim zasługi Kubricka, a ile tego, że ekranizował dobry tekst albo że w co najmniej jednej roli pojawił się naprawdę fantastyczny aktor? Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że nie przeceniałabym geniuszu reżysera. Kubrick kojarzy mi się głównie… z dłużyznami.
Tak, tak, jestem najwyraźniej parszywą ignorantką i w ogóle, ale na serio po dłużyznach można w ciemno obstawiać, że w filmie maczał palce Stanley Kubrick. I Full Metal Jacket nie stanowi pod tym względem wyjątku. Tam po prostu są dłużyzny i już. Domyślam się oczywiście, że to wszystko celowy zabieg, żeby mocniej zahipnotyzować widza daną sceną, podkreślić dramatyzm czy co tam jeszcze, ale na mnie to zupełnie nie działa. Kiedy mi przez dziesięć minut umiera Wietnamka, żołnierze patrzą, a ona umiera, a oni patrzą (…), to mnie to nudzi i sama już zaczynam mruczeć pod nosem „No niechże któryś ją dobije!”. Jak się nad tym dłużej zastanowiłam, przyszło mi do głowy, że może to wszystko jest zamierzone: że może później mam się zanurzyć w refleksji nad znieczulicą ludzką i absurdem sytuacji, w której ktoś kona na moich oczach, a ja marudzę, że robi to w tak nudny sposób. Ale mam jakieś niejasne wrażenie, że to już zbyt daleko idąca interpretacja, by nie rzec: dośpiewywanie sobie ideologii.
Toteż te Kubrickowe dłużyzny trochę mnie irytowały.

kadr z filmu Full Metal Jacket (Joker i Hartman)
Problem drugi: klimat.
To właściwie nie jest jakiś rzeczywisty minus filmu, tylko raczej kwestia moich upodobań (hmm, jakby to poprzednie było czymś innym…). Klimat w filmie od samego początku jest ciężki. Na starcie dostajemy uczciwą dawkę upokarzania rekrutów przez sierżanta Hartmana (Ronald Lee Ermey), a potem wszystko się turla cały czas w tym samym tonie. Sierżant wyżywa się na rekrutach, rekruci na sobie nawzajem, a jak wreszcie pójdą na wojnę – to na Wietnamczykach. Ot, generalnie taki maraton ludzkiego okrucieństwa. Choć muszę przyznać, że jeśli chodzi o ludzkie okrucieństwo, to jakoś bardziej mnie to wszystko ruszyło w Mechanicznej pomarańczy – pewnie dlatego, że tam wszystko działo się w cywilu, w normalnym mieście, tutaj zaś mamy wojnę, a więc okrucieństwo jest już jakoś w ten świat wpisane. Dodatkowo akurat o orientalnych eskapadach USA mamy całkiem sporo filmów i praktycznie wszystkie pokazują bezsens tych wojen, właśnie to niczym nieskrępowane okrucieństwo,  cały ten koszmar – Kubrick nie pokazał za bardzo niczego nowego.
Ale nie w tym sęk, że to nic nowego. Wrócę do tego, od czego zaczęłam ten wątek: ten ciężki klimat trwa niezmiennie od samego początku. To głównie dlatego dość szybko przestał mnie ruszać. Dużo lepiej, moim zdaniem, spisał się tu Coppola w Czasie Apokalipsy, gdzie zaczynało się stosunkowo lekko (oczywiście na tyle, na ile w ogóle „lekka” może być opowieść o takich wydarzeniach) i dopiero z czasem widz wraz z bohaterem zagłębiał się coraz bardziej w całą tę wietnamską patologię i horror. I wtedy faktycznie końcówka robiła niesamowite wrażenie.

kadr z filmu Full Metal Jacket (Joker, za nim Zwierz)
Tak naprawdę z podstawowych minusów to tyle.
Przejdę więc do plusów – a te zapewniają przede wszystkim bohaterowie.
Wspomniałam już o sierżancie Hartmanie – świetna, wyrazista postać, bardzo przekonująca (och, nic dziwnego, w końcu Ermey robił to, co przedtem podczas służby w wojsku, gdzie był – a jakże! – instruktorem musztry, co by zresztą wyjaśniało, jak to możliwe, że tyle czasu się darł i nie ochrypł dramatycznie. Jako zwykły aktor nie jestem pewna, czy dałby radę), doskonała ze swoją wojskową religijnością (jedna z moich ulubionych scen to dialog z Jokerem o wierze w Najświętszą Panienkę).
Wspomniany już szeregowy Joker (Matthew Modine) też daje radę, nawet jeśli bez jakichś super zachwytów. Niemniej jego wyjaśnienie, czemu ma na hełmie napisane „Born to kill”, a w kamizelkę wpiętą pacyfkę, było piękne i choćby za to będę go wspominać pozytywnie.
Inaczej sprawy się mają z szeregowym Pylem (Vincent D’Onofrio, czyli genialny detektyw z Prawa i porządku) – wspominam go ze wszech miar negatywnie. Praktycznie od początku liczyłam na to, że wyleci z armii na kopach i więcej go nie zobaczę. Był po prostu dramatycznym, niewyobrażalnym… kretynem. Naprawdę. Nie potrafię mu współczuć, bo przecież nic, co go spotkało, nie było niezawinione. Zachowywał się jak rozpuszczony pięciolatek i na serio nie mam pojęcia, co mu strzeliło do głowy, że w ogóle poszedł do wojska. Nie chodzi mi tu o jego fizyczny brak predyspozycji do tego rodzaju kariery, a wyłącznie o umysłowość. Czemu, do diabła, to ktoś inny musiał mu zapinać koszulę? Czy ten facet nie miał rączek? Miał, przecież z karabinem sobie radził. Ech – no wkurzał mnie po prostu koszmarnie. Co może świadczyć o tym, że D’Onofrio to dobry aktor, skoro potrafi wyłuskać z widza takie emocje. Znaczy w ogóle pokazał tam, że jest dobrym aktorem, bo postępującą chorobę Pyle’a lepiej zagrałby chyba tylko Nicholson. A więc to postać, której z jednej strony nie cierpię, ale z drugiej – nie mogę nie wyrazić dla niej pewnego uznania.

Bohaterów jest, ma się rozumieć, więcej, ale – choć każdy z nich jest na swój sposób charakterystyczny i większość z nich wzbudziła moją sympatię – zazwyczaj pojawiają się tylko na chwilę. To Joker jest narratorem i centralnym elementem opowieści, to z jego perspektywy widz obserwuje wojnę w Wietnamie.

Mój problem polega na tym, że nie mam pojęcia, jak podsumować Full Metal Jacket. Z jednej strony ma takie elementy, które mi przeszkadzały. Z drugiej jednak – podobał mi się. Poszczególne sceny, niektóre dialogi, bohaterowie, wreszcie cała historia, pokazanie „produkcji” żywych maszyn do zabijania – to wszystko mi się podobało i sprawiło, że na pewno tego filmu nie zapomnę. Jest ciężki, pełen dłużyzn i okropny, ale układa się w spójną całostkę, jakoś tam wyróżniającą się jednak na tle innych filmów wojennych o Wietnamie i nie tylko. Po prostu mnie nie zachwycił. 7/10 – dobry, solidny film, na pewno warto obejrzenia.






– Marine, what is that button on your body armor?
– A peace symbol, sir.
– Where'd you get it?
– I don't remember, sir.
– What is that you've got written on your helmet?
– "Born to Kill", sir.
– You write "Born to Kill" on your helmet and you wear a peace button. What's that supposed to be, some kind of sick joke?
– No, sir.
– You'd better get your head and your ass wired together, or I will take a giant shit on you.
– Yes, sir.
– Now answer my question or you'll be standing tall before the man.
– I think I was trying to suggest something about the duality of man, sir.
– The what?
– The duality of man. The Jungian thing, sir.
– Whose side are you on, son?
– Our side, sir.

wtorek, 23 października 2012

ZaFraapowana filmami (69) - "In Bruges"

In Bruges - plakat
Uwaga natury organizacyjnej: w ramach protestu nie zamierzam używać polskiego tytułu tego filmu. Nasi tłumacze, jak to tylko oni potrafią, tradycyjnie dali czadu i tytuł In Bruges przełożyli jako – tadam! – Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj. WTF, ja się kurde pytam. Znaczy wiem, wyciągnęli głupawą frazę z trailera i zastąpili nią tytuł. Brr. Ma się rozumieć, kiedy mówię o tym filmie na głos, wolę jednak jakieś rodzime sformułowanie (bo nie mam pojęcia, jak u licha wymawia się „Bruges”… znaczy po filmie już wiem, ale i tak wolę się nie kompromitować swoim akcentem wolsko-brzeźnieńsko-kiełpińskim), toteż używam zazwyczaj roboczego przekładu własnego: W Brugii. Tutaj jednak moje problemy lingwistyczne nie mają większego znaczenia, akcentu w literkach tak bardzo nie widać, więc zostaję przy tytule oryginalnym.
Ot, wstęp przydługi, ale kwestia tego tytułu naprawdę leżała mi na wątrobie.

Chodzi, naturalnie, o amerykańsko-brytyjską produkcję z 2008 roku, w reżyserii Martina McDonagha. McDonagh generalnie właściwie nie jest filmowcem, a dramatopisarzem, niemniej bardzo mnie cieszy, że zainteresował się kinem. O In Bruges mogę wypowiadać się w samych superlatywach (co też za moment będę czynić), od jakiegoś czasu zaś wyczekuję na Seven Psychopaths, które wygląda bardziej niż obiecująco. Mam szansę mieć nowego ulubionego reżysera.
Fabularnie In Bruges nie jest zbyt skomplikowane: dwaj najemni mordercy, Ray (Colin Farrell) i Ken (Brendan Gleeson) przyjeżdżają z Londynu do Brugii, ślicznego średniowiecznego miasteczka, by tam czekać na dalsze polecenia niejakiego Harry’ego (Ralph Fiennes). Ken jest Brugią zachwycony, Ray, typowy człowiek miasta, nowoczesny i marudny, wręcz przeciwnie – do momentu, gdy spotka niejaką Chloë (Clémence Poésy). W międzyczasie Harry wreszcie daje zlecenie, a jego wykonanie nastręczy mordercom zupełnie nieoczekiwanych trudności. We wszystko wplącze się też jeden nieporadny skinhead, Eirik (Jérémie Renier), i jeden karzeł, Jimmy (Jordan Prentice).
Może to właśnie z dramatopisarskich doświadczeń McDonagha wynika specyficzna konstrukcja filmu, którą wiele osób, o ile zauważyłam, utożsamia z nudą. Mamy więc prawie jedność miejsca, czasu i z całą pewnością akcji, bohaterów w sumie niewielu i rzadko kiedy na scenie pojawia się więcej niż trójka. Bohaterowie zaś zajmują się przede wszystkim… ględzeniem. Jeśli więc komuś film o zabójcach kojarzy się z duetem Banderas & Stallone albo produkcją z 2011 roku w reżyserii McKendry’ego, to niech wie: In Bruges nie ma z tym wszystkim nic, ale to nic wspólnego.

kadr z filmu In Bruges (Ken i Ray)
Ujmę to tak: In Bruges to najbardziej rozczulający, najcieplejszy i najfajniejszy film o mordercach, jaki w życiu widziałam. Tak, dokładnie taki jest, mimo że tematyka pozornie nijak do tego nie przystaje.
Niesamowity urok nadaje przede wszystkim sama Brugia, miasto jak z „pierdolonej bajki”. Miasteczko, w którym czas się zatrzymał gdzieś w średniowieczu – pełne gotyckich kościółków, brukowanych uliczek, zaułków (!) i kanałów. Do tego są łabędzie. Miasteczko, które po prostu nie może „nie być w czyimś klimacie”. Miejsce, w którym człowiek czuje się jak w pięknym śnie. Tak, większość tego, co piszę o Brugii, to cytaty. Ale cytaty doskonale oddające to, jak miasto zostało przedstawione w filmie. Miagia tej przestrzeni niesamowicie działa na widza – właściwie dla samego tego warto obejrzeć film.
Ale są też główni bohaterowie: dwaj mordercy, których nie sposób nie lubić. Jeden starszy i doświadczony, drugi dość młody, który na pierwszej akcji popełnił straszliwy błąd i wciąż go to męczy. To taka trochę opowieść o ich przyjaźni, o moralności, sumieniu i życiu w zgodzie z własnymi zasadami. I wiem, że to brzmi koszmarnie – jak patetyczne, wyświechtane bzdury, ale wcale takie nie jest. Wszystkie te elementy prześlizgują się w rozmowach jakoś tak naturalnie i lekko, bez moralizatorstwa, którego nie cierpię. Pojawiają się i zaraz rozmywają w jakiejś dygresji albo niedogadaniu, zostawiając tylko miłe wrażenie, że bohaterowie nie są kukłami, że mają życie wewnętrzne, ale jednocześnie że nie epatują nim do obrzydliwości wszędzie wokół.
Muzyka – ba, o muzyce też nie sposób nie wspomnieć, bo jest naprawdę świetna. Podkreśla magię Brugii, nie narzucając się jakoś specjalnie. No i w jednej ze scen pojawia się On Raglan Road Dublinersów. A ja uwielbiam Dublinersów – moim zdaniem przy ich piosenkach człowiekowi od razu robi się lepiej.



kadr z filmu In Bruges - Ken
No i humor! Jakby nie patrzeć, ten film jest komedią – trochę czarną, trochę z wplecionym kryminałem, pełną przemocy fizycznej i werbalnej (choć chyba bardziej werbalnej), ale komedyjką, w dodatku naprawdę przezabawną. Humor, tak jak i pozostałe elementy In Bruges, jest lekki i niewymuszony. Czasem ze szczyptą absurdu (strzelanina!), czasem zaś jego siła tkwi w mówieniu na głos rzeczy oczywistych (och, kilka słów prawdy do Eirika, które serwuje mu Harry – trudno się z tym przecież nie zgodzić!), dość często związany z różnicą charakterów postaci. Po prostu rozbrajający, a jednocześnie, nawet jeśli scena ocieka wulgaryzmami, wciąż taki miły i cieplutki.

Wiem, że pożytku z mojego rozpływania się nad In Bruges pewnie nie ma wiele. Ale inaczej nie potrafię, kiedy myślę o tym filmie. On sam generuje rozpływanie się u widza. Plus, nie wdając się w szczegóły, moim zdaniem doskonale się kończy.
Tak na serio: oprócz głupiego polskiego tytułu, nie potrafię znaleźć w In Bruges chyba niczego, do czego mogłabym się przyczepić. Nawet Colin Farrell wzbudził moją sympatię, choć zasadniczo nie przepadam za tym aktorem. Mogę powiedzieć już tylko jedno: oglądajcie, ludzie! To świetny film. Ach, tu jeszcze muszę wspomnieć, że ma nieco nietrafiony trailer: zwiastun sugeruje film sensacyjny, podczas gdy to zupełnie nie tak. No, są jakieś elementy sensacyjne, ale to nie na nich całość się zasadza. Gdyby antyczni tragicy pisali czarne komedie, tak właśnie by wyglądały: każdy element ściśle dopasowany do fabularnej układanki, świetni i wyraziści bohaterowie, wzruszająca, zabawna i wciągająca historia poruszająca dość podniosłe zagadnienia. No, pewnie u Greków byłoby więcej patosu, którego film jest generalnie pozbawiony.
Nie widzę tu innej opcji, jak tylko pękate 10/10. A jak ktoś się nie zgadza, niech spada na drzewo. Tako rzekłam ja, Fraa.







– Up there, the top altar, is a vial brought back by a Flemish knight from the Crusades in the Holy Land. And that vial, do you know what it's said to contain?
– No, what's it said to contain?
– It's said to contain some drops of Jesus Christ's blood. Yeah, that's how this church got its name. Basilica of the Holy Blood.
– Yeah. Yeah.
– And this blood, right, though it's dried blood, at different times over many years, they say it turned back into liquid. Turned back into liquid from dried blood. At various times of great stress.
– Yeah?
– Yeah. So, yeah, I'm gonna go up in the queue and touch it, which is what you do.
– Yeah?
– Yeah. You coming?
– Do I have to?
– Do you have to? Of course you don't have to. It's Jesus' fucking blood, isn't it? Of course you don't fucking have to! Of *course* you don't fucking have to!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...