Jak już
wspominałam, tkwię w maratonie ST. Jak również wspominałam, przede mną był
pierwszy z pełnometrażowych filmów, The Motion Picture z 1979 r. w
reżyserii Roberta Wise’a (odpowiedzialnego też za montaż w Obywatelu Kane, a także reżyserię takich filmów jak Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia, West Side Story i Dźwięki muzyki; czterokrotnego zdobywcę Oscara, odznaczonego
National Medal of Arts). No dobra, tak naprawdę to wiele wyjaśnia… To znaczy
prawdę mówiąc dopiero w tej chwili zorientowałam się, kto ten film reżyserował,
ale po prostu to mi się wreszcie zaczyna układać.
Chciałabym
jakoś zgrabnie i tyle o ile inteligentnie podsumować swoje wrażenia z seansu.
Szukam odpowiednich słów, jakichś ładnych porównań czy fraz…
Ujmę to może w
ten sposób:
Dziękuję za
uwagę, dobranoc.
Wróć, Froo.
Wypadałoby uzasadnić, aye? Do roboty więc.
Dobrze, bądźmy
szczerzy: początki nie zapowiadały czegoś tak zjawiskowego. Przez ładnych kilka
minut widz dostaje… hm… wygaszacz ekranu. Serio, miałam taki w którychś windowsach.
Wiecie, ten z wrażeniem lotu przez kosmosy. W połowie zaczęłam się zastanawiać,
czy to już tak do końca będzie, czy ki czort. By oddać sprawiedliwość
produkcji, hevi zasugerowała, że to mogła być uwertura, a my jesteśmy amuzykalne
ćwoki (ok., ujęła to inaczej, ale wiadomo, o co chodzi). Nie wykluczam tego, bo
jestem osobą, która musi odpalić Wikipedię, żeby w ogóle sprawdzić, co to jest „uwertura”.
Acz w sumie niezależnie od tego, czy to uwertura czy nie, wniosek miałam i mam
nadal ten sam: to mogło być dobre w kinie – wkręcało widzów w klimat. Jak się
ogląda na kompie, magia znika i zostaje… no właśnie: wygaszacz ekranu.
Niemniej
później zaczyna się film i tutaj wszystko diametralnie się zmienia.
kadr z filmu |
Zacznijmy od
tego: ROZMACH. Whoa! W serialu wszystko było z tektury i starych firanek,
kosmiczny zwierzak zaś był zmontowany z jorka i papier-mâché. A tutaj… tu tak
to wszystko jest epickie i zapierające dech w piersi (znów podpowiadają mi Internety:
budżet TMP wynosił 35 mln dolarów i był przeszło trzykrotnie wyższy niż powstających
w sumie równocześnie Gwiezdnych Wojen).
I powiedziałabym, że są okrutne dłużyzny, ale to są przepiękne dłużyzny:
ładnych kilka minut widz może wraz z Kirkiem podziwiać wyremontowanego
Enterprise, podobnie mnóstwo czasu zostało poświęconego na dokładne pokazanie dziwnego,
obcego… czegoś, naprzeciw czemu Enterprise ma polecieć. Oglądając ma się
wrażenie, że oto twórcy wreszcie dostali do rąk narzędzia, by pokazać fanom
wszystko to, czego nie mogli pokazać w serialu. Ma się wrażenie, że się w tym
pławią i z lubością pokazują, metr po metrze, piękny kadłub Enterprise, który
niegdyś był tylko dość toporną makietą.
Jasne, nie jest
perfekcyjnie. Chociaż po pewnym czasie pojmuję ten zamysł, niezmiennie bawił
mnie lewitujący człowieczek za każdym razem, kiedy była jedna z tych
monumentalnych scen. Gdyby pojawił się raz, nie zwróciłabym uwagi – ale on był
stałym elementem. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to takie kuriozalne cameo
samego Roddenberry’ego, jak ręka Gibsona w Pasji.
Ale skoro już
mieliśmy dzięki Roddenberry’remu (nadal jestem przekonana, że to był on!)
porównanie wielkości, to z kolei dziwnie malutki wydał się Enterprise w jednej
z końcowych scen, gdzie część załogi wychodzi na zewnątrz. Nieco się to gryzło
z tym, co pokazywano widzom dotychczas.
Jeśli już
narzekam, to wspomnę jeszcze o kostiumach: powiem krótko – nie podobały mi się.
Nie widzę większego sensu w zastępowaniu wcześniejszej, wyrazistej kolorystyki
tymi mdłymi pastelami. No i nie ukrywam, że tęskniłam do starych, dobrych
miniówek żeńskiej części załogi – ot, taka tam siła przyzwyczajenia. McCoy w
koszuli a’la Elvis też średnio się sprawdzał – ogólnie był chyba odpowiedzialny
za podprogowy przekaz „to są lata siedemdziesiąte”.
kadr z filmu |
Ale to chyba
całość narzekania na ten film – na pewno częściowo wynika ono z tym, że jednak minęło
sporo czasu od premiery, częściowo zaś z przyzwyczajenia.
Z drugiej
strony, bardzo biedne byłoby oglądanie tego filmu bez wcześniejszego obejrzenia
serialu. Rzecz w tym, że TMP prezentuje widzom starą, znaną i lubianą ekipę,
ale po latach – ich drogi dawno się rozeszły, każde zajęło się swoimi sprawami,
Spock wrócił na Volkan, Kirk dochrapał się stopnia admirała (nie takie fajne,
bo tym samym musiał rozstać się z Enterprise), Scotty nadzorował wspomnianą już
przebudowę statku, a McCoy zapuścił brodę i został hipisem otworzył
prywatną praktykę lekarską. I tak dalej. Jedną z fajniejszych rzeczy jest
oglądanie tych wszystkich bohaterów, których – tak przynajmniej mogło się
zdawać – znamy na wylot, jak się przez te lata zmienili. Oni i relacje między
nimi. Oczywiście, najwyraźniej to widać na przykładzie Spocka. Teraz, kiedy
jest bardziej Volkanem niż człowiekiem, robi się coraz bardziej creepy. Jego
pierwsze spotkanie z Kirkiem – dawnym przyjacielem przecież! – to gadanie do
siebie przez narosły przez te lata mur niezrozumienia.
Owszem, samo pokazanie
Enterprise, zarysowanie sytuacji i dokładna prezentacja bohaterów, całe to
swego rodzaju „zebranie drużyny”, zajmuje mnóstwo czasu. Coś, co teoretycznie
jest tylko wstępem do właściwej akcji, tutaj jest nie mniej ważne od tego, co
później nastąpi. Ale dzięki temu właśnie bohaterowie z TOSa stają się wreszcie
postaciami z krwi i kości. Nie ma już głupkowatego marysuizmu czy utartych
powiedzonek, za to jest – jakkolwiek tak bardzo koszmarnie to zabrzmi – głębia.
Ale serio, nie wiem, jak inaczej to nazwać. Kirk (no co, jest głównym
bohaterem, więc oczywiste, że na nim najlepiej to widać) nagle staje się tak
dramatycznie realistyczny, widz czuje jego dramat – kapitana, którego odsunięto
od ukochanej Enterprise, który musi ustąpić przed młodszymi, który wreszcie
jest skłonny zrobić wiele, by odzyskać to, co utracił.
Ach, ale tu
wchodzi kolejna sprawa: konflikt międzypokoleniowy, który został bardzo fajnie
zarysowany. Doświadczenie kontra nowe technologie. I, co zawsze lubiłam w Star
Trekach, nie ma przedstawionych łopatologicznie żadnych wniosków ani jakiejś
jednoznacznej oceny. Kirk nie wychodzi z tej konfrontacji z czystym kontem, ale
i Decker… cóż, bardzo widać, że Decker to taki potencjalny Kirk kolejnego pokolenia.
kadr z filmu (Decker i sonda-Ilia) |
Wbrew pozorom
jednak, to nie jest rzewliwa obyczajówka. Tyle tylko, że teraz będą spoilery,
bo będę się zachwycać czymś, co jest jednym z istotniejszych fragmentów fabuły.
Okazuje się, że
V’Ger to maszyna. Dobra, jest to dość znany patent, maszyny kontra ludzie,
bezduszne tryby kontra życie i takie tam. Tyle tylko, że ten film zupełnie
odwraca perspektywę. Maszyny nie są sztuczną inteligencją, nie są jakimiś zbuntowanymi
gadżetami istot żywych. One same są
żywe. To inna forma życia, ale jednak życia.
Jasne mieliśmy już hortę w odcinku The
Devil in the Dark – formę życia opartą na krzemie. Ale sęk w tym, że – o ile
ogólnie człowiek ogarnia możliwość istnienia innych form życia niż te węglowe –
o tyle jakoś maszyna znajduje się poza tą pulą. Maszyna może najwyżej udawać życie, jeśli jest dostatecznie
podobna do człowieka.
Ale nie w Star Trek: The Motion Picture.
I dalej jeszcze
większy spoiler.
Ogromne
wrażenie zrobił na mnie w ogóle sam V’Ger. Było coś fajnego w tym, że zdołał
wrócić po latach. Że zyskał życie i świadomość. W ogóle muszę przyznać, że
cywilizacja, do której musiał dotrzeć, to wspaniałe istoty: obdarzyli go
życiem, rozbudowali, umożliwili powrót tam, gdzie miał spotkać swojego Stwórcę.
A u nas? Najwyżej by rozmontowali i sprzedali na złom.
Między tymi
wszystkimi zachwytami nie mogę nie wspomnieć, że na mnie największe wrażenie
zrobiła scena awarii transportera. Był to chyba jedyny raz w życiu, kiedy tak
bardzo stwierdziłam, że chyba jednak idea teleportowania się mnie nie przekonuje.
Ten moment w filmie był przerażający i wrzynający się w pamięć.
Żeby nie było:
to nie do końca tak, że siedziałam z zapartym tchem i wyłącznie chłonęłam film.
Po pierwsze, w ogóle nie byłam przygotowana na tak niesamowicie rewelacyjne
widowisko. Po drugie, mimo wszystko znam tych bohaterów i ich lubię, i nie mogę
się powstrzymać od wrzucania w najmniej stosownych momentach „He’s dead, Jim!”
i takich tam rzeczy. Tak samo jak nie mogłam przestać się śmiać z
wyszczuplającego kroju munduru Kirka. No i tego człowieczka, który – gdyby tylko
nie próżnia – na pewno krzyczałby „ŁIIII!”, lecąc tak przez przestrzeń. Ale to
tylko takie tam uśmiechy wynikające z mojej sympatii dla settingu. Nie zmienia
to faktu, że Star Trek: The Motion
Picture to całkowicie niesamowite widowisko, piękne, spektakularne i mądre,
ze świetnymi postaciami i świetnym przekazem. Ach, no i genialną muzyką. Wcale
się nie dziwię, że był nominowany do Oscarów, Złotych Globów i Saturnów. Znaczy
dobrze, dziwię się nominacjom za kostiumy, ale to się pewnie wplątało
przypadkiem.
– I'm sorry, Will.
– No, Admiral. I don't think you're sorry. Not
one damned bit. I remember when you recommended me for this command. You told
me how envious you were and how much you hoped you'd find a way to get a
starship command again. Well,
sir, it looks like you found a way.