Teoria portali - okładka |
Autor: Martin Lechowicz
Tytuł: Teoria portali
Miejsce i rok wydania: Lublin 2010
Wydawca: Digi-Tec
Ludzkość
od zawsze zadaje sobie fundamentalne pytanie: czy Bóg stworzył świat z miłości
czy tak dla jaj? No dobrze, ale na pewno mogłaby je sobie zadawać. Bo Teoria
portali, debiutancka powieść Martina Lechowicza, stanowi odpowiedź na
ten, jakże istotny, problem.
Bohaterami
powieści są dwaj bezrobotni naukowcy (matematyk i biochemik), Witold Bąk oraz
Aleksander Poniatowski, którzy pędzą mocno zakrapiane piwem życie w zapadłej
wsi Bandziochy, gdzieś na południu Polski. Wszystko się zmienia, kiedy Witek
odkrywa tytułową teorię i, kierując się jej wskazaniami, odnajduje tajemniczy
portal. Okazuje się, że trzy światy – Ziemia, Guldia oraz Mindia – są połączone
Korytarzem, który umożliwia prowadzenie interesów na naprawdę szeroką skalę. A
kiedy Mindianie orientują się, że lada moment Korytarz może się rozsypać, tylko
Witkowa teoria może ocalić megakorporację Ko-Ka-Kola. Tylko że Witek nie
zamierza tanio sprzedać swojego odkrycia.
Tak
naprawdę taka fabuła mogłaby oznaczać wszystko: można by z tego wyłuskać
całkiem złożoną opowieść spod znaku fantastyki socjologicznej, rozdmuchane
naukową terminologią hard sci-fi, wreszcie całkiem malowniczą space operę
napakowaną opisami planet z drugiego końca wszechświata.
Martin
Lechowicz nie poszedł żadną z tych dróg – wybrał za to formułę kipiącej
humorem, nieco absurdalnej historyjki tchnącej polskimi realiami, gdzie akcja
pędzi na łeb na szyję, a bohaterowie wygrzebują się z kolejnych tarapatów tylko
po to, żeby zaraz po szyję wpaść w następne.
Wybór
ten pociągnął za sobą rozmaite skutki.
Jeśli
ktoś ma rozeznanie w tym, jak wygląda pisanie w ramach NaNoWriMo (a jeśli tu
zagląda, to powinien mieć – w końcu nie raz o tym wspominałam), to tak naprawdę
powinna wystarczyć mu konkluzja, że Teoria
portali nosi wszelkie znamiona NaNoPowieści. Ponieważ jednak moje blogosumienie nie pozwoliłoby mi skończyć na tym dzisiejszego wpisu, pociągnę ten wątek dalej:
Po
pierwsze więc: widać, że autor po prostu się tym pisaniem bawił. To z całą
pewnością nie jest kunsztowne arcydzieło, spłodzone w pocie czoła i cyzelowane
co do przecinka. Nie, to lawina mniej lub bardziej udanych żarcików, połączona
z pewnym niedbalstwem językowym i pędzącą na złamanie karku akcją. Dlaczego
twierdzę, że to charakterystyczna cecha NaNoPowieści? Bo żeby napisać pięćdziesiąt
tysięcy słów w ciągu miesiąca, trzeba mieć radochę z tego, co się pisze. To nie jest
dobra akcja na pisanie Wielkiej Literatury, za to świetna dla stworzenia czegoś
ot tak, dla jaj.
Po
drugie: wspomniane niedbalstwo. To jasne, że podczas listopadowego maratonu nie
ma czasu na przemyśliwanie składni, wracanie do każdego pominiętego przecinka
czy szukanie synonimów celem uniknięcia powtórzeń. W efekcie nawet jeśli ktoś
całkiem sprawnie posługuje się polszczyzną i potrafi formułować ładne myśli, do
NaNoPowieści wkrada się cały szereg banalnych błędów i potknięć, które załatwia
później korekta (jeśli, oczywiście, ktoś po listopadzie ma ochotę jeszcze bawić
się w korektę). I to samo dotyczy Teorii
portali. Widać w niej, że autor jest stosunkowo niegłupim gościem – potrafi
znajdować trafne porównania, składać zgrabne zdania i wymyślać fajną fabułę. A
nawet jeśli kogoś nie przekonałaby książka, to przecież o filmiki Martina Lechowicza
w Internetach nietrudno – facet nagrywa zarówno satyryczne piosenki, jak i
dotykające poważniejszych zagadnień wykłady (to właściwie nie jest dobre słowo,
ale nie mogę znaleźć lepszego). Wreszcie na stronie Teorii portali znaleźć można krótkie wypowiedzi, w których autor
informuje potencjalnego czytelnika, kim jest, po co napisał tę książkę i o czym
ona jest. Toteż natłok błędów w powieści ewidentnie nie wynika z wrodzonej
tępoty autora, a z pośpiechu, braku korekty, chciałoby się rzec: z NaNoGrzechów.
Tu
muszę na moment zatrzymać się przy humorze: oczywiście, sięgając po Teorię portali, należy uświadomić sobie,
że sięga się po dno rynsztoka. Finezji w tym wszystkim niewiele, za to sporo
dowcipów o pierdzeniu i aluzji do seksu. Dużo też jest o piciu. Nie wszystkim
to musi odpowiadać, ale autor na samym początku uczciwie o tym uprzedza.
Problem w tym, że momentami odnosiłam wrażenie, jakby niektóre z tych żartów
pojawiały się w tekście trochę na siłę. Jakby autor uparł się, by każda,
najmniejsza nawet scenka, była zabawna za wszelką cenę. A ten sam dowcip
powtarzany po raz siedemnasty przestaje bawić, choćby był super-śmieszny. To
samo dotyczy pewnych zabiegów stylistycznych. Na przykład bardzo szybko można
się zorientować, że Lechowicz uwielbia porównania. W którymś momencie miałam
wrażenie, że zdanie, które nie zawiera zdania podrzędnego zaczynającego się od „jak”
bądź „niczym” to zdanie zmarnowane. Niektóre porównania są, oczywiście,
zabawne, większość jest trafna, ale wobec takiego namnożenia jednego triku on
się w końcu nudzi. Tym bardziej, że momentami autor trochę się powtarza, choćby
wałkując w kółko Johna Rambo w rozmaitych konfiguracjach. To wszystko sprawia,
że humor w powieści trochę się marnuje. Czytelnik szybko się z nim oswaja i
przestaje się śmiać. I dlatego, choć we wszystkich opiniach i recenzjach, jakie
czytałam, autorzy pieją z zachwytu nad tym, jaka to Teoria portali jest pełna absurdu, surrealistyczna, jak to się przy
niej człowiek śmieje do bólu brzucha i wypluwa hektolitry kawy i herbaty w
niekontrolowanych atakach rechotu, ja mogę napisać tylko tyle: parę razy
rzeczywiście parsknęłam śmiechem.
To
samo niedbalstwo sugeruje mi trzecią rzecz, którą potwierdza zresztą stopka
redakcyjna, gdzie za wszystko odpowiedzialny jest autor, za wyjątkiem ilustracji
na okładce(nota bene, świetnej): Teoria portali zalatuje
mi selfpublishingiem. Nie mam pojęcia, czym właściwie jest wydawnictwo
Digi-Tec. Ale gdyby było „normalnym” wydawnictwem (wbrew pozorom nie zamierzam
hejtować selfpublishingu, bo sama korzystam z jego dobrodziejstw),
dysponowałoby kompetentnym zespołem do redakcji i składu. A jednak tego
zabrakło. I właśnie selfpublishing jest dla mnie kolejną rzeczą
charakterystyczną dla NaNoPowieści (bo wszyscy kochamy CreateSpace).
A
szkoda. Bo fabularnie Teoria portali
jest naprawdę fajna, pełna nieoczekiwanych twistów fabularnych, zawierająca
sporo akcji i zgrabnie przeplatających się wątków. Gdyby tak poświęcić jej
więcej uwagi, mogłoby być naprawdę super. Może i troszkę bolało mnie, że w
Guldii i Mindii za grosz nie ma egzotyki i że wszystkie światy tak naprawdę
wyglądają i funkcjonują jak Ziemia, tylko ich mieszkańcy trochę się między sobą
różnią. Drażniło mnie, że narrator, nawet opisując myśli i uczucia Midianina
albo Guldożera, wciąż odnosi się do naszej, ziemskiej rzeczywistości, co nieco
rozbijało klimat (którego i tak nie było za wiele). Niemniej były to elementy,
które właściwie zostały dość dobrze uzasadnione w samej powieści i trudno mi
się do tego przyczepić na jakiejkolwiek innej podstawie niż „bo tak mi się
podoba”. Ale cała reszta mankamentów bardzo niefajnie psuje efekt. Mam jednak
nadzieję, że Martin Lechowicz nie spocznie na laurach i może, przyjrzawszy się
swojej debiutanckiej powieści, weźmie się znów za pisanie, tym razem dbając o dowcip
(nie zawsze trzeba iść w ilość, a jedna poważna scena raz na parę rozdziałów
nikogo by nie zabiła), o urozmaicenie, wreszcie o korektę i skład. Bo pomysły
są (dla mnie szczególnie ciekawe były wtręty historyczne). Jest też
poważniejsza treść przemycona gdzieś na marginesie beztroskiej opowiastki o dwóch
uczonych pijakach. A skoro o nich mowa, no to przecież czytelnik dostaje też wachlarz
pełnokrwistych bohaterów, w których losy bardzo szybko można się zaangażować. Szkoda
byłoby to wszystko marnować.
A dla
Teorii portali 5/10 – średnio. Ale z
uśmiechem.
Vortan był wściekły. Nie dość, że
wywrzeszczał na całą restaurację ściśle tajne informacje, których siła rażenia
była porównywalna ze średniej wielkości bombą atomową, to jeszcze pozwolił,
żeby dziesięciu osobom udało się z nimi dać nogę. Dziesięć osób! Dziesięć osób
biegających po mieście z supertajną informacją, której samo głośne
wypowiedzenie wystarczy, aby obrócić całą Guldiańsko-Mindiańską cywilizację w
proch, pył i szambo! Praktycznie rzecz biorąc, dziesięć osób poza kontrolą daje
w tej sytuacji pewność, że jutro rano wszyscy już będą wiedzieć o tym, co
jeszcze przez dobry miesiąc mogło i powinno pozostać tajemnicą. A znaleźć
dziesięć osób w tym rewolucyjnym chaosie graniczy z cudem.
– Koniec imprezy! – huknął Vortan w
stronę pozłacanego stolika dla honorowych gości stojącego w samym środku
pobojowiska. – Wyłazić mi stamtąd!
Ja jednak dam szansę tej książce. Może nie teraz ale już nie długo. Jakoś mnie zaintrygowała. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńWcale nie sugeruję, że nie powinno się jej dawać szansy - wręcz przeciwnie, czyta się szybko i - mimo wszystkich wad - jest to przyjemny odmóżdżacz. :) Ale, jeśli miałabym coś sugerować, to doradzałabym pożyczenie tej książki z biblioteki lub od kogoś, kto ma, aniżeli kupowanie własnego egzemplarza. ;) Kupić zawsze można później, jak już nas zachwyci i stwierdzimy, że będziemy do niej chcieli kiedyś wrócić. :)
Usuń