wtorek, 24 września 2019

Another time, another world: "Dark Crystal"

(źródło)

Film Jima Hensona Ciemny Kryształ dawno już uzyskał status kultowego. Po trosze dlatego, że to film Jima Hensona. Po trosze zaś ze względu na dość specyficzną estetykę, mrok, pomysłowość i bogactwo świata. Ja sama wprawdzie jakoś nigdy nie byłam fanką, ale być może to dlatego, że widziałam ten film gdzieś kiedyś za dzieciaka (może za wcześnie?) i po prostu niewiele z tego wszystkiego pamiętałam. Niemniej nawet ja byłam zaskoczona, kiedy dowiedziałam się, że Netflix sięga po tę markę. Szczególnie że to się dość zgrabnie wpisuje w trwający obecnie czas powszechnych remaków i rebootów (dziś się dowiedziałam, że będzie reboot Strażnika Teksasu. Chucka Norrisa zagra Jared Padalecki. TAK BARDZO nie ma już pomysłów, co rebootować). Nie miałam więc w sumie żadnych oczekiwań.
I może to dzięki temu, że nie pamiętałam oryginalnego filmu. A może dlatego że to jednak nie jest remake, tylko prequel. W każdym razie serial Dark Crystal: Age of Resistance zadziwiająco daje radę.

Owszem, owszem, początkowo miałam wątpliwości. Użycie prawdziwych lalek do nakręcenia serialu było decyzją dość odważną, przyznaję. O ileż łatwiej i efektowniej można by ogarnąć temat z postaciami generowanymi komputerowo! Przecież te lalki to nic innego jak mapety. Zaawansowane i bardzo fancy, ale jednak mapety. I nic nie poradzę na to, że podczas oglądania pierwszego odcinka czekałam, aż zza krzaka wyskoczy Wielki Ptak albo Oskar. Z czasem dopiero pojęłam, że byłam niesprawiedliwa. Bo te lalki to nie jest Wielki Ptak ani Oskar (mimo całej mojej sympatii do Oskara). Są naprawdę przepięknie zaprojektowane i wykonane. To znaczy – zazwyczaj. Jestem całkowicie zachwycona Skeksami: są przekonujący, paskudni, okrutni i odrażający, a przy tym każdy z nich ma indywidualne cechy i może budzić rozmaite emocje. Fakt, w oryginalnym filmie Skeksowie też mocno zapadają w pamięć, bah, chyba są jeszcze bardziej odrażający niż w serialu (choć serialowa Collector bardzo się starała), ich problemem jednak jest ruch dziobów podczas mówienia. Słabo to wypada, podczas gdy w serialu wręcz przeciwnie – zaskakująco dobrze.
Z różnym powodzeniem wypadają Gelflingi. Ale myślę, że nie ma co się dziwić. Te istoty są najliczniej reprezentowane wśród serialowych lalek, więc siłą rzeczy rzucają się w oczy różnice między nimi. I tak na przykład Rian do samego końca mnie nie przekonał z tym swoim dziwnym, przyklejonym uśmieszkiem (naprawdę, czasem trudno było mi zinterpretować, jakie emocje  w danej chwili mu towarzyszą), Gurjin był jeszcze gorszy i szczerze męczyło mnie oglądanie go, z kolei Deet byłam zachwycona. No i Aughrą. Aughra jest fenomenalna. Ma świetną mimikę i niesamowity dizajn. No i jest genialnie zagrana – w sensie chodzi mi o głos… Nie da się jej dokleić ani do złych Skeksów, ani do dobrych Gelflingów.
I mamy też Podlinga Hupa – Hup jest bardzo prostą lalką i od razu rzuca się w oczy, że to pacynka. Ale jednocześnie to też postać o bardzo fajnym, prostym charakterze, który ładnie współgra z tym wyglądem.

Łowca. Nie napisałam nic o Łowcy.
Łowca jest przekozakiem.
Z cholernie creepy końcówką
wątku. (źródło)
Z czasem więc doszłam do wniosku, że problem serialu tkwi w czymś innym. Paradoksalnie to nie lalki przeszkadzają, a CGI. Komputerowo generowane scenerie, odległe plenery i efekciarskie sceny z fruwającymi powozami czy mknącymi wierzchowcami. Bo jedno z drugim się trochę gryzie. Lalki są fajne. I CGI jest fajne. Ale widać, że to dwie różne bajki. Sceny wygenerowane przez komputer po prostu trochę wybijają z tego lalkowego świata.
Świata, który swoją drogą jest piękny i bardzo malowniczy. Twórcy rzeczywiście przyłożyli się, żeby oddać klimat Thra z filmu z 1982 roku. Owszem, jest nieco pogodniej, bo to prequel, ale w tym wszystkim siedzi ta sama estetyka. Mamy te same rośliny, wzornictwo, architekturę. I tu muszę w ogóle przyznać, że zrobienie serialu rzeczywiście miało sens.
Nie chodzi o to, że teraz chcę marudzić na film. To wciągająca opowieść w niesamowitym świecie. Ale w gruncie rzeczy widz dostaje tam bardzo niewiele tego świata. Są jakieś szczątkowe wskazówki tu i tam na temat samego kryształu, powstania Skeksów, wyginięcia Gelflingów i tak dalej, ale tak naprawdę nie mamy pojęcia, co i jak. To trochę tak jakby rozprawiać o mitologii Tolkiena wyłącznie na podstawie Hobbita. No bo pełnometrażowy, oryginalny Ciemny Kryształ to taki Hobbit: krótka opowiastka o nie do końca świadomym czegokolwiek bohaterze, który nagle ma udać się na niebezpieczną misję. Tu i ówdzie ktoś go popchnie naprzód, ale wydaje się równie zagubiony w tym świecie, jak i widz (czytelnik). Ale między wierszami rodzą się pytania.

Historia jest niezbyt skomplikowana, ale jednak bez porównania bardziej złożona niż w filmie. Każdy z bohaterów ma swoje motywacje i cele, co czasem prowadzi do owocnej współpracy, a czasem wręcz przeciwnie. Szczególnie warto wspomnieć tutaj o Seladon, która zalicza chyba największego mindfucka i której wątek nie raz zaskoczy widza.
Zresztą, tu znów wrócę do Skeksów: sam główny antagonista, Cesarz, jest świetny w swoim obsesyjnym lęku przed śmiercią. Właściwie człowiek zaczyna się zastanawiać, czy on jest nie tyle zły, ile raczej bardzo, bardzo zdesperowany. Robi wrażenie tym bardziej, jeśli połączyć to z jego rolą w pełnometrażowym filmie (nie chce spoilować).

Z kolei Biegacze mnie
nie przekonują. Wyglądają
efektownie, ale imho są
ewolucyjnie wyjątkowo
głupim tworem.
No, ale grafika ładna.
(źródło)
Widać, że to opowieść napisana starannie i tak też zrealizowana. I chociaż nie podobają mi się sceny wygenerowane komputerowo, to one nie odbierają przyjemności z seansu na tyle, żeby miało to o czymkolwiek przeważyć. Tak, musiałam do tego serialu się przekonać. Zajęło mi to dwa odcinki, kiedy miałam głównie ekspozycję. A potem już poszło. Muszę tu dodać, że aktorzy głosowi są fantastyczni (Jason Isaacs, Mark Hamill, Simon Pegg, Helena Bonham Carter, Natalie Dormer, Andy Samberg, Mark Strong… i masa innych, ale wymieniam tylko tych, których po prostu lubię z innych ról).
Prawdę mówiąc, obecnie jestem na etapie, że serial powinien doczekać się drugiego sezonu. Nie wiem, czy taki jest w planie, ale historia świata zdecydowanie się tego domaga. Bo między tym prequelem a filmem z 1982 roku jest jeszcze spora przepaść, kiedy wydarzyło się… cóż, właściwie wszystko. Cała wojna. Kiedy moglibyśmy dowiedzieć się, co stało się z Hupem i Lorem? Jak potoczyła się historia Riana i Deet? W którym momencie Cesarz zapadł na zdrowiu? Co dalej knuł Szambelan? I tak dalej – to można mnożyć, bo niemal każda postać, która pojawiła się w serialu, ma potencjał na oddzielną opowieść.
To dobry prequel, który zdecydowanie wniósł coś do wykreowanego przez Jima Hensona świata. Nie nazwę tego odcinaniem kuponów – przynajmniej jeszcze nie. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość.


A na marginesie: zauważyliście, że Aughra w pełnometrażowym filmie ma sutki…? Co musi być z człowiekiem nie tak, żeby robić sutki pacynce w baśni dla dzieci?

wtorek, 17 września 2019

Ścieżki wyobraźni: "Rozstaje"


Autor: praca zbiorowa
Tytuł: Rozstaje
Miejsce i rok wydania: Katowice 2019
Wydawca: Śląski Klub Fantastyki

Śląski Klub Fantastyki jest jednym z prężniej działających klubów fantastyki, jakie znam. W szczególności mam tu na myśli sekcję literacką, z którą zdarzyło mi się mieć do czynienia i której totalnie zazdroszczę Katowicom i okolicy (i oficjalnie wyrażam focha, że na północy czegoś takiego nie ma). Kolejną antologią Logrus udowadnia, że jest czego zazdrościć.
Właściwie głupia sprawa, ale jestem w stanie wyłuskać z siebie stosunkowo niewiele czepów odnośnie do zamieszczonych w tym zbiorku tekstów. To znaczy najpoważniejsze zastrzeżenie mam chyba wobec samego układu książki: jeśli jest coś, co naprawdę przypadło mi do gustu w zbiorze Hardej Hordy, to kolejność elementów – najpierw opowiadanie, potem notka biograficzna o autorce. I tutaj bardzo chętnie widziałabym to samo, niestety jednak zapadła inna decyzja i informacje o autorach dostajemy przed opowiadaniami. Całkiem szczerze: omijałam te notki, bo nie chciałam czytać opowiadań przez ich pryzmat i przedwcześnie się ustosunkowywać. A później, cóż, nie chciało mi się do nich wracać, choć wiem, że takie skonfrontowanie utworu z twórcą potrafi być całkiem ciekawe. Ot, taki hint na kolejny tom: najpierw opowiadanie, potem notka o autorze.

A same teksty?
Kurde, sama jestem zaskoczona, jak są fajne. I nie mówię tu o takiej zwykłej fajności, że interesujący wątek czy udany bohater. To są opowiadania profesjonalnych, doświadczonych i dojrzałych twórców – przynajmniej takie sprawiają wrażenie (mało wiem o doświadczeniu twórców, bo – jak wspominałam – nie czytałam notek biograficznych, a nazwiska kojarzę tylko nieliczne). Dostajemy ciekawe, oryginalne pomysły, sprawną narrację, przyjemne tempo, no i bardzo szeroki wachlarz interpretacji tematu przewodniego antologii, czyli tytułowych rozstajów.
Choć, przyznaję, wydaje mi się, że akurat ten temat jest dość łatwy. W takim sensie, że tak naprawdę bardzo szeroki, bo wszak rozstaje to podejmowanie decyzji, czyli jakiś konflikt, a na mniej lub bardziej dosłownie pojętym konflikcie opiera się gro twórczości w ogóle. Bez konfliktu trudno o opowieść.
Ale to tak naprawdę żaden zarzut, raczej spostrzeżenie. Bo nawet pozornie łatwy (bo szeroki) temat można ująć w sposób udany i ciekawy, a można zmarnować szansę.

Opowiadań jest na tyle mało, że nawet mogę pokusić się o parę zdań na temat każdego z nich.

Na pierwszy ogień więc czytelnik dostaje W taniej służbie Jej Królewskiej Mości Krystyny Chodorowskiej. I przyznaję, że nie jest to najlepsze otwarcie. Opowiadanie wydaje się dość nijakie: mamy raczej generyczny świat fantasy z magami i uciekającymi księżniczkami, magowie oczywiście niczym rycerze Jedi zmuszeni są do celibatu, a z tego wynika – a jakże – problem. Nie jest źle, ale też nie za dobrze. Sytuację jako-tako ratował Mikash, który okazał się szczególnie udanym bohaterem, choć może i epizodycznym.
Zaraz potem jednak mamy Wybór Anny Małgorzaty Binkowskiej i tu już sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Wykreowany przez autorkę świat jest interesujący – nawet jeśli konfrontacja „naturalności” i zachłyśnięcia się zaawansowaną technologią ociera się o dość wyświechtany morał, to całość została bardzo zgrabnie i ciekawie ugryziona, a Annie bardzo łatwo jest kibicować, bo to po prostu sympatyczna dziewczyna.
Trzecie opowiadanie, Teru Czerwona Pięść Alicji Tempłowicz, momentalnie dołączyło do grona moich ulubionych – a raczej z przytupem w ogóle otworzyło tę pulę. To znaczy trochę się tego spodziewałam, bo nigdy nie ukrywałam, że ogromnie lubię twórczość tej autorki: zarówno jeśli chodzi o styl jak i o to, co siedzi w jej głowie. Tutaj dostajemy zgrabną historię miłosną w rodzaju takich, które lubię najbardziej, czyli tak bardzo realistycznych, z całym dobrodziejstwem inwentarza: niezręcznością, lękami i niewypowiedzianymi słowami. Przywodzi mi to na myśl wątki romantyczne u Pratchetta i to jest bardzo dobre skojarzenie. Dodatkowo tekst jest głęboko zanurzony w mitach – zarówno tych bardziej znanych greckich, jak i może nieco mniej popularnych (wydaje mi się, że indiańskich, ale przyznaję, że trochę strzelam, skąd Alicja Tempłowicz zaczerpnęła inspirację). Tekst jest bardzo emocjonalny, bywa wzruszający, a zakończenie w gruncie rzeczy mnie zaskoczyło.
Myślałam sobie nawet, że no ładnie, po czymś takim to kolejne teksty w antologii będą miały twardy orzech do zgryzienia – ale muszę przyznać, że poszło łatwiej niż się spodziewałam. Nie chodzi o to, że nagle okazało się, że Teru… jednak wcale nie jest taka dobra. Po prostu kolejne opowiadania były na tyle odmienne, że mój mózg nawet nie próbował ich porównywać i bez większego problemu mogłam je czytać.
A kolejnym opowiadaniem są Mieszkańcy Olgi Niziołek – przez moment myślałam, że zastosowany w narracji czas teraźniejszy będzie mnie irytował, ale okazało się, że świetnie się wpasował w tę formułę. Dawno nie czytałam niczego z realizmu magicznego, a tymczasem antologia serwuje nam bardzo fajny kąsek właśnie z tego gatunku. Jest zgrabnie ujęte rozstaje, jest też opowieść, którą trudno streścić, bo nie o to tu chodzi, ale która każe płynąć wraz z nią.
Piąte w kolejności jest Splątanie Marty Potockiej – no dobrze, może to mnie aż tak nie porwało. Doceniam pomysł sięgnięcia po fizykę kwantową, nie wątpię w świetny risercz, całość jest też napisana bardzo sprawnie – po prostu trudno było mi się zaangażować w tę opowieść emocjonalnie. Całość odebrałam raczej jako zabawę koncepcją, do której trzeba było dokręcić jakąś historyjkę.
Coś zupełnie innego zaserwował Michał Niedźwiedzki w Morderstwie nad Saharą: oto bowiem mamy tekst przywodzący na myśl klasykę kryminału, tylko zamiast Orient Expressu jest sterowiec sunący ponad kontynentem afrykańskim i tajemnicze choroby. Jest klimat, są ciekawi bohaterowie, no i przemyślana, interesująco poprowadzona intryga – czegóż chcieć więcej? W dodatku naprawdę spodobało mi się podsumowanie, dlaczego jeden z bohaterów na rozstaju podjął taką decyzję a nie inną. Niby proste, ale jakoś tak daje do myślenia.
Agnieszka Żak w Długo wyczekiwanej samotności odmalowuje świat zgoła inny niż Małgorzata Binkowska w Wyborze Anny, choć trudno mi tych dwóch tekstów jednak trochę nie porównywać. Oto bowiem znów jest przyszłość, znów konflikt natury i technologii. Z tą różnicą, że – w każdym razie takie odniosłam wrażenie – nieco inaczej rozkładają się sympatie. Przynajmniej ja odebrałam całość dość optymistycznie, choć bohaterkom nie dzieje się zbyt dobrze i być może po prostu nie zrozumiałam tekstu.
Kąt załamania Jesiona Kowala znów skręca w stronę kryminału – tym razem z domieszką czegoś, co początkowo można opacznie postrzegać jako magię, choć w tym opowiadaniu nie wszystko jest takie, jak się wydaje. Pointa mnie zaskoczyła, a jeśli już muszę malkontencić, to może została pod sam koniec trochę zbyt łopatą wyłożona, niwelując całe, tak zgrabnie nabudowane napięcie.
Zaskoczyła mnie Marta Magdalena Lasik – dotąd miałam pewien problem z jej twórczością: technicznie świetne opowiadania, bez wątpienia super zriserczowane i oparte zawsze na fantastycznych, oryginalnych pomysłach, mimo wszystko jakoś no… nudziły mnie. Tymczasem Bajki do opowiedzenia są naprawdę super. Trochę kojarzą mi się z Równymi bogom Asimova, trochę zaś współtworzą – obok Wyboru Anny i Długo wyczekiwanej samotności – tryptyk sci-fi o możliwej drodze, którą podąży ludzkość; o tym, jak się w tym ponowoczesnym świecie odnajdzie człowiek i jak wykorzysta dostępną mu technologię. To dojrzałe, fascynujące opowiadanie, które zdecydowanie jest na podium razem z Teru… i Morderstwem…, choć oczywiście każde znalazło się tam w zupełnie innej kategorii.
Antologię zamyka Wiara Anny Hrycyszyn – przyznam, że byłam zaskoczona tym tekstem, bo autorka przyzwyczaiła mnie do czegoś innego. Element fantastyczny jest bardzo subtelny, czytelnik dostaje za to wyważoną i stonowaną opowieść o… cóż, o wierze właśnie. Nie jest to do końca mój konik, ale religijne dylematy Anna Hrycyszyn bez wątpienia ubrała w ładne i przemyślane słowa, które niejednego mogą skłonić do refleksji.

Rozstaje to zdecydowanie świetna pozycja, z którą warto się zapoznać. Dostajemy ogrom pomysłów, a w zasadzie wszystkie świetnie zrealizowane. Na tle ostatnich antologii, które czytywałam, to jest zbiór nieomal wybitny. Myślę, że zdecydowanie warto śledzić dalsze pisarskie dokonania autorów z Logrusa. Nie dlatego, że dużo piszą o tym, kim są i jak się poznali (bo nie piszą) – ale dlatego, że prezentują swoimi tekstami jakość, której nikt by się nie powstydził.



– Znasz opowieści o motylach? – spytała w końcu przyciszonym głosem, bo wcześniej wędrowna śpiewaczka przyznała się, że poszukuje nowych historii, które mogłaby podać dalej.
– Znam – odpowiedziała dziewczyna. – Znam opowieści o krainie, do której trafiają zmarli i w której dostają skrzydła. I wiem, jak do niej trafić.
Teru poderwała głowę, nagle cała napięta i skupiona.
– Mów – niemal zażądała.

wtorek, 10 września 2019

"Archer": Bond, tylko bardziej

(źródło)
Właściwie to nawet dość dziwne, że dotąd nie napisałam tej notki. Najwyraźniej pewne tematy zaskakują u mnie z opóźnieniem, podobnie jak miało to miejsce z Gravity Falls i, co dopiero teraz sobie uświadomiłam, z Rickiem i Mortym, o których pisałam póki co tylko w kontekście komiksu, a nie kreskówki…
No ale do rzeczy:
Archer to jeden z wielu seriali przetestowanych najpierw przez Ulva i przez niego mi poleconych. I nie pierwszy, który początkowo za bardzo mnie nie ujął. Zapowiadało się na – humorystyczną, owszem – serię o fikcyjnej agencji wywiadowczej ISIS, której pracownicy mają spory problem z alkoholem. Od pierwszego wejrzenia nieco irytował mnie wątek Sterlinga Archera i Lany Kane, bo zbyt nachalnie wciskano widzom, jak to on chce się z nią przespać, a ona nigdy, przenigdy tego nie zrobi. W dodatku strona graficzna… cóż, z jednej strony kreska miała intrygujące nuty realizmu (w szczególności dość ładne tła, ale też wystarczy spojrzeć na styl, w jakim narysowano bohaterów), z drugiej jednak – serial zupełnie nie radził sobie z animacją. Każdy ruch postaci wyglądał mniej przekonująco niż w South Parku. To nawet nie był ruch, a raczej siermiężne zdeformowanie fragmentu obrazka w programie graficznym. Nie wspomnę, jak nieudolnie wyglądało choćby klikanie bohaterki po klawiaturze.
Ale Archer to jednocześnie jeden z tych przypadków, kiedy warto dać serialowi szansę. I to wcale nie znaczy, że trzeba się męczyć przez dwa sezony, żeby wreszcie zacząć czerpać jakąkolwiek frajdę z seansu. Tutaj sytuacja poprawiała się z odcinka na odcinek i już przy czwartym, może piątym epizodzie zupełnie przestałam zwracać uwagę na ewentualne wizualne niedociągnięcia, a co więcej: z czasem serial stał się naprawdę niesamowicie ładny. Bohaterowie dostali sugestywną mimikę, ich ruchy stały się naturalne, a poszczególne elementy kadru doskonale się ze sobą zgrały.

Doktor Krieger (źródło)
A jak już wspomniałam o bohaterach: jeśli cokolwiek w serialu rozkręca się lepiej niż grafika, to właśnie oni. Każda postać, choćby nawet nie była z pierwszego planu (przynajmniej na początku), staje się niesamowicie wyrazista i, jakby to ująć, specyficzna. Jedni z czasem się zmieniają i to jest w nich interesujące. Inni wręcz przeciwnie, od początku do końca są po prostu sobą, nie przechodząc na przestrzeni dziesięciu (jak na razie) sezonów żadnej szczególnej metamorfozy – i to też jest w nich fajne, bądź co bądź nie każdy musi się zmieniać. Duża w tym zasługa zarówno twórcy serialu – Adama Reeda – jak i aktorów. H. Jon Benjamin jako Sterling Archer jest najzupełniej bezbłędny, świetnie wypada również Aisha Tyler jako Lana Kane czy Judy Greer w roli Cheryl/Carol/Cristal Tunt, a wymieniać można by dalej: Chris Parnell, znany mi przedtem jako Jerry Smith, ojciec Morty’ego, wcielił się w rolę księgowego agencji, Cyrila Figgsa. Diaboliczną podstarzałą szefową firmy, przy okazji matkę Archera, czyli pannę Malory Archer, gra Jessica Walter – aktorka z pokaźnym dorobkiem, którą ja akurat po raz pierwszy chyba zobaczyłam w reżyserskim debiucie Clinta Eastwooda Play Misty For Me. Ale moim niekwestionowanym ulubieńcem jest doktor Krieger, bezbłędnie zagrany przez Lucky’ego Yatesa. Doktor Krieger z miejsca dołączył do grona moich ulubionych szalonych naukowców.

Sterling i Lana (źródło)
Jeśli chodzi o warstwę fabularną, muszę przyznać jedno: Archer to nie jest głęboka historia, która przybliży widzowi sens życia. Nie jest to nawet na pozór humorystyczna opowiastka, która w istocie przemyca głębsze treści. Nah, to po prostu humorystyczna opowiastka, a przemyca co najwyżej mniejszą lub większą dawkę absurdu. Jasne, są sceny poważniejsze, są może nawet takie, które mogłyby być smutne, gdyby tylko pociągnięto je nieco dłużej. Ale chyba twórcy o nic takiego nie chodziło. Final Space, Gravity Falls, Rick i Morty – tak, te seriale, poza masa energii i humoru, mają momenty emocjonalne, nawet wzruszające, które każą inaczej spojrzeć na bohaterów. Archer chyba w żadnym momencie nawet nie sugeruje innego spojrzenia. Nawet kiedy bohater ma raka, nawet kiedy pojawia się komplikacja w postaci dziecka, śpiączki czy utraty ukochanej, kiedy serial porusza problemy rasizmu, kanibalizmu, homofobii i mnóstwo innych – trudno się przy tym wszystkim nie uśmiechać właśnie przez ten poziom absurdu i totalnej socjopatii większości bohaterów. Na zagładę całej planety będą patrzeć… cóż, z lekkim zaskoczeniem i przestrachem porównywalnym do dziecka przyłapanego na zbiciu sąsiadom szyby podczas gdy w piłkę. Trudno wobec takich postaci przejawiać jakieś szczególnie płomienne uczucia i przeżywać ich bolączki ze łzami w oczach, ale jednocześnie jakoś tak się ich lubi. Chyba właśnie przez tę ich beztroskę. Pozwalają sobie na bycie kimś, kim żaden normalny człowiek nie będzie, bo – no właśnie – jest normalny. Ze sprawnie funkcjonującym poczuciem moralności.

Agencja wywiadowcza ISIS to bardzo krzywe, patologiczne zwierciadło MI6, a Sterling Archer to karykatura Jamesa Bonda. Ale karykatura bardzo sprawnie skonstruowana i zagrana, dzięki czemu potrafi szybko zaskarbić sobie sympatię (co nie zawsze wychodzi nawet oficjalnym filmowym Jamesom Bondom). Jeśli więc ktoś szuka sobie lekkiej, niezobowiązującej, generującej mnóstwo hermetycznych żartów rozrywki na zimowe wieczory (och, kaman, mamy wrzesień, zimowe wieczory już niedługo!), to Archer ma obecnie 10 sezonów, a na jeden sezon składa się średnio około dziesięciu odcinków. Odcinki są krótkie, dwudziestominutowe, więc wciąga się je między jednym łykiem kawy a drugim. Dzięki temu człowiek ani się obróci, a już czeka na sezon jedenasty, zachodząc w głowę, o czym będzie – no bo można odnieść wrażenie, że było już wszystko: narkotyki, mafie, piraci, klony, roboty, statki kosmiczne, country, rodziny królewskie, celebryci, pościgi, eksplozje, no i oczywiście dużo, dużo alkoholu. Ale ja i tak wiem, że Adam Reed nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.



– Yup, yup, yup.

wtorek, 3 września 2019

"Afronauci. Z Zambii na Księżyc"


Autor: Bartek Sabela
Tytuł: Afronauci. Z Zambii na Księżyc
Miejsce i rok wydania: Wołowiec 2017
Wydawca: Czarne

Notka nie ma żadnego chwytliwego dopisku, bo to najlepsze – z Zambii na Księżyc – wykorzystał, niestety, autor.

Wobec Afronautów nie miałam w zasadzie żadnych szczególnych oczekiwań. To był taki zakup kompletnie w ciemno, bo po prostu zszokował mnie sam fakt istnienia astronautów w Zambii. Nie wiem wiele na temat historii państw afrykańskich, ale byłam niemal pewna, że gdyby istniał gdzieś tam program kosmiczny, chyba gdzieś w tak zwanym międzyczasie usłyszałabym o tym. Zaintrygowana więc tematem, sięgnęłam po lekturę.

I rzeczywiście, to nie do końca reportaż o zambijskim programie kosmicznym. To znaczy niby tak, ale ten program to nie do końca to, co zazwyczaj wyobrażamy sobie pod tym hasłem.
Sama właściwie nie wiem, czy Afronauci to śmieszna historia, czy może jednak okropnie smutna. A może inspirująca? W pewnych punktach chyba tak, ktoś mógłby ją tak odebrać. Bo to historia człowieka, który miał marzenie. Edward Mukuka Nkoloso, bohater narodowy, bojownik o wyzwolenie Zambii, bliski przyjaciel prezydenta Kennetha Kaundy, poza wszystkim innym był naukowcem. A przynajmniej tak o sobie myślał, a w realiach świeżo upieczonej Zambii to wystarczyło. I Edward Mukuka Nkoloso postanowił wysłać Zambijczyka na Księżyc. A potem na Marsa. Tak, to brzmi niedorzecznie. I owszem, w tamtym czasie brzmiało chyba jeszcze bardziej niedorzecznie. Ale Nkoloso się nie zniechęcał. Walczył o swoje mimo przeciwności, wzruszał ramionami, kiedy się z niego śmiali. A przecież podobno nie był wariatem.
Bartek Sabela udał się do Zambii – konkretnie do Lusaki – w poszukiwaniu prawdy o tym niezwykłym człowieku, zmarłym w XXXX roku. Czy jego misję zwieńczył sukces?
Cóż, prawdę mówiąc, trudno mi to stwierdzić. Z jednej strony, dotarł do kilku osób – do syna Nkoloso, do jednego z młodych astronautów, czy do Cuthberta Kolali, który… no cóż, który znał wielu ludzi. Z drugiej jednak, wiele drzwi pozostało przed reportażystą zamknięte. Nie udało się znaleźć pozostałości po tajnej bazie, w której Nkoloso prowadził prace nad rakietą, a relacje świadków (jeśli istotnie to byli świadkowie) są mocno niejasne i pełne luk, w dodatku trudno odróżnić prawdę od zmyśleń. Kiedy tak czyta się, z kim jeszcze Bartkowi Sabeli nie udało się spotkać, można odnieść wrażenie, że cały ten reportaż to obszerna relacja jego niepowodzenia.
Ale to nie jest takie proste.
Przede wszystkim, nawet jeśli nie rozwiewa wszystkich tajemnic, z całą pewnością autor opowiada fascynującą historię, której w innej sytuacji zapewne mogłabym nigdy nie poznać. I opowiada ją rzetelnie, na tyle, na ile to tylko możliwe. Do tego przybliża czytelnikowi jako taką Zambię. Jej skomplikowaną drogę do niepodległości, a także – i to było zaskakująco ciekawe – jej niesamowicie oryginalną religijność. Dziwne, podszyte niezwykle bogatą dotychczasową kulturą duchową, bardzo piękne chrześcijaństwo, mam wrażenie, że dużo bardziej szczere i pierwotne niż ten nasz europejski, zmanierowany katolicyzm. Jakby Zambijczycy lepiej zrozumieli, o co w tym wszystkim chodzi. Chociaż miałam wrażenie, że autor patrzy na to z lekkim poczuciem wyższości, z tej swojej cywilizowanej perspektywy.
Zresztą, było więcej momentów, w których czułam, że Bartek Sabela trochę płynie. Począwszy od graniczącego ze zdziwieniem opisywania otaczających go czarnych twarzy. Tak, autorze, jesteś w Zambii, ludzie wokół mają czarną skórę. To nie jest aż tak niezwykłe, żeby podkreślać to przy każdej okazji. W innym znów momencie mamy scenę, w której reportażysta rozmawia z Kolalą. Padają słowa o tym, że w Lusace mają teleskop i że znają technologie – i wtem pod autorem pęka krzesełko, a Kolala rzuca się naprzód, zaczyna wymachiwać rękami i krzyczeć: oto wypędza Złego, bo to on na pewno to krzesełko popsuł, bo Szatan nie chce, żeby gość z Polski napisał o Nkoloso. No i owszem, to ładny kontrast. Marzenie o byciu krajem przyszłości, a zaraz potem zabobon i prymitywne odczynianie klątw. Nie wspomnę o rozpadającym się krzesełku. Ale mi się tu od razu zapaliła lampka, no bo ten kontrast był aż za ładny, a scena sprawia wrażenie nadspodziewanie korzystnego zbiegu okoliczności. Ale nie wiem: może naprawdę tak było. Nie mam podstaw, żeby to kwestionować, poza tą głupią lampką.

Mimo ewentualnych mankamentów, Afronauci są książką wartą przeczytania. Nie dowiemy się z niej na pewno wszystkiego, ale i tak bardzo dużo. Nie wiem, może to samo zobaczę w krótkometrażowym filmie z 2013 roku Mukuka Nkoloso: The Afronaut. Jeszcze nie oglądałam, ale mam taki plan (o ile się zorientowałam, film jest bez problemu dostępny w internetach).
Te reportaż to takie zerknięcie przez uchylone drzwi do zupełnie innego świata, egzotycznego pod każdym względem. I zerknąwszy przez nie, trudno o tym świecie zapomnieć. Przeplata się w nim całe mnóstwo najróżniejszych emocji i gdzieś tam pojawia się w człowieku myśl, że chciałoby się, żeby Edward Mukuka Nkoloso zrealizował swój sen o Księżycu. Zasłużył na to.



Ludzie mówią, że czasami unosił włócznię i celował ostrzem w Księżyc. A potem brał zamach i z całych sił ciskał nią w Srebrny Glob. Gdy ktoś go wtedy zapytał, co robi, odpowiadał: „Spójrz na to drzewo. Ponieważ je widzę, mogę do niego dojść. Tak samo jest z Księżycem”.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...