niedziela, 26 kwietnia 2015

Fraa na konwencie - po raz pierwszy

Trofeów może nie mam wiele,
ale za to bardzo starannie je dobierałam!

Znaczy ok, kostek nie dostałam, choć miałam dostać :C
(zdjęcie zrobione pyrą, stąd doskonała jakość)
Dziś będzie nieco osobistych wynurzeń, o.
Zacząć należy od tego: jestem stworzeniem zasadniczo niekonwentowym. Tak o sobie zawsze myślałam i, wbrew wszystkiemu, tej wersji będę się trzymać. Zawsze wychodziłam z założenia, że nie jeżdżę, bo meh, dużo człowieków, hałas i… no, dużo człowieków. Ja nie lubię dużo człowieków.
Ale – jak wspominałam w poprzednim mikrowpisie – na tegorocznym Pyrkonie miała mieć premierę antologia, w której jest moje opowiadanie, z kolei Siem miała mieć premierę swojego tekstu, więc tak jakoś od słowa do słowa wyszło, że jedziemy.

To, co nasuwa mi się teraz w pierwszej kolejności, to: ten weekend mnie wiele nauczył. Ot, na przykład: wysoki obcas nie sprawdza się, kiedy trzeba popitalać między pawilonami w tę i nazad. Szczególnie, jeśli do tego taszczy się ze sobą ciężką torbę i płaszcz – gdyż skąd ja miałam wiedzieć, że w Poznaniu jest sierpień, skoro u mnie kwiecień w pełnej krasie?
Przelazłyśmy przez pawilon z wystawcami i ja już miałam serdecznie dość, płaszcz pod pachą, torba na ramieniu, kręgosłupa brak, nogi wbite już po nerki, siata obija się o kolana. Teraz już wiem: mniej bagażu, wygodny ciuch. Ale wiem też coś innego: jak chcę iść na prelekcje, to najpierw trzeba zrealizować ten plan, a potem się rozbijać po wioskach i sklepikach. Bo prawda jest taka, że w sobotę od piętnastej do osiemnastej były rozmaite rzeczy, które mnie interesowały, ale ponieważ od 12:30 do piętnastej byłam na nogach i w tłumie (nabyłam zupełnie doskonałą Śmierć Szczurów od Trybów – naprawdę, naprawdę nie wiem, czemu z uporem maniaka nazywałam ją Śmiercią Myszy, upał wyżarł mi mózg – ponadto Siem pozałatwiała swoje sprawy, a ja zaopatrzyłam się w trzy egzemplarze antologii Wolsung, a przy okazji wydębiłam autograf Simona Zacka na jednym z nich i dopisałam się do Wolsungowej Ściany Chwały czy co to dokładnie było xD ), to kiedy nadeszła pora pierwszej wybranej przeze mnie prelekcji, byłam w stanie już tylko paść na trawę. Potem poczłapałyśmy z Siem dalej, na zasadzie: ok., o piętnastej przegapione, uderzamy na tę o szesnastej – i zahamowałyśmy jakoś przy parasolkach z małym zimnym Lechem w plastikowych kubeczkach. I to było tyle w temacie prelekcji. Teraz widzę, że poległyśmy na strategicznym planowaniu.
Ach, no i aparat. Okazało się, że żadna z nas nie miała aparatu. Bieda, psze państwa, bieda. Następnym razem koniecznie trzeba wziąć.

Choć prawdę mówiąc, wiem, że jestem marudna. A to butki, a to płaszcz, a to smęciłam ciągle, że słońce grzeje, ale tak naprawdę to jestem pełna podziwu dla cosplayerów, którzy zdzierżyli na przykład całą sobotę w futrach, mundurach, kolczugach i Jeżuś wie w czym jeszcze, że nie wspomnę o obuwiu niektórych pań – ja bym skisła po wielekroć. I tu muszę jednak stwierdzić z czystym sumieniem, że to nie dla mnie. Lubię wielce imprezy przebierane, ale nie wtedy, kiedy kostium może mnie zabić.
Przy tej okazji muszę powiedzieć, że zdecydowanie najbardziej podobają mi się te cosplaye, które pewnie nie wygrywają konkursów – te wiecie: kartonowi Iron Mani, skrzydełka z rajstop i tak dalej. To jest strasznie fajne: widzieć ludzi, dla których to wszystko jest pasją, której potrafią poświęcić czas i energię. Celowo mówię tu o Iron Manie, bo to właśnie na jego widok uświadomiłam sobie, że absolutnie sobie nie wyobrażam siebie robiącej caluśką zbroję w ten sposób: farby, klej, tektura itp. Zwyczajnie zabrakłoby mi cierpliwości. O ileż łatwiej kupić po prostu zbroję w sklepie online? Wygląda bez porównania bardziej pro, a wysiłku wymaga… ot, no tyle co zarobić tę kasę, bo takie zabawki zapewne są horrendalnie drogie. To dla mnie trochę jak z mikrotransakcjami w grach online: mogę wykupić sobie to i tamto i być wielkim wymiataczem. Ale gdzie w tym zabawa?
Choć tak już w ogóle abstrahując od tych rozkmin, postacią, która mnie chyba najbardziej ujęła, była Ursula z Małej Syrenki. Raz: była po prostu świetnie odtworzona. Dwa: była oryginalna. Naprawdę coś wspaniałego, tak innego od widzianych wszędzie dookoła kolorowowłosych dziewuszek z mang, których istnienia do końca nie ogarniam, bo jestem stworzeniem zupełnie niemangowym ani nieanimcowym.

Następnego dnia udało nam się zaspać na panel „Fantasy & Science Fiction” – pismo środka?, ale za to – trochę przypadkowo, przyznaję, bo miałyśmy właściwie iść już w stronę dworca, ale Siem powiedziała coś w stylu „A chcemy autograf od Pawła Majki? Bo teraz będzie z nim panel” – załapałyśmy się na spotkanie Czy miasto jest dobrym tematem dla fantastyki? – no i muszę powiedzieć, że trwało to niecałą godzinę, ale to była wielce emocjonująca niecałogodzina.
Kończyny oklapły mi do samej podłogi w momencie, w którym moderatorka spotkania nie znała nazwiska jednego z gości, Emila Strzeszewskiego. Bo wiele potknięć można zrozumieć, ale c’mon, nazwisko gościa? Nieco przeginka. Ja już w tym momencie miałam nastawienie „dziewczyno, nie pogrążaj się, po prostu spróbuj się nie odzywać”. No ale się odezwała, dzieląc się wątpliwością, czy warto zaczynać spotkanie bez trzeciego gościa. I ja wiem, że za tym zapewne nie kryło się żadne wielkie halo, po prostu prowadząca próbowała jakoś rozbić niezręczną ciszę, ale no… wypadło źle. Po prostu. A później to już głównie zastanawiałam się nad sensem zadawania pytań w stylu: lepiej pisać o mieście istniejącym czy fikcyjnym? A lepiej obmyślić je super logicznie i szczegółowo czy nie? A zamykać bohaterów w przestrzeni czy nie? A ja siedziałam w tym wszystkim i tylko myślałam: ej… to chyba zależy, co się chce napisać, no nie?
Ja się chyba trochę nie nadaję na takie spotkania. Nie wiem. Albo za bardzo się czepiam. Ale tak czy owak, panel uważam za bardzo udane doświadczenie, no i wydębiłam dwa autografy do antologii Wolsungowej, więc w ogóle nie ma o czym gadać – wygrałam.

To tak tyle z wrażeń na gorąco.
Prawda jest taka, że teraz jestem całkowicie i niemożliwie wymęczona, ale jednocześnie wiem i czuję, że świetnie się bawiłam. Wiem już, co zrobić inaczej przy następnej tego typu okazji, żeby bawić się lepiej, a zmęczyć mniej. Jadąc autobusem już u siebie w mieście miałam jakieś takie niewyraźne wrażenie, że ci ludzie, którzy są wokół mnie, są jacyś tacy odlegli. No wiecie, jakby rzeczywistość usiłowała wepchnąć mi się do mózgu, ale ja się wciąż bronię. To fajne wrażenie i ostatni raz miewałam je chyba wracając z turniejów rycerskich – dawno temu.
Mój pierwszy Pyrkon – i pierwszy konwent w ogóle – uważam za doświadczenie udane i chyba jednak wielość człowieków nie przeszkadza mi aż tak – bo to dość specyficzne człowieki są. Nie, nie zamierzam przeobrazić się w konwentowy czołg i jeździć teraz ile wlezie. Ale chyba od czasu do czasu mam ochotę jakąś tego typu imprezę sobie odwiedzić.
Myślę, że to już i tak dostatecznie duży postęp.




PS. Z Wolsungowej antologii przeczytałam na razie trzy opowiadania, w Polskim Busie. Niebawem doczytam pozostałe i na pewno będzie o nich parę słów gdzieś tutaj.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...