niedziela, 18 marca 2018

Intertekstualność, biczyz! - "Noc kota, dzień sowy"

(źródło)

Autor: Marta Kładź-Kocot
Tytuł: Noc kota, dzień sowy: Zamek Cieni
Miejsce i rok wydania: Bydgoszcz 2017
Wydawca: Genius Creations

Okej, przyznać muszę, że w zasadzie nie planowałam czytać tej książki. Ale jakoś tak się stało, że mignęła mi krótka opinia na jej temat na portalu Esensja, a potem jeszcze zajrzałam w komentarze i… no i zaczęłam się zastanawiać, o co tyle szumu? Cóż to za genialny tekst, którego nie rozumieją ludzie siedzący od lat w literaturze? Z czego to wynika, że autorka uznała za konieczne bronić własną piersią dobrego imienia powieści? Czy starczy mi kompetencji do przeczytania tej historii?
No i w końcu sięgnęłam po pierwszy tom Nocy kota, dnia sowy.

Prawda jest taka, że muszę się zgodzić z Beatrycze Nowicką, która napisała: „przeważnie styl jest poprawny”. Nie żeby powieść była zupełnie wolna od błędów językowych, bo na przykład autorka zdaje się być fanką wszelakiego „podnoszenia do góry”, a od czasu do czasu lubi sobie coś „opuścić w dół”, ale generalnie nie jest źle.
Dużo gorzej natomiast przedstawia się sytuacja z… no, właściwie ze wszystkim innym.

To, co mnie chyba najszybciej i najmocniej uderzyło, to kompletna nieporadność, jeśli chodzi o wplatanie ekspozycji. Autorka zazwyczaj wciska ją w dialogi bohaterów i tym sposobem czytelnik dostaje wręcz podręcznikowego babola z cyklu „czego unikać w pisaniu”: bohaterowie w najbardziej absurdalnych momentach zaczynają strzelać do siebie rozbudowanymi opisami otaczającego ich świata, jego historią, a także historią ich samych – słowem, gadają do siebie rzeczy, którymi w rzeczywistości nikt nikomu by zadka nie zawracał. Ta nieudolna ekspozycja w dialogach zarżnęła niejedną scenę w powieści. Bo nagle z jakiegoś powodu bohaterowie postanawiają sobie ze szczegółami opowiedzieć o ich pierwszym spotkaniu, co najmniej jakby jedno z nich cierpiało na dotkliwe zaniki pamięci. Albo bohaterka opowiada współtowarzyszom, czym wali miasto, do którego wjechali – kij tam, że właśnie pędzą ratować jej ukochanego. Wymienienie wszystkich możliwych swądów na dzielni jest w tym momencie priorytetem, prawda?

Innym mankamentem Nocy kota… są bohaterowie. Po części to się łączy z wcześniejszym zarzutem. Bo w wielu momentach miałam wrażenie, że postaci tak naprawdę nie mają znaczenia, a są jedynie nośnikiem ekspozycji. Ich okropnie sztuczne, nadmiernie rozbudowane dialogi budowały coraz większy mur niewiary między nimi a mną. Co prawda muszę tutaj oddać sprawiedliwość, że przy niektórych postaciach widać jakiś zamysł, da się je określić jednym czy dwoma sformułowaniami: Grandini jest błyskotliwy, ale dobrze to ukrywa pod pozorem rubasznego, gadatliwego grubaska. Fionka to rezolutna, żądna przygód mieszczanka. I tak dalej. Nie żeby to byli bohaterowie super ciekawi albo oryginalni, niemniej cośtam można o nich powiedzieć. Tyle tylko, że jest spory bałagan w prezentowaniu postaci: bo na przykład o głównych bohaterach, magu Jardalu i czarodziejce Mitrii, po lekturze całego tomu jestem w stanie powiedzieć chyba mniej niż o bibliotekarzu Torem, któremu poświęcono w cholerę dużo przestrzeni na kartach powieści, mimo że całą jego rolą było… no, zginięcie. To postać, która pojawia się i znika, a wydaje się jedną z najlepiej opisanych. Taki chaos rozprasza, bo czytelnik koncentruje się na zupełnie pobocznych sprawach, w gruncie rzeczy zapominając, co tam było w ogóle głównym wątkiem.
No bo główny wątek jest nudny. Po prostu. Mamy wspomnianych już Jardala i Mitrię i oni się tak bardzo kochają, ale są obłożeni klątwą i nie mogą ze sobą żyć. Hura, tego jeszcze nie grali. Nie widziałam podczas lektury, dlaczego ja w ogóle powinnam tym postaciom kibicować. Są nieciekawi. Jeśli już mają możliwość spędzenia ze sobą czasu, to… cóż, są nadal nieciekawi. Nie mają sobie niczego interesującego do powiedzenia. W sumie nawet nie bardzo wiem, na czym opiera się ich związek. Na tym, że oboje są równie nijacy? Niestety, autorka nie ma do dyspozycji Rutgera Hauera i Michelle Pfeiffer, żeby wybronić swoich bohaterów. Ich wzajemna relacja jest po prostu pusta. Narrator powiedział, że oni się tak bardzo kochają i w gruncie rzeczy mam wyłącznie to słowo narratora.

I tu muszę płynnie przejść do kolejnego gigantycznego problemu powieści: nawiązań. Wspomniałam już o Zaklętej w sokoła. Ale to nie jest jedyne zaczerpnięcie z innych tekstów kultury. Mamy tego w Nocy kota… tak naprawdę mnóstwo. Do tego stopnia, że w którymś momencie odniosłam wrażenie, że wszystkie pomysły, które pojawiły się w powieści, są zaczerpnięte od innych, sama autorka zaś w sumie niewiele od siebie dała – poza dość chaotycznym sklejeniem tych cudzych pomysłów w niezbyt udaną całość. I ja rozumiem, że można się inspirować, że są retellingi, reinterpretacje i w ogóle że teksty kultury żyją i wchodzą ze sobą w rozmaite interakcje. Kurde, jedna z moich ulubionych powieści od Genius Creations, Pokój światów Pawła Majki, przecież właśnie na tym się zasadza: na wykorzystywaniu powszechnie znanych motywów – legend, powieści, toposów i tak dalej. Tylko o ile Paweł Majka wykorzystał te elementy cholernie twórczo, o tyle u Marty Kładź-Kocot ja miałam wrażenie, że to wszystko po prostu jest bo jest. Bo autorka się jarała, że może pokazać szerokiemu światu, ile rzeczy przeczytała. Najmocniej mnie to uderzyło chyba w przypadku durnego wspomnienia o Cutty Sark – no bo fajnie, mamy odniesienie do naszej rzeczywistości i słynnego klipra. Ale abstrahując od tego: czy cała wypowiedź tamtego randomowego człowieczka miała jakiekolwiek znaczenie dla czegokolwiek? Nie. Było wręcz dziwnie, że w całym tym tłumie gapiów akurat te dwa czy trzy zdania zostały wyeksponowane czytelnikowi. Podobnie jak nie ma znaczenia, że dwie kompletnie nieistotne dziewuszki nazywają się Perdita i Agnes – wymienienie ich z imion jest w powieści absolutnie zbędne. A już zupełnie opadły mi witki przy panu Machiavello Niccolim (och tak, och tak, wink wink, jakże pomysłowe przetworzenie historycznej postaci…! Lol nope. Ale nazywa się, wiecie, prawie jak Machiavelli, więc to się już liczy jako nawiązanie! Plus jeden punkt do intertekstualności i mądrości!), który okazał się Grimą Smoczym Językiem. Ja jeszcze raz wrócę do retellingów: fajnie, że są. Twórcy biorą różne znane opowieści i postacie i pokazują je w nowy sposób. Tym samym je pogłębiają, skłaniają odbiorcę do myślenia, prezentują inny punkt widzenia. Super. Ale Marta Kładź-Kocot po prostu bezrefleksyjnie kopiuje. Jej kopia Grimy nie wnosi nic nowego do tematu. To najbardziej oczywisty i banalny Grima ze wszystkich możliwych wersji Grimy. Zabrakło własnego pomysłu na postać czy ki czort?
I tak jest z niemal wszystkim. Podczas lektury czułam, jakby ta powieść w ogóle nie istniała jako samodzielna, spójna całość, a tylko jako jakaś dziwaczna gra w „złap je wszystkie – odniesienia do innych tekstów kultury”.

Być może autorce wydawało się, że skonstruowała zawiłą fabułę z mnóstwem intrygujących bohaterów – takie odniosłam wrażenie, bo na końcu książki znajduje się spis postaci. Z tego miejsca muszę zaznaczyć, że nie: bez specjalnego spocenia się można za wszystkim nadążyć, jeśli tylko człowiek zechce przebić się przez zbędną ekspozycję oraz nic niewnoszące, odtwórcze i toporne nawiązania.
W dodatku świat sprawia okropnie niespójne wrażenie, bo częściowo jest fikcyjny, a częściowo to kopia naszej rzeczywistości – co znajduje odbicie w nazwach geograficznych i niektórych bohaterach. Po lekturze miałam wrażenie, że to wszystko jest po prostu chaotyczne i niedopracowane. No bo skąd oni tam znają Cuchulainna? Na litość Jeżusia, skąd tam Gilgamesz? A nade wszystko: mam rozumieć, że bohaterowie w tym świecie wpierniczają na święta indyka? To zabawne, bo całość jest stylizowana raczej na Włochy, a nie na Anglię czy USA. Czy mam rozumieć, że bohaterowie poruszają się po chrześcijańsko-anglosaskim świecie?
Jasne, zawsze można powiedzieć, że to tak specjalnie, bo to jeden ze światów w całym multiwersum i jest trochę do naszego podobny, a trochę niepodobny. Ale ja tego tłumaczenia nie kupuję. Bo jako coś w rodzaju alternatywnej rzeczywistości to się też zupełnie nie broni: jest skonstruowana chaotycznie i niespójnie, a nazbyt często miałam wrażenie, że coś się pojawia tylko dlatego, że akurat pasowało do jednego z wielu wrzuconych na siłę żarcików.

Nikomu tej powieści nie polecę. Jest po prostu słaba. Ma nieprzemyślany świat, nudnych, wtórnych bohaterów i okropnie nachalne nawiązania, które są tylko po to, żeby być, bo czytelnik niczego z nich nie wyniesie. A to wszystko skłania mnie jedynie do refleksji, że doktorat i zawodowe zajmowanie się literaturą absolutnie nie gwarantuje tego, że człowiek będzie umiał sam stworzyć fajną literaturę.
Aha, muszę jeszcze wspomnieć o jednym: jeśli barman Bert cały czas trzyma pod szynkwasem dwie gotowe do strzału kusze, to życzę mu powodzenia. W razie czego zawsze może spróbować rzucić tymi kuszami w przeciwnika, bo o strzelaniu to raczej może zapomnieć.
Plus Nocy kota, dnia sowy…? Cóż, z prawdziwą ulgą i radością zauważyłam, że „strużka” jest napisana przez „u”. Odzyskuję wiarę w ludzkość.




– Nie o to – szepnęła czarodziejka. – Ty… znasz moje myśli, prawda?
Skinął głową. Profil drgnął na tle ciemnego lasu.
– Więc wiesz…
– Wiem. Ale nie lękaj się. Twoje myśli są we mnie bezpieczne. Widzę je i czuję, ale nie mają kształtu słów.
– Ale…
– Rozumiem, że ich wszystkich okłamałaś. Że bardzo dobrze wiesz, co dolega Jardalowi.

[F.: jak na myśli, które nie mają kształtu słów, bohater całkiem nieźle poradził sobie z ubraniem ich w dwa krótkie zdania, czyż nie?]
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...