piątek, 25 września 2015

Czasem warto ocenić książkę po okładce, czyli "Król Wron"

Autor: Szymon Krug
Tytuł: Król Wron
Ilustracje i opracowanie graficzne okładki: Iwo Widuliński (tak, to jest na tyle wyjątkowa sytuacja, że naprawdę tę informację chcę tu dorzucić!)
Miejsce i rok wydania: Sidra 2015
Wydawca: MadMoth Publishing

Tak. Przyznaję to bez wstydu: kupiłam tę książkę ze względu na okładkę. Urzekła mnie już na początku, kiedy pierwsze informacje o Królu Wron zaczęły krążyć po moich internetach. I przez pewien czas zachowywałam rozsądek – wiecie: nie no, Froo, nie kupuj książki ze względu na okładkę, masz co czytać, zalegasz z obiecanymi komciami, ogarnij się, kobieto.
A któregoś dnia po prostu raz jeszcze spojrzałam i „Kup” jakoś samo się kliknęło. A wiecie, co jest najzabawniejsze? Wszak i tak kupiłam ebooka! Więc okładka naprawdę nie ma w ostatecznym rozrachunku większego znaczenia. Nie przeczę, korci mnie nabycie papieru. Ale poczekam – na wydanie drugie, poprawione. Wtedy – bez mrugnięcia okiem! Bo chcę to mieć na półce. Ale nie tak. Nie chcę zadowalać się półśrodkiem.
Dlaczego półśrodkiem?
No dobrze, to może po prostu od tego zacznę.

Redakcja i korekta (szczególnie korekta). A raczej jej brak.
Wbrew pozorom, nie jest aż tak źle – to znaczy ujmę to w ten sposób: widziałam wiele powieści, gdzie korektor był w stopce wymieniony z nazwiska, a gołym okiem dawało się dostrzec, że winien w niej znaleźć się co najwyżej Microsoft Word. A i to nie zawsze. Orty, interpunkcyjne byki, literówki – to naprawdę nie jest już nic zaskakującego w publikacjach dostępnych na rynku. Wydawniczy debiut MadMoth nie prezentuje się najgorzej – niemniej jednak ten brak korekty boli. Boli tym bardziej, że książka jest świetna i w taki głupi sposób traci u mnie punkty. Zbiły mnie już na samym początku cale i stopy, nie grało mi, że wykształcony redaktor ma nie znać istoty zwanej Żarptakiem, dało mi po oczach słowo „buzia” w kontekście dorosłego faceta… tak, tego typu detali jest sporo. Szkoda. Plus przytaczanie całego tekstu piosenki (włącznie ze słówkiem „Chorus:”) wydało mi się jednak zbędne, bo uwaga czytelnika – w każdym razie moja – prześlizgnęła się po tym. Pojedyncze zwrotki lepiej się chyba sprawdzają.
Inna sprawa, że ogromnie mi się podoba brak wymienionego korektora w stopce. Nie ma nazwiska-widma. Lubię, kiedy ludzie po drugiej stronie są uczciwi.

Ale o samej książce: początkowo przypominało mi to urban fantasy w stylu Amerykańskich bogów czy choćby Kłamcy. Świat istot mitycznych istnieje gdzieś pod warstwą znanej nam rzeczywistości, a czytelnik trafia na moment, w którym te dwie sfery się przenikają i różne dziwadła w ludzkiej skórze zaczynają przemierzać ulice.
Tyle tylko, że to nie do końca jest tak proste. Choć owszem: ten element również się pojawia.
Po pierwsze, ten „nasz świat” nie jest do końca „nasz”. Niby niektóre nazwy ulic brzmią swojsko, niemniej coś jest nie tak. I tu w ramach skojarzeń przyszedł mi do głowy Ród Emila Strzeszewskiego: niby zwykłe miasto, ale jednak jest wyjątkowe. Popioły zaś dość mocno przywiodły mi na myśl Dolne Miasto – jako coś w rodzaju na wpół martwego odbicia tego, co znajduje się w tej ludzkiej rzeczywistości. To nie znaczy, że światy Kruga i Strzeszewskiego są podobne. Raczej coś w unoszącym się tu i ówdzie klimacie budzi skojarzenie i tyle.
Nie powiem, jest to całkiem fajne skojarzenie.
Po drugie, niezwykle spodobały mi się te wszystkie istoty wykreowane przez autora. To nie jest żaden B.A. Chus, ani nawet wsysająca ludzi waginą Kali. Ich imiona mogą budzić skojarzenia (np. Nadir, Fagot, Korowiov), ale nie nasuwają na myśl gotowych typów znanych chociażby z mitów. Przynajmniej nie mi. Są to istoty – że tak to ujmę, choć w kontekście takiego na przykład Wiąza jest to określenie bardzo niefortunne – świeże. A przez to ciekawe. Czytelnik nie wie, czego się po nich spodziewać, bo ich po prostu nie zna. A mam nieodparte wrażenie, że wszystkie co do jednej są szalone i tak naprawdę można się po nich spodziewać wszystkiego.

I tu przechodzę do jednego z najistotniejszych dla mnie elementów: bohaterów.
Uczciwie przyznając, najbardziej mdłą postacią jest protagonista, Adam. Ale to przecież przypadłość aż nazbyt wielu tekstów. Jakby bohaterowie epizodyczni musieli się starać i nadrabiać osobowością, żeby przykuć uwagę czytelnika, główny bohater zaś – cóż, wystarczy, że jest. I że przeżywa niezwykłe przygody. To one mają uczynić go interesującym, więc on sam nie musi się już starać. Adam jest kompletnie nijaki. Nie znaczy to, że jest zły. Jest wiarygodny, przeżywa lepsze i gorsze chwile, ma swoje kryzysy i słabości, a jednocześnie poczucie humoru i upór, który każe mu zagłębić się w cały ten dziwaczny świat, do którego wedrze się mniej lub bardziej dobrowolnie. Jest bohaterem, z którym łatwo się identyfikować, bo jest przezroczysty. A jednak ja nie mam parcia na identyfikowanie się z postacią – czekam raczej, aż ta mnie olśni.
Król Wron dysponuje i tego typu bohaterami.
Jest więc wspomniany już Nadir-morderca. Ciekawy jest już sam związek Nadira z Danielem (i tu mam na końcu klawiatury spoila z jednej z ostatnich scen, ale nie – powstrzymam się, bo warto doczytać to samodzielnie). Ale morderca jest po prostu świetną postacią. Oczywiście, nie twierdzę, że go lubię. Nope, to nie jest bohater do lubienia – zdecydowanie i kategorycznie. Niemniej jest po prostu dobry: podkreślanie tego, że jest niebezpieczny czy niezrównoważony nie stanowią tylko czczych przechwałek – czytelnik widzi to w jego czynach. Niektóre sceny z udziałem Nadira są drastyczne, inne dają do myślenia, a całość składa się po prostu na świetną postać.
Inną istotą, która wzbudziła moje ogromne zainteresowanie, jest Panna Bluszcz. Bardzo dobra, wiarygodna dziewczynka, z którą jest coś nie tak. Wiąz budzi odrazę i strach – i znów: to wszystko działa. To nie narrator wciska czytelnikowi te wszystkie brednie, tylko postać czyni je prawdą. Powinnam tu wspomnieć jeszcze o O, ale naprawdę nie chciałabym zdradzać za wiele. Powiem tylko tyle, że O kupił mnie w momencie, w którym pojawił się w kaszkiecie i szaliku, a ja wykrzyknęłam w myśli: „Oscar! To ty! A gdzieżeś zapodział Kate Walker?”
Bah, nawet Eliasz, który pojawia się w gruncie rzeczy w niewielu scenach, ma swoje charakterystyczne cechy, które czynią go ciekawym.
No i tytułowy bohater: jest świetny. Tak, swoje robi okładka. Ale i bez niej to typ postaci, którą Fryy muszą polubić. Tak, wiem, prawdę mówiąc, jest koszmarnie efekciarski. Ale przecież ja obejrzałam całe Gallowwalkers ze względu na efekciarskich bohaterów, no nie? Król przypominał mi trochę Disneyowskiego doktora Facilier – i znów: jest to skojarzenie ogromnie pozytywne.

Kolejnym plusem Króla Wron jest klimat. Wspominałam już o tym, że są sceny drastyczne, ale teraz chodzi mi o całokształt: po prostu wszystko jest takie jak być powinno. W momentach radosnych zaskoczeń byłam radośnie zaskoczona, kiedy miało być groźnie, było groźnie – i tak dalej. Jasne, nie towarzyszyły mi podczas lektury jakieś niebotyczne wzruszenia ani nie chowałam się pod kołdrą przed potworem z szafy, ale po prostu klimat był stale odczuwalny. Swoje tu, oczywiście, robiły sprawne opisy. Nawet historia kruka była nastrojowa i po prostu ładna. Jasne, nie jest perfekcyjnie. Redaktor i korektor oszlifowaliby tekst jak należy – ale już po tej surowej wersji widać, że autor umie w budowanie zdań, ma lekkie pióro i fajny styl.

No i cała historia trzyma w napięciu. Generalnie teraz już dobrze wiem, że zaopatrzę się w drugi tom, bo jestem po prostu ciekawa. Nawet jeśli nie Adama, to wszystkich innych: Daniela, Panny Bluszcz, O. No i co z bestią – ale znów nie chcę strzelać spoilami, więc nie precyzuję. Chciałabym mieć całość na półce, tylko wolałabym bez baboli.
I za to będę trzymać kciuki.





– Nie jesteśmy rzeczami, nie możesz tak po prostu nas więzić, ani sprzedać.
– To tutejszy ser dojrzewający – przerwał mu O, nakładając im ser na talerze. – Dodają do niego ziół i różowej soli, podobno jest naprawdę smaczny. Mamy tu sporo kóz, więc ich właściciele robią z nich użytek, póki ich nie sprzedadzą. Jak to mówią Adamie, jeżeli koza daje mleko, nie ma sensu jej zarzynać na mięso. Może spróbowałbyś wziąć to do siebie.
– Mam dawać mleko?
– Masz nie być idiotą.

piątek, 18 września 2015

O tym, jak Fraa hasała po "Niebiańskich pastwiskach"

Autor: Paweł Majka
Tytuł: Niebiańskie pastwiska
Miejsce i rok wydania: Poznań 2015
Wydawca: Rebis

Dawno nie czytałam żadnej space opery. W gruncie rzeczy nawet nie pamiętałam, że przecież to jest bardzo fajny gatunek: są kosmosy, statki, eksploracja, imperia i obcy. Czegóż chcieć więcej? Toteż nie było niczym zaskakującym, że na Niebiańskie pastwiska Pawła Majki rzuciłam się jak szczerbaty na suchary – tym bardziej, że do autora miałam pewne zaufanie po Pokoju światów.

Pierwsza refleksja: następnym razem jednak kupię ebooka. Książka waży milion ton. Na potrzeby wożenia jej w torebce do pracy i z powrotem, zdobyłam się na heroiczny czyn wymiany w torebce paska, bo stary niechybnie urwałby się po dwóch minutach (jak czynił to już kilka razy w życiu tej torby). Z drugiej strony, ogólnie na wydanie nie mogę narzekać. Pomijając fakt, że to straszna cegła, na przykład była pozbawiona literówek, od których dość gęsto było we wspomnianym już Pokoju (ok, za wyjątkiem Lennoxa, który raz był napisany przez jedno „n” – nie byłabym sobą, gdybym o tym nie wspomniała, prawda?).

Druga refleksja: niezmiennie i niemal od początku czytania bawię się myślą, że Pokój światów i Niebiańskie pastwiska są o tym samym – to znaczy nie do końca o tym samym, ale że czytelnik poznaje coś w rodzaju światów równoległych, dwóch alternatywnych rzeczywistości. W jednej z nich Marsjanie odkryli innergię i stworzyli z niej mitbomby – z którymi przylecieli na Ziemię i zrobili rozróbę. W drugiej zaś początek wygląda tak samo, ale obcy nigdy nie przylecieli na naszą planetę, toteż ludzie dużo później i w zupełnie innych okolicznościach sami odkryli innergię. Oczywiście, to tylko moje rojenia. Bah, nie mam bladego pojęcia, jak z innergii zrobić mitbombę, ale mam niejasne wrażenie, że by się dało. W każdym razie są to rojenia, do których przywiązałam się przez te ponad siedemset stron.

Ale skoro jestem przy mitbombie i innergii: pierwsze, co mi się spodobało w Niebiańskich pastwiskach, to słowotwórstwo. Mam wrażenie, że autor świetnie się w tym czuje: stworzona na potrzeby powieści terminologia jest w gruncie rzeczy prosta i zupełnie zrozumiała, a jednocześnie daje przyjemne wrażenie obcości przedstawionego świata. Zresztą, ta zasada dotyczy też nazywania bohaterów czy miejsc. Wszystko jest zarazem swojskie i dziwne. Dzięki temu czytelnik może się wkręcić w świat, przywiązać do bohaterów, ale jednocześnie czuje, że ma do czynienia z czymś niebywale odległym – zarówno czasowo jak i geograficznie.
W ogóle do bohaterów przywiązać się naprawdę bardzo łatwo. W powieści poznamy zatrzęsienie osób, z których każda jest zarysowana wyraźną krechą, nie ma problemu z uwierzeniem w postać. Choć, nie ukrywam, mój osobisty problem w którymś momencie przyjął postać: kto z kim, dlaczego i przeciw komu. Powieść ma sporo wątków, w każdym z nich mamy do czynienia z pewną grupą bohaterów. Całość jest głęboko zanurzona w polityczno-religijnym sosie. Łapałam się na tym, że w którymś momencie czytałam np. fragment o Jewgieniju i gdzieś w głowie kolebała mi się myśl: „zaraz, zaraz, a ten facet to czego właściwie chciał…?”. Im dalej w las tym więcej drzew, a pod koniec powieści kiedy wątki zaczęły się łączyć, miałam już totalny mętlik w głowie.
Choć wiem, że niektórzy lubią politykę – to po prostu nie na mój rozumek. Ja czytałam całość ze względu na żołnierzy z dziesiątki Pniaka.

No dobra, wróćmy do bohaterów, bo miałam o nich, a popłynęłam: no więc do bohaterów łatwo się przywiązać – moim zdaniem, właśnie w szczególności do tych od Pniaka. Do żołnierzy, którzy są najbardziej „swojscy”. Biotechnologicznie zmodyfikowany szpieg owszem, też wzbudził moją sympatię, ale siłą rzeczy jest pewien dystans między kimś takim a czytelnikiem. Tymczasem ludzie Pniaka – i sam Pniak także – byli, no właśnie, po prostu ludźmi. Mieli swoje historie, upodobania i problemy (moim ulubionym jest nieodparta chęć Psa, by zjeść pomarańczę – to go tak bardzo uwiarygodniło jako człowieka w moich oczach!).
Oczywiście, najbardziej do gustu przypadł mi właśnie wspomniany Pies – dopiero po paru dniach czytania uświadomiłam sobie, że chyba po prostu dałam się nabrać. Mam wrażenie, że Pies to postać obliczona właśnie na lubienie. Tajemniczy milczek, ale ma niezwykłe umiejętności, w dodatku jest inteligentny. A oprócz tego, ma się rozumieć, kawał chłopiska. Tadam, fanki stoją w kolejce.
Teraz, z perspektywy czasu, może trochę pod wpływem zakończenia, a może po prostu na przekór, czuję, że moje czytelnicze sympatie rozkładają się gdzieś między Pniakiem, Rachubą a cesarzem, odsuwając Psa raczej na margines.
Cesarz to w ogóle inna kategoria: nie jest ludzki. Ani trochę. Jest… bardzo cesarski. Uważam, że to jeden z lepszych władców, o jakich czytałam – nie w sensie kompetencji do rządzenia, tylko jako bohater, ma się rozumieć. Wyraźnie czuć dystans między nim a resztą ludzkości. I to jest fajne. Cesarz jest ponad wszystkimi, jest żyjącym bogiem, a może i czymś jeszcze większym. To prawdziwa głowa Imperium. Może nie lubię go w taki sam sposób jak Pniaka, ale niewątpliwie wzbudził moje czytelnicze zainteresowanie.

W Niebiańskich pastwiskach jest wszystko i jeszcze trochę. Świetny pomysł na magię, która wcale nie jest magią. Fascynujące jest oglądanie tej magii „od kuchni”, dowiadywanie się prawdy o magach i kapłanach. Niesamowicie spodobał mi się pomysł Powolnej Floty (bah, począwszy od samej nazwy, prawdę mówiąc), kuriozalnego reliktu przeszłości. Raz tylko trochę mi zgrzytnęło, kiedy pojawili się kosmiczni piraci. To znaczy żeby nie było nieporozumień: kosmopiratów kupię w każdym wydaniu, w końcu kaman, są kosmopiratami! Ale w Niebiańskich pastwiskach pojawiają się dość późno, kiedy czytelnik jest już zżyty z innymi bohaterami i naprawdę trudno mi było wykrzesać z siebie jakieś uczucia względem pani kapitan. Finałowa scena z piratami raczej wzbudziła we mnie przewracanie oczami, a nie jakieś wzruszenie, no bo jak mam się wzruszać losami bohaterów, których kompletnie nie znam? Odczułam to, jakby piraci byli już tym nadprogramowym grzybkiem w barszczu.
A grzybków do tamtego momentu było już naprawdę w cholerę dużo.
Nie mam pojęcia, o co chodziło Masce, o co Panu Ton, Oruzonom i ledwo ogarniam, czego chciał cesarz. Myślałam, że Wielka Tajemnica z prologu jest jednak czymś… no… znaczniejszym. Miałam wrażenie, jakby spiski pojawiały się, przeplatały i niekoniecznie kończyły. Jakieś nazwiska były zasygnalizowane, ale nigdy się nie dowiedziałam, co się stało z tymi, którzy je nosili. Narrator rysował na samym początku jakieś sytuacje, które – takie mi się zdaje – stały w sprzeczności z tym, co powiedział nam na końcu. A jeszcze tu i ówdzie miałam wrażenie, że informacje się powtarzają, jakby nie było pewności, czy czytelnik załapał za pierwszym razem, jak to wszystko wygląda.
Ale tak naprawdę to nie piraci i nie natłok wszystkiego mi przeszkadzał – to, co mi nie gra najbardziej w powieści, to zakończenie.

SPOILERY JAK ŻUBRY Z LEŚNEGO PARKU NIESPODZIANEK W USTRONIU

Wolałabym, żeby rozwiązanie wątku Psa było jednak nieco inne. Podczas czytania miałam różne pomysły na temat: „kim jest Pies?” – nie mówię, że były szczególnie mądre, ale starałam się wyciągać coś na podstawie tego, co podpowiadała mi powieść. Właściwa odpowiedź nie przeszkadza mi, bo na nią nie wpadłam, tylko przeszkadza, bo czytelnik nie miał szansy złapać tego tropu w książce. Gdyby to był kryminał, byłabym naprawdę zła – rozwiązanie zagadki cały czas tkwiło poza powieścią i dopiero pod koniec wyskoczyło jak diabeł z pudełka, zresztą czyniąc z Psa modelowy typ Wybrańca.
No, na szczęście to nie był kryminał.
Plus jest też szansa, że tak naprawdę nie mam racji i wszystko jest podane czytelnikowi jeśli nie na tacy, to przynajmniej na podawanym pod stolikiem spodeczku, a ja nie wyczaiłam, bo mi mózg spuchł od całej tej polityki.

KONIEC SPOILERÓW

Ostatecznie jednak bilans zysków i strat wypada zdecydowanie na korzyść tych pierwszych. Tak, totalnie pogubiłam się w intrygach. No i trudno. Jasne, chciałabym, żeby Niebiańskie pastwiska nieco odchudzić i może nie mieszać tak bardzo w polityce, a pokazać to wszystko z perspektywy zwyczajnych ludzi, dziesiątki Pniaka, załogi Powolnej Floty, niechby był do tego Maska i w tle cesarz – byłabym zupełnie zachwycona.
Ale jak wspominałam: wiem, że są tacy, którzy lubią politykę i spiski. Ok, po prostu ja do nich nie należę.
Dla mnie liczyli się fajni, wyraziści, po prostu mocni bohaterowie, niesamowity świat, fascynująca koncepcja magii. I Powolna Flota. I nie ukrywam, jestem ciekawa, co będzie dalej – co z Ziemią? Chętnie się dowiem.




– Myszkujecie po moim okręcie – zainicjował rozmowę Grode, nie odrywając wzroku od wyświetlanego wykresu, który obracał w rękach.
Rachuba wolał nie odpowiadać, że robi to z nudów. Z doświadczenia wiedział, że najpewniej skończyłoby się to przydzieleniem mu jakiejś roboty.
– Zwiedzam – oświadczył więc buńczucznie. – Podobno mi wolno, nie? – Uznał, że nie zaszkodzi pochlebstwo, dodał więc prędko: – Ten Merlin to kawał statku, nie to co te nasze, na których żem latał. Panie kapitanie.
– Okrętu. To okręt, legionisto, a nie statek.
– A! – zdziwił się demonstracyjnie Rachuba. – No, chyba że tak! Pierwszy raz żem jest na takim pięknym okręcie! Kawał okrętu, panie kapitanie!

sobota, 12 września 2015

Colin Farrell jeszcze nigdy nie był mi tak bliski, czyli "7 psychopatów"

(plakat i pozostałe foty
zajumanione z Filmwebu)
Pamiętam, że chyba chciałam pójść na ten film do kina. Ma się rozumieć – nie poszłam. Ze zdziwieniem jednak ostatnio zauważyłam, że 7 psychopatów w reżyserii Martina McDonagha (twórcy doskonałego In Bruges, o czym dowiedziałam się dopiero co i prawdę mówiąc, sporo mi to wyjaśniło) można nabyć na DVD w Auchanie za 10 zł. Skorzystałam z tej oferty.

Powiem tak: Colina Farrella nie lubię. Nie wiem, z czego to wynika, no nie przepadam za gościem i tyle. Może chodzi o aparycję – wygląda, jakby zaraz się miał rozpłakać. A może o coś innego. Ale muszę mu oddać sprawiedliwość: po raz kolejny widzę go w naprawdę fajnym filmie i po raz kolejny udało mi się polubić jego postać. Polubić tym bardziej, że kaman! Marty jest pisarzem! W momencie, w którym – na samym początku filmu – dowiedziałam się, że jego opowieść „7 Psychopatów” ma już tytuł i wymyślonego jednego psychopatę, wiedziałam, że znalazłabym z Martym wspólny język. Tak. Bardzo. Pisarz. Film całościowo mnie kupił przy dialogu: 
„– Jak ci idzie z "7 psychopatami"?
– Powoli. Mam tytuł. Nie wymyśliłem jeszcze wszystkich psychopatów.
– Ilu masz?
– Jednego. Właściwie nie jest psychopatą, tylko buddystą.
– Buddystą?
– Tak. Mam dosyć tych sztampowych hollywoodzkich flmów z mordercami-psychopatami. Nie chcę, żeby to był kolejny film o kolesiu z bronią w łapie. Ma być o miłości i pokoju. No ale musi być o psychopatach, więc mam psychopatę-buddystę, który nie wierzy w przemoc. Ni chuja nie wiem, co będzie robił w filmie.
– Może mógłby komuś przyrąbać cios karate? Łapiesz? [chwila ciszy, Marty kręci głową] Co się na końcu dzieje z tymi psychopatami?
– Nie wiem nawet, co się z nimi dzieje na początku.”

Nie wiem, jak można nie pokochać filmu po czymś takim.

No bo właśnie: 7 psychopatów to film o powstawaniu filmu 7 psychopatów. Historia Marty’ego, Charliego (Woody Harrelson) i jego psa przenika się z opowieściami o bohaterach scenariusza pisanego przez Marty’ego: mamy więc epizod o psychopatycznym kwakrze czy o wietnamskim mścicielu. Wszyscy razem tworzą pulę niesamowitych charakterów, tytułowych psychopatów.
Nie chcę sadzić zbyt dużymi spoilami, bo wydaje mi się, że byłoby szkoda. Film wart jest obejrzenia i wart jest tego, żeby samodzielnie przeżyć poszczególne zaskoczenia.

A bez spoilowania, to naprawdę trudny tytuł do opowiedzenia.
Do mnie trafił. Trafił bardzo mocno, i to nie tylko dlatego, że jeden z głównych bohaterów jest pisarzem. Również nie tylko dlatego, że totalnie uwielbiam obsadę. A uwielbiam. Mimo – niezrozumiałej, jak dla mnie – sympatii reżysera do Farrella (to drugi pełnometrażowy tytuł McDonagha i ponownie widzimy Colina w głównej roli), oglądając autentycznie miałam dylematy, komu kibicować w niektórych scenach. No bo kaman: Christopher Walken i Woody Harrelson we wspólnej scenie – co ja mam zrobić? Wiem, że jeden chce zabić drugiego. Za kim bardziej piszczeć z zachwytu?
(no dobra, tu akurat ostatecznie piszczałam za Hansem – czyli Walkenem – jednak we Froowym serduszku ma pewne przywileje przez zasiedzenie)
A i Billy (Sam Rockwell, znany choćby ze świetnego Moon, choć w 7 psychopatach ciągle zamiast niego widziałam Cruise’a) też był świetny. Nie wiem, czy McDonagh ma takiego nosa do obsady, czy tak świetnie pisze i reżyseruje, ze jego bohaterowie do mnie tak bardzo trafiają, niemniej nie mam tu najmniejszych zastrzeżeń. A najlepsze jest to, że film wychodzi obronną ręką nawet z tego, że cierpi na dotkliwy brak porządnych postaci kobiecych. Przez swoją konstrukcję tak naprawdę wybrania się ze wszystkiego.

Na początku trochę się obawiałam, że reżyser jednak przedobrzył: że będzie chaotycznie, ot, zbieranina opowiastek o psychopatach, że trudno mi będzie z tego wszystkiego wyłuskać jakąś właściwą opowieść, na której mogłabym się skupić. Początek coś takiego sugeruje.
Z czasem jednak wszystko się uspokaja i w końcu okazało się, że moje obawy były zupełnie płonne.

No dobrze, bo krążę i krążę, a wciąż nie dotarłam do sedna: to film o przyjaźni. Niełatwej, czasem wyniszczającej, ale jednak przyjaźni – i lojalności. I o miłości, ale jest ona ugryziona od tej fajnej strony, czyli stare małżeństwo, a nie zwyczajowe zauroczenie pięknych i młodych. Czyli tak naprawdę McDonagh mówi o tych wszystkich rzeczach, o których lubię czytać, oglądać – i pisać.
W opisie 7 psychopatów jest porównanie, że to jakby Tarantino spotkał braci Coen. Nope, zupełnie się z tym nie zgadzam. To, że jest grupa szaleńców, którzy prowadzą ze sobą rozmowy, nie oznacza jeszcze, że film przypomina twórczość Tarantino. Prawdę mówiąc teraz, kiedy obejrzałam już cały dorobek McDonagha, mogę stwierdzić: to jest po prostu on – Martin McDonagh, Anglik, który ma szansę być moim bardzo ulubionym reżyserem. W przeciwieństwie do innego porównywanego do Tarantino twórcy, Guya Ritchiego, ten uderza w tony nieco poważniejsze. Jest bardziej kameralnie, więcej dialogu, więcej emocji. Ritchie celuje jednak w fajerwerki – i nie powiem, jest w nich świetny. Ale o ile nie sądzę, by jakiś jego film kiedykolwiek mnie wzruszył, o tyle nie mam najmniejszych wątpliwości, że McDonaghowi przyszłoby to z łatwością. W sumie najpewniej nie wytrzymałabym już na 7 psychopatach, ale ponieważ kiedy mi smutno, miziam pieska, byłam w stanie się w newralgicznych momentach pocieszyć.

Obejrzałam 7 psychopatów. Na pewno jeszcze do tego filmu wrócę, bo mnie zauroczył. Przyjaźń między Hansem, Billym i Martym krąży mi gdzieś w głowie i nie daje spokoju. W ogóle sam Hans jest niesamowity, ale pewnie jestem skrajnie nieobiektywna, bo Walken.
Obejrzałam ten film i mnie zachwycił. I będę się czaić na każdy kolejny tytuł, który wyjdzie spod ręki Martina McDonagha, bo widzę, że warto.

I wiem, że wyszło mi chaotycznie i bez sensu. Tak to już jest: łatwo mi przychodzi wytykanie błędów i kręcenie nosem, ale za diabła nie umiem uporządkować sobie w głowie radosnych pisków i entuzjastycznego machania rękami… A dla zainteresowanych: pierwszy film McDonagha, półgodzinny Sześciostrzałowiec:






– Put your hands up!
– No.
– What?
– I said no.
– Why not?
– Because I don't want to.
– But I've got a gun…
– I don't care.
– It doesn't make any sense!

Too bad!

wtorek, 8 września 2015

Mokry sen dwunastolatka, czyli "Gniewne lato"

Autor: Andrzej Szynkiewicz
Tytuł: Gniewne lato
Miejsce i rok wydania: Gdynia 2014
Wydawca: Novae Res

Są takie książki czy filmy, po zapoznaniu się z którymi naprawdę nie wiem, co napisać. Tworzenie notki jest wówczas o tyle kłopotliwe, że najchętniej biegałabym w kółko i piszczała entuzjastycznie. Tak było chociażby z Pacific Rim.
To nie jest taki przypadek.
Choć nie przeczę – tym razem również trudno mi coś sklecić. Bo najchętniej spaliłabym książkę i wydłubała sobie oczy solniczką. Nie pamiętam, żebym czytała coś tak fatalnego ostatnimi czasy. Nieostatnimi też. Jeśli się zdarzyło, to wyparłam. Gniewne lato jest tytułem, który nigdy nie powinien ujrzeć światła dziennego – nie chodzi tylko o to, że to słaba książka. Podczas długiej walki z nią złapałam się na tym, że zaczyna we mnie narastać wewnętrzne „fuj” do czytania – nie tylko Gniewnego lata. Do czytania w ogóle. Wyobrażałam sobie, że oto zalegnę pod kołdrą z książką – bliżej nieokreśloną książką – i nagle uznawałam, że hej, a może bym tak poskładała pranie? Niby niezłe z punktu widzenia gospodarstwa domowego, niemniej będę się upierać, że książka, która zniechęca do czytania, to największa zbrodnia, jakiej można dokonać na literaturze.

Babolae Res


Ale może zacznę od samego wydania. Novae Res, robisz to źle. Ja wiem, że ogólnie wydawnictwa selfpublishingowe nie cieszą się specjalną estymą. Staram się temu nie wtórować – bo wiem, że wielu wartościowych autorów wybiera tego typu publikację i wiele świetnych tekstów możemy dzięki temu czytać (chociażby nie tak dawno wspominany przeze mnie Marsjanin). Zresztą, w samej Novae Res są tytuły, które cenię. Wydane w sposób, który nie budzi w człowieku żądzy krwi. Tymczasem w stopce redakcyjnej Gniewnego lata pojawiają się nazwiska: redakcja – Joanna Grubba, korekta – Bartłomiej Kuczkowski. Chciałoby się zapytać: czy te osoby naprawdę wzięły pieniądze za pracę nad tą książką? Bo powinny oddać. Rozumiem, że czasem każdemu zdarza się potknięcie. Ale pierwsza rzecz z brzegu: trzy razy trafiłam na słowo „strużka” (w sensie: mała struga) napisane przez „ó”. Normalnie stuprocentowa skuteczność. Przypadek? Nie. Po prostu ktoś nie ma pojęcia, jak się pisze to słowo. I utrwala błędną wersję. Brawo, korektorze. Brawo, panie Bartłomieju.
Ale problemem tekstu są nie tylko banalne orty. Parę cytatów:
„– Coś pan taki styrany? Przecież w taką pogodę to nic się robić nie chce – zagadał, sepleniąc” - Sepleniąc. Co totalnie było widoczne w wypowiedzi postaci, czyż nie?
„Minęliśmy zawieszony na dwóch stalowych prętach, mocowany do sufitu, okrągły zegar. Prowadził mnie do boksu w rogu. Miał pluszowe siedziska, wysokie ścianki z ciemnej boazerii i okrągły stolik na grubej nodze pośrodku.” - Ten zegar. Się wie.
„Jej przejęcie nawet nie udawało być udawane” – komentarz chyba zbędny?
„Obejmował jakąś wydekoltowaną, ciemnowłosą kocicę. Zwróciło to moją uwagę, bo zdarzyło się, że do biura przyszła po niego jego żona. Jest brunetką.” - DUM DUM DUUUM! Ok, taka informacja: brunetki zazwyczaj są ciemnowłose.

Dalej nie jest lepiej. Mały szpic terkocze jak karabin maszynowy, granitowa podłoga trzeszczy pod stopami, oczy są osadzone między brwiami i tak dalej. Tego typu kwiatki są nagminne. Ogólnie można by naprawdę wiele, wiele wymieniać. I to zupełnie pomijając kwestie humoru, ciągłej skłonności narratora do personifikowania martwych przedmiotów i do hiperbolizowania… wszystkiego. Bo przyjmuję, że te akurat rzeczy to kwestia gustu. Mi działały na nerwy, ale ktoś to może lubić.

BYLO GORACO STOP POSZEDLEM NA PIWO STOP


Rzeczą, która w moim odczuciu jest potężnym błędem stylistycznym, ale w zasadzie ktoś mógłby uznać, że to kwestia gustu (stąd czynię z niej osobną kategorię) są krótkie zdania. Ogólnie melodia tekstu przypominała mi w cholerę długi telegram. Całe akapity były napisane trzy-, czterowyrazowymi zdaniami – zdankami w sumie – sprawiając, że brnęło się przez to z niesamowitym mozołem, jakbym pokonywała tor przeszkód. No bo serio? Ile pauz można wcisnąć w scenę, w której facet idzie na piwo i pocą mu się plecy? Zero jakiejkolwiek płynności.
Ale, żeby nie było, dla równowagi narrator od czasu do czasu przywala z kolei zdania dość złożone. Efekt był taki, że takie tasiemce trzepały po głowie czytelnika, który właśnie powoli nawykał do tej telegraficznej formuły.
Koniec końców, tekst nie ma żadnego rytmu, nie można się w niego wkręcić i dać się ponieść opowieści. Trzeba się przez opowieść przebijać.
„Pomogło. Wróciłem i usiadłem, tym razem za biurkiem. Olśniło mnie. Sięgnąłem do szafki na akta. Nalałem potrójną dawkę. Działała jak najlepszy rosół Magdy Schulmbach. Nalałem sobie kolejną. Ta była równie miła. Musiałem zadzwonić.”
„Przywitał mnie Adolf. Wziąłem go na ręce. Mruczał przymilnie. Usiadłem w fotelu stojącym obok komody. Drapałem go za uchem. Zaczął układać się do snu na moich kolanach. Chyba się stęsknił. Myliłem się. On po prostu chciał jeść. Jakby sobie sam nie mógł nic upolować. Mimo to udało nam się zasnąć.”


Błyskotliwy detektyw. Not.


Osobną kategorią jest wciskanie czytelnikowi rzeczy, które nie mają żadnego poparcia w działaniach. Tak naprawdę już przykład seplenienia podpadał pod tę kategorię. Tyle tylko, że o ile tamto było drobiazgiem, o tyle nieco większy problem się pojawia, kiedy np. narrator usiłuje wmówić czytelnikowi, że oto bohater jest inteligentnym, przenikliwym i błyskotliwym detektywem. I wszyscy się dziwią, wydają ochy i achy, pojawia się ofkoz fraza w stylu „Ale jak na to wpadłeś?!”, podczas gdy czytelnik siedzi skonsternowany i zastanawia się, co przegapił. Gdzie była niewiadoma? Gdzie twoja zagadka, kryminale?
Na dzień dobry więc przychodzi do naszego detektywa cycata laska i mówi coś, co w skrócie można przedstawić tak: „ojejku, dobry panie, potrzebujemy z mężem pana pomocy! Mojego męża oskarżyli o włamanie! A on by przecież nie umiał otworzyć żadnego sejfu!” – na coś takiego detektyw oznajmia, cytuję: „Więc twierdzi pani, że on tego nie zrobił?”. No i cycata pani oczywiście strzela oniemiałym „Skąd pan wie?”, a detektyw uśmiecha się tajemniczo. No to ja już wyjaśniam, skąd on to wiedział: laska sama mu to przed chwilą powiedziała. I tak właśnie wygląda większość błyskotliwych spostrzeżeń bohatera. Ciągłe wyważanie otwartych drzwi, ciągłe stwierdzanie oczywistości. I banda kretynów wokół niego, którzy będą wyrażać podziw.
Biorąc pod uwagę, że detektyw Sherlockiem to raczej nie będzie, łatwo wywnioskować, że i intrygi są na poziomie piaskownicy. Nie jestem mocna w kryminałach, ale tutaj nawet dla mnie akcja rozwijała się do bólu przewidywalnie. Podkreślę: przewidywalnie. W kryminale. Wow.

Erotyka


Och, tutaj musiałam dać osobną kategorię. Otóż kobiety to samobieżne cycki – cycki wyrywające się z okowów fałdek materiału, cycki kołyszące się niebezpiecznie na boki, cycki, które nie zmieściłyby się w rozcapierzonej dłoni, cycki drgające – i wiele, wiele innych cycków. Sutki przebijające materiał sukienki. Sukienka zawieszona wyłącznie na cyckach. Sporadycznie do cycków było doczepione coś jeszcze, typu pośladek albo kolano. Po pierwsze, to wypadło po prostu żenująco, jakby czytelnik śledził losy napalonego gówniarza, a nie dojrzałego emocjonalnie i płciowo faceta. Po drugie, naprawdę niektóre z opisów były dość karkołomne. Oczywiście, tu swoje na pewno robi gust. Niemniej sorry, ale normalne piersi, nawet pozbawione stanika, nie będą podrygiwać podczas stania czy nawet chodzenia. To nie galareta, w którą ktoś wetknął wibrator. A tego typu bzdury tylko nasilały wrażenie, że mówimy o napalonym dwunastolatku – takim, co to kobiecych piersi na oczy nie widział, ale próbuje się przechwalać przed kolegami z klasy.
Pojawiają się również seksy – i już nawet nie chce mi się komentować sceny, w której bohater twardymi dłońmi zdziera sukienkę z twardych sutków. Ot, powtórzenie zwykłe, które zresztą zupełnie blednie przy języku buszującym w ustach. Problem z całą tą sekwencją, w której dochodzi do zbliżenia bohaterów, polega na tym, że to coś zupełnie, absolutnie zbędnego. Pojawia się znikąd, prowadzi donikąd, nie ma na nic wpływu. Trudno też mówić o pogłębieniu relacji między postaciami, bo takie relacje nie istnieją. Ot, bohaterowie wychodzą z knajpy, rypią się przez dzień i noc, po czym każde idzie w swoją stronę. Tadam! Co zyskał na tym czytelnik…?
No właśnie.

No i naprawdę nie mogę pominąć fragmentu:
„Po drugiej stronie stołu, jakiś kilometr od nas, misternie rzeźbione krzesło z wysokim oparciem zajmowała wysoka blondynka. (…) Kroiła frankfurterkę jakby mnie w ogóle nie było w tym pomieszczeniu. Miała długie, arystokratyczne palce. Zapragnąłem być jej frankfurterką.”

Oczywiście, narratorze. Bo jest w cholerę erotyki w penisie nadzianym na widelec i krojonym na kawałki, z bryzgającą wokół krwią i strzępami skóry. Tak.

Choć jeszcze mocniej mnie uderzył chyba kawałek:
„Objąłem ją ramieniem. Była bardzo miła w dotyku i zadbana. Wtuliłem twarz w jej włosy. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby zechciała posprzątać czasem i u mnie w sypialni.”

Bo naprawdę spodziewałam się, że jeszcze strona, a dojadę do żartu o gwałceniu swojej Ukrainki. Figurski approves.

Wilhelmowskie postrzeganie świata


Kolejnym problemem jest to, jak bohater postrzega otaczającą go rzeczywistość. A jest to ponownie postrzeganie do bólu szczeniackie, prostackie i wulgarne. Kto z nami, ten cacy. Kto przeciwko nam – i to w bardzo szerokim znaczeniu: niekoniecznie faktyczny przeciwnik, może chodzić o zwykłego przechodnia, który akurat zawadzał bohaterowi – ten brzydki, gruby, śmierdzi mu z paszczy, ma obciachowy głos i milion innych wad, prawdziwych bądź urojonych.
Dawno nie spotkałam się z takim skupiskiem uprzedzeń, szkodliwych stereotypów i niedojrzałości, jak u Willego. Gruba pani z pieskiem – voila, automatycznie mamy ją hejtować i nie wiem: gratulować bohaterowi gówniarskiego zachowania w pociągu? Mówię tu o fragmencie:
„Zająłem miejsce w przedziale tuż obok grubej niczym tysiącletni dąb jejmości trzymającej na kolanach koszyk z małym, białym, puchatym szpicem o czarnym nosku. Całą drogę do Greiffenberg warczał na mnie i szczerzył swoje cieniutkie kiełki. Jak tylko jego właścicielka odwracała wzrok, odwzajemniałem jego minę, unosząc wargę do góry. Rozpoczynał wtedy jazgot niczym karabin maszynowy. W efekcie ciężka łapa jego pani lądowała mu na łbie. Bawiła mnie ta sytuacja, gdyż do celu zdążyła zdzielić go w łeb ze dwadzieścia razy. Wysiadając, nie chciałem być blisko jego zębów, więc jak tylko zbliżyliśmy się do stacji końcowej, natychmiast zająłem miejsce na pomoście w oczekiwaniu na peron.”

Dobrze, więc ujmę to tak:
BRAWO, ZWIĘDŁY CZŁONIE, ŻE BAWI CIĘ WYŻYWANIE SIĘ NA KUŹWA MAŁYM PIESKU. TAK WŁAŚNIE DOROSŁY MĘŻCZYZNA PODBUDOWUJE SOBIE EGO. Hell yeah. Serio, męskość Wilhelma osiągnęła w tym momencie wyżyny. Dosłownie i w przenośni.

O podejściu do kobiet właściwie wspomniałam już w punkcie wyżej, więc tutaj je pominę.
Nie mogę natomiast pominąć jednego z głównych elementów trzeciego opowiadania, „Wrogie przejęcie”: homoseksualizmu. Tak jak wcześniej Gniewne lato mnie po prostu irytowało, tak w momencie wprowadzenia do fabuły Huberta poczułam się… czy ja wiem? Obrażona? Chyba to dobre słowo. Powody? Raz: wciskanie żałosnego, obraźliwego stereotypu. Dwa: narrator próbujący przekonać czytelnika, że młody Hradecky jest obrzydliwy, wstrętny i fuj. Trzy: późniejsze łaskawe uznanie, jakim obdarzył bohater chłopaka – bo to oznaczało, że wszystkie wcześniejsze rzeczy były na serio. Łącznie z tym, jak to się Willemu ciągle robiło niedobrze – a to kiedy Hubert wydmuchał nos, a to kiedy… no, po prostu był. Ot, taki esteta wrażliwy z tego Willego.
„Na koniec głośno wydmuchał w nią nos. Zrobiło mi się niedobrze.(…)Wolałem, aby nie zawiało mocniej i aby szczątki jego koszuli nie uniosły się wyżej, niż to było konieczne. Mogłoby mi się zrobić niedobrze.”

A ja pytam: Willi, chłopie, to jak ty sikasz, skoro robi ci się niedobrze na widok penisa?
Ale rozumiecie: nasz bohater jest tak turbomęski, że samo przebywanie w sąsiedztwie kogoś takiego jak Hubert najwyraźniej uruchamiało systemy obronne. Bo nasz bohater to taki, że spuści łomot jakiemuś przypadkowemu ochroniarzowi, na widok czego znajdującej się akurat w pobliżu cycolinie zrobi się mokro w gaciach i potem będą się parzyć jak króliki przez dwa dni.

Równie żenującą (em… znaczy pewnie też męską, tak?) postawę Willi reprezentuje względem służby i personelu hotelowego – wspomniałam już o sprzątaniu w jego sypialni, do tego zaś dorzucam jeszcze opierdol, jak bohater zafundował recepcjonistce, która – OMG – nie zgadła jego myśli.
Scena: Willi poszedł do pokoju, w pokoju trup. Dzwoni do recepcjonistki i chce, żeby do niego przyszła. Recepcjonistka nie ma czasu łazić do pokojów na każde skinienie gości i odmawia. Willi, nasz sympatyczny bohater, zamiast w jakiś sposób zasygnalizować, że naprawdę jest ekstremalna sytuacja, co zrobił? Zbluzgał i zastraszył dziewczynę! Bo to takie fajne, czyż nie?
„Cholerna, zimna, młoda damo, albo pofatygujesz tutaj natychmiast swój chudy tyłek, albo nie będziesz miała za moment gdzie pracować.”


Przedwojenny Wrocław


No cóż. I tu chyba ostatni naprawdę duży zarzut.
Początkowo liczyłam na to, że no dobra: mogę nie polubić bohatera, może mnie nie wciągnąć fabuła, ale przecież jest jeszcze opisany świat: przedwojenny Wrocław to dla mnie coś wysoce egzotycznego i ciekawego. Tymczasem okazało się, że całość budowania klimatu czasów i miejsca polegała na zasypaniu czytelnika niemieckimi nazwami. Super. Gdybym czegoś takiego potrzebowała, to naprawdę umiem znaleźć w Internecie mapę Breslau i popatrzeć na nazwy ulic. Tyle tylko, że to patrzenie na mapę nie zabierze mnie na Dolny Śląsk 1938 r. – tak samo, jak nie uczyniło tego Gniewne lato. Przewagą zbioru opowiadań nad planem miasta teoretycznie byłyby przypisy, w których czytelnik dostaje objaśnienia wszystkich nazw. Tyle tylko, że mnie na przykład te przypisy kompletnie nie interesowały – poza naprawdę nielicznymi. Bo co mi z tego, że dawna Schweidnitzer Straβe to teraz Ulica Świdnicka? Ja od literatury oczekuję, że zobaczę, jaka ta ulica jest. A nie: jaką ma tabliczkę na słupku.
Słowem: klimatu zero.
„Zawiezie ją pan do Scheitniger Park. Jest tam zakątek o nazwie Göppert Hain. Za Pass Brücke zjedzie pan w Adolf Hitler Straβe i za Eichborn Teich skręci pan w Grüneiche Weg.”


Wnioski


No dobrze. Ja naprawdę przyjmuję, że bohater nie musi być zbudowany na samych zaletach, kryształowy i o żelaznym kręgosłupie moralnym. Spoko. Problem Willego polega na tym, że nie ma totalnie żadnej zalety. Naprawdę: długo się nad tym zastanawiałam i niczego nie znalazłam. Jest bucowatym, głupim, niedojrzałym gówniarzem o stanowczym przeroście ego. Erotomanem-gawędziarzem, chamskim i nieodpowiedzialnym. Postawię piwo temu, kto wskaże mi jedną pozytywną cechę tego faceta. Choćbym dwoiła się i troiła, nie znajdę żadnego punktu zahaczenia, by Willego polubić.
Żeby nie było – przyjmuję także, że bohater wcale nie musi być sympatyczny. Całe nagromadzenie bucowatości i głupoty Willego mogło być celowym zabiegiem (choć, na litość Jeżusia, dlaczego wobec tego na autorskiej stronie wyraźnie jest napisane, że Willi jest sympatycznym gościem!?). Ale w takiej sytuacji oczekuję, że bohater jest bucem po coś. I że tekst zaoferuje mi coś innego, co wynagrodzi mi konieczność obcowania z takim burolem. Świat, postaci poboczne, intrygę, albo przynajmniej wciągający styl. W Gniewnym lecie dostałam skrajnie antypatycznego bohatera, postacie poboczne będące kukłami, miałkie i przewidywalne intrygi, no i styl… cóż.
Przez moment wmawiałam sobie, że może to po prostu pastisz klasycznych historii w stylu noir.
Ale obawiam się, że nic nie wskazuje na to, by to był pastisz.

Czytanie Gniewnego lata było dla mnie męką. Pierwsza połowa szła mi jak krew z nosa, bo naprawdę miałam mnóstwo ciekawszych rzeczy do roboty, niż siadanie do tej książki. Skrobać paznokciami po tablicy czy coś… Drugą połowę łyknęłam w trzy dni – nie żeby nagle robiło się lepiej, wręcz przeciwnie. Ale powiedziałam sobie: „Froo, nakurwiaj. Im szybciej skończysz Gniewne lato, tym szybciej w nagrodę weźmiesz się za Niebiańskie pastwiska, które leżą na biurku i czekają na swoją kolej, tak bardzo kusząc śliczną okładką”. I wiecie co? System nagród jednak świetnie działa.


No. Już mi lepiej.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...