piątek, 30 kwietnia 2010

ZaFraapowana filmami (24) - "Henryk VIII"

Fraa zawsze lubiła filmy historycze i/lub kostiumowe. „Elizabeth” czy „Królowa Margot” są naprawdę świetne. Dlatego też kiedy tylko Fraa zobaczyła „Henryka VIII”, do tego jeszcze z Ray'em Winstonem i Heleną Bonham Carter, nie dopuszczała do siebie myśli, że mogłaby tego filmu nie obejrzeć.

Henryk VIII
”Henryk VIII – krwawy tyran” z 2003 roku w reżyserii Pete'a Travisa nie do końca wpisuje się w zestaw fascynujących, epickich historii pełnych spisków i egzekucji rządów kolejnych angielskich królów i królowych.
To znaczy właściwie są spiski. I są egzekucje, o tak – tych nawet całkiem sporo. Ale całość jest w jakiś sposób zupełnie pozbawiona epickości, a losy bohaterów w dziwny sposób są widzowi dość obojętne.

Ale od początku.
Fraa zupełnie niepotrzebnie obejrzała przed filmem trailer. Jest to zwiastun wyjątkowo nieudany – kiczem i banałem zalatuje jak stąd do czwartku. Wyglądał jak zapowiedź jakiejś niskobudżetowej sensacyjnej historyjki dla znudzonych gospodyń domowych. Chwała bogom, że Fraa już się nauczyła nie sugerować się trailerami, bo zazwyczaj mają się one nijak do filmu.
Potem z kolei tytuł: polski podtytuł „krwawy tyran” znów trąca tandetą i wpisuje się w dokładnie tę samą konwencję, co cały zwiastun.


Sam film mimo wszystko nie jest aż tak zły.
Przede wszystkim: w rolę tytułowego Henryka VIII wcielił się Ray Winstone, więc siłą rzeczy Fraa była pozytywnie nastawiona. Trzeba przyznać, że spisał się naprawdę nieźle. Filmowy Henryk to człowiek, który sam właściwie nie wie czego chce. Kiedy mówi Katarzynie Aragońskiej, że przez piętnaście lat małżeństwa byli szczęśliwi, sprawia to wrażenie szczerego wyznania. A jednak ten sam król niebawem wypędza małżonkę, żeby poślubić Annę Boleyn, tak jakby tych piętnastu lat wcale nie było. Później to się powtarza: wygląda na to, że miłość do Jane Seymour jest szczera i że nie chodzi tu wyłącznie o spłodzenie syna. Czas pokazuje, że Henryk raz po raz robi to samo: najpierw jest szaleńczo zakochany, a po niedługim czasie czar pryska i królowa albo urodzi syna, albo podłoży głowę pod topór.
Pewnym wyjątkiem była tu Anna z Kleve, której od początku Henryk był niechętny i którą porównywał do konia.
W ciągu dwóch części filmu można też zaobserwować stopniową zmianę Henryka: z czasem król staje się coraz bardziej niechętny małżeństwom i znerwicowany. Najpierw liczy na to, że na spłodzenie syna ma jeszcze całe życie, potem tego życia przed nim coraz mniej, więc narasta coś w rodzaju desperacji, a w końcu monarcha traci nadzieję i chce już tylko estetycznego towarzystwa, bo zresztą i tak pod koniec życia ponoć miał być impotentem.

Tutaj Fraa czuje się w obowiązku nadmienić, że historię Henryka VIII zna raczej pobieżnie, więc trudno jej oceniać film pod kątem jego poprawności historycznej. Fakt faktem, Fraa pozwoliła sobie skonfrontować pewne elementy filmowe z faktami i efekt jest całkiem zadowalający. Choćby wątek Thomasa Culpepera czy cała sprawa z Anną z Kleve: istotnie Henryk najpierw poznał ją z portretu malarza Hansa Holbeina i istotnie na obrazie kandydatka na królową prezentowała się atrakcyjnie. I faktycznie po tym, jak Henryk ujrzał ją na żywo, miał się wyrażać o niej bardzo niepochlebnie, w podobnym tonie jak czynił to w filmie, włączając w to porównania do kobyły i wytykanie brzydkiego zapachu.

Henryk VIII - Aske
Nieco uproszczona i przeinaczona była sprawa z Robertem Aske (Sean Bean), który został przedstawiony jednoznacznie jako prosty, nieco porywczy i naiwny porucznik, pragnący pokoju na świecie i nakarmienia dzieci w Afryce, a tymczasem zdradzony przez oszukańczego, okrutnego króla.

Henryk VIII - Anna Boleyn
Nie można oczywiście mówić o filmie „Henryk VIII” bez wspomnienia o małżonkach króla. W rolę drugiej królowej, Anny Boleyn, wcieliła się Helena Bonham Carter. Fraa miała pewne obawy, czy ta akurat aktorka będzie tu pasowała, ale okazało się, że niepotrzebnie. To znaczy należy ustalić jedno: Helena Bonham Carter nie jest podobna w żadnym razie do Anny Boleyn znanej z portretów (pod tym względem dużo lepiej wypadł na przykład Thomas Cranmer, grany przez Michaela Maloney'a). Tym niemniej w filmie to nie bolało. Filmowa Anna była z jednej strony w gruncie rzeczy dobrą, niewinną i oddaną żoną, ale z drugiej – jeśli tylko miała sposobność, wychodziła z niej pyskata i ambitna królowa. Tak naprawdę była to rola w pewnym zakresie podobna do Morgan z „Merlina”, więc dla Heleny Bonham Carter nic nowego.

W jakiś sposób wydaje się prawdziwe, a jednocześnie bezgranicznie głupie zachowanie osób z otoczenia króla. Przez blisko czterdzieści lat rządów Henryka zawsze była grupa ludzi, którzy liczyli na to, że uda im się przechytrzyć monarchę i – sterując nim – zdobyć władzę i bogactwo. I chociaż z tego samego powodu odbyło się już kilkanaście egzekucji, chociaż skazywani byli lordowie, kardynałowie, królowe, to nadal znajdował się ktoś, kto wierzył, że jemu akurat się uda i że jest cwańszy od wszystkich dookoła.
W jednym tylko momencie Fraa miała wrażenie, że ktoś chce zrobić w niej idiotkę: kiedy planowano pierwszy zamach na życie króla. Fraa co prawda nie ma doświadczenia w tego typu knowaniach, ale wydaje jej się, że nie powinno się to odbywać gdzieś w królewskim zamku, w obecności kręcącej się służby, która spokojnie może wejść, wyjść i przekazać wszystkim, że ten a ten przed chwilą powiedział jawnie i otwarcie, że króla trzeba zabić, zbierajcie swoje wojska, za trzy dni pod miastem ustawka. Bo to już naprawdę jest skrajny debilizm. Jeśli wszyscy spiskowcy w Wielkiej Brytanii wykazują się takim talentem do konspiracji, to nic dziwnego, że władza królewska jest tam nie do ruszenia.

Podstawowym minusem są zdjęcia. Nijak nie porywają, sceny są podobne jedna do drugiej, przez co film staje się w niektórych momentach nużący. Wybitnie irytujące były dialogi i monologi. W większości widz miał wtedy przyjemność oglądania profilu twarzy osoby mówiącej. Dobre raz czy dwa, ale przy kolejnej rozmowie robiło się to zwyczajnie monotonne, jakby twórcom filmu zabrakło pomysłu na inne ujęcia podczas dłuższych partii mówionych.
Tak samo Fraa miała wrażenie, że pomysłu zabrakło przy okazji egzekucji.
Pierwsze ścięcie przywodziło na myśl ścięcie Karola I w „Zabić króla”. Wszystkie kolejne wyglądały praktycznie tak samo: tłum, kat podnosi topór, potem znowu tłum, który wzdraga się przy wtórze mlaśnięcia odcinanej głowy, a potem wystrzał z armaty. I tak sześć razy.
To przez tę monotonię i głupotę pierwszego spisku Fraa przez cały początek zamiast na losach bohaterów, skupiała się raczej na „Skąd ja u licha znam nazwisko David Suchet?” – i zresztą Fraa w końcu rozgryzła tę wielką tajemnicę – oczywiście z genialnej roli Herculesa Poirot, tak niepodobnej do granego w „Henryku VIII” kardynała Wolsey'a.
A jeśli już mowa o znajomych twarzach/głosach w tym filmie, to trzeba tu dodać, że narratorem był – skądinąd genialny – Derek Jacobi.

Fraa jednak przede wszystkim nie może pominąć milczeniem polskiej wersji językowej filmu. Co prawda na płycie jest wersja z lektorem, ale Fraa zdecydowanie woli napisy od lektorów. No to włączyła sobie wersję z napisami... I aż musiała zanotować sobie miano pani odpowiedzialnej za tłumaczenie, żeby przy pierwszej nadarzającej się okazji rzucić w nią zepsutym jajkiem.
Dominika Kmiecik-Micali, niech ją szlag trafi i gnom popieści...Bo Fraa nie po to kupuje oryginalną płytę, żeby później widzieć taką bezczelną fuszerkę. Jeszcze literówka byłaby zrozumiała, ale na litość wszystkich bogów świata podziemnego!, walące po oczach błędy ortograficzne?! W oryginalnej, oficjalnej wersji?! Toż to mózg się lasuje, a człowiek ma ochotę kupić broń. Po kolei, co oferuje widzowi boskie tłumaczenie pani Dominiki:

  • Scena porodu, w oryginale rozlega się okrzyk „Push! Push!” – Fraa co prawda chyba nie była przy żadnym porodzie, acz zazwyczaj w tego typu momentach na filmach woła się „Przyj!”. Tym razem do rodzącej królowej krzyczano „Pchaj! Pchaj!”. Cóż, może się to różnie kojarzyć, acz niekoniecznie z porodem. Ale pal sześć – to po prostu wywołało zduszony rechot, ale Fraa nie śmie kwalifikować tego jako błąd z dwóch powodów: po pierwsze – a nuż faktycznie tak się mówi? Po drugie – w sumie i tak chodzi pi razy drzwi o to samo, a kwestią czysto umowną jest, którego ze słów bliskoznacznych się użyje...
  • Załamana królowa do króla: „Czemu Bóg mnie tak każe?” – na litość niewyobrażalnie brzydkich demonów ciemności! „każe”?! W oficjalnej wersji z napisami, sprzedawanej w sklepach? W napisach, pod którymi ktoś się podpisał własnym imieniem i nazwiskiem jako ich autor? I to dla tego typu tłumaczeń w swoim czasie zamknięto serwis napisy.org? Bo, nie dajcie bogowie, jeszcze widz mógłby sobie obejrzeć film bez żenujących byków ortograficznych? A może jednak wypadałoby zatrudnić przy tłumaczeniu kogoś, kto skończył podstawówkę, hmm?
  • Znów – królowa do króla: „...nosiłem siostrę twoich dzieci” – i oto widz poznaje całą prawdę o przyczynach nieudanego małżeństwa Henryka i Katarzyny Aragońskiej: Katarzyna była mężczyzną!
  • Henryk do Anny Boleyn podczas audiencji: „...wróciłaś z Francji, Anna?” – wszystko fajnie, tylko że w języku polskim istnieje taki przypadek jak „wołacz”...
  • Król pisze list do Anny: „...od tortury tej niewytłumaczalnego milczenia.” – wygląda na to, że król nie opanował tego trudnej sztuki składnia.
  • Któraś kolejna królowa do Henryka: „...dzięki tym darom zapomnimy o przyszłości” – Fraa się nie zna co prawda, ale chyba dość trudno zapomnieć o czymś, czego jeszcze nie było, co?
  • Bodajże jeden Seymour do drugiego: „Spędź miło czas zagranicą.” – nawet średnio elokwentny edytor tekstu tego nie toleruje i automatycznie rozdziela...


Fraa nie zachwyciła się tym filmem, aczkolwiek da się obejrzeć. Ma fajniejsze momenty i teksty (król o Annie Kliwijskiej: „Ma tyłek wielkości Normandii i paskudnie pachnie.”), ma gorsze. Ale uwaga! Jeśli ktoś chciałby to obejrzeć, to koniecznie i wyłącznie w oryginalnej wersji językowej. W przeciwnym razie umknie duża część filmu, bo człowiek będzie tłukł głową w biurko, zamiast patrzeć na ekran.





„– Masz swoje ideały i swoje sumienie, a czymże jest człowiek bez nich?– Przede wszystkim nie trupem.”



PS. Ach, jeszcze jedno: czy na przełomie piętnastego i szesnastego wieku noszono takie butki na koturnach?
Henryk VIII - buty

czwartek, 29 kwietnia 2010

Granie na Fraakranie (3) - "World of Warcraft"

Oczywistym jest, że ten blog miał szans przetrwać bez żadnej wzmianki o tym, o czym dzisiaj będzie mowa. A będzie mowa o grze World of Warcraft (zwanej dalej WoW).

World of Warcraft
Od czego tu właściwie zacząć...?
No tak – teoretycznie sprawa przedstawia się prosto: jest Sojusz, jest Horda, obie te frakcje tłuką się między sobą, a gracz włącza się do konfliktu po dowolnie wybranej stronie. Oczywiście, jeśli ktoś chce, może do tego podchodzić w ten sposób. Fraa jednak jest zdania, że dużo zabawniejsze jest zagłębienie się w fabularną stronę gry.

Tu Fraa musi wyjaśnić, że nie grała w żadną część gry Warcraft. Fraa ma ogromną nadzieję, że niebawem to się zmieni, ale póki co cała jej wiedza pochodzi z Wikipedii, Wowwiki oraz właśnie z WoW'a. I dla kogoś, kto nie grał w Warcrafta, WoW stawia masę pytań, na które szukanie odpowiedzi daje naprawdę sporo frajdy. No, przynajmniej Fraa ma z tego frajdę. Prawdopodobnie inni nie, bo Fraa (choć teraz stara się już pod tym względem ograniczać) ma w zwyczaju co i rusz nękać otoczenie pytaniami typu „A dlaczego Blood Ylfy są po stronie Hordy?”, „A kim właściwie była lady Sylvanas, zanim została undeadem?”, „Czemu trolle i gnomy nie mają własnych miast?”, „Czemu gobosy są neutralne?” i tak dalej. Ale przecież te wszystkie pytania są sprowokowane właśnie przez WoW'a. Fraa wychodzi z założenia, że to dobrze, jeśli gra skłania gracza do zainteresowania się fabułą i uniwersum, a nie tylko do siekania kolejnych potworów. Właściwie powinny robić to wszystkie gry typu MMORPG, w końcu człon „RPG” o czymś świadczy, ale skądinąd Fraa ma świadomość tego, że w praktyce to nie jest wcale łatwe do osiągnięcia.
Blizzard w WoW'ie dał radę. Jeśli ktoś nie chce, nie musi się interesować historią Warcraftowego świata – nie jest to element niezbędny do zabawy. Ale jeśli ktoś chce, to musi tylko uzbroić się w cierpliwość i w słownik angielsko-polski. Satysfakcja gwarantowana.

WoW - Hemet Nesingwary
Obok fabuły, WoW obfituje w inne smaczki. Klasycznym przykładem może być tutaj przebywająca w Shattrath City niejaka Haris Pilton, która sprzedaje torebki, różowe pierścionki czy – w swoim czasie, bo ten akurat towar jest niedostępny od stycznia 2009 roku – okulary (ich opis brzmi co następuje: „Increases your chance to be the center of attention.”).
Z kolei w Nagrand i w Scholazar Basin gracz spotyka krasnoluda o wdzięcznym imieniu Hemet Nesingwary. Hemet jest wielkim wrogiem proekologicznej organizacji D.E.H.T.A. (Druids for the Ethical and Humane Treatment of Animals).
I tak dalej. Tego typu humoru WoW oferuje naprawdę sporo, a Fraa lubi takie elementy. Fraa lubi widzieć, że gra jest grą, a nie mega poważnym ciągiem wykonywania kolejnych questów. Bądź co bądź, zabawa powinna być... zabawna. To zresztą sprawiło, że Fraa na przykład nigdy nie przekonała się do Warhammera online – sprawiał za poważne wrażenie, brakło mu tego WoW'owego polotu i lekkości (chociaż tu trzeba wspomnieć, że Sojusz wygląda zdecydowanie bardziej „na serio” niż Horda; burtonowscy nieumarli czy rasta-trolle są rasami bez porównania bardziej pociesznymi od mhrocznych nocnych ylfów czy skrajnie beznadziejnych gnomów – jeśli już szukać fajnej, niezbyt nadętej rasy w Sojuszu, to byłyby to krasnoludy).
Nawet jeśli to w Warhammerze po raz pierwszy pojawili się zielonoskórzy orkowie.

WoW - Brewfest
Kolejnym elementem wzbogacającym „życie” w WoW'ie są zdarzenia czasowe – czyli Warcraftowe odpowiedniki Wielkiej Nocy, Bożego Narodzenia, Oktoberfest (a jakże!) (edytor tekstu nie zna tego słowa... proponuje poprawki: Oberstdorf, Oktostych, Oberżystka... ostatnie nawet by się zgadzało), Dnia Dziecka, Halloween i wielu innych świąt. I znów: jest to właściwie czysta zabawa, która w żaden lub w bardzo znikomy sposób odbija się w sile bojowej i w zdolnościach postaci. Gracz może nabyć podczas takich okresów tyrolskie gacie, latającą miotłę i tego typu akcesoria. Owszem, są też całkiem użyteczne przedmioty, ale jest masa tych, które dają wyłącznie radochę.

Tyle jeśli idzie o „co jest zabawnego w WoW'ie”. Dalszą kwestią jest masowość tej gry.
World of Warcraft na chwilę obecną jest chyba największym projektem z dostępnych na rynku MMORPG-ów. Słabą konkurencję stanowi nawet Warhammer online, który miał jeszcze szansę ze względu na markę. Bo o grach typu Age of Conan czy LotR nie ma co wspominać. Zwłaszcza Age of Conan...
Ponieważ gra ma być dla wielości odbiorców, oczywistym jest, że nie można za bardzo windować grafiki. Pod tym względem więc mogą być rozczarowane te osoby, które przyzwyczaiły się do grafiki pokroju Warhammer: Mark of Chaos. WoW natomiast ma wymagania sprzętowe i efekty graficzne takie, żeby większość osób mogła sobie pozwolić na grę bez konieczności zastawiania organów wewnętrznych celem nabycia nowego komputera.


WoW - Celestial Steed
O ile jednak do niedawna była to istotnie gra dla ludzi, o tyle w tej chwili powoli staje się to rozrywka dla dzieci, które co prawda nie potrafią grać, ale mają bogatych rodziców, więc mogą za całkowicie realne pieniądze obkupić w rozmaite akcesoria i lansować się w Dalaran.
To znaczy oczywiście – wiadomo, że w grach online zawsze są elementy do nabycia za prawdziwe pieniądze. Wiadomo też, że Blizzard nie popełnił WoW'a w ramach akcji charytatywnej „pomóżmy chińskim dzieciom dostać ataku padaczki”. To wszystko jest interes, a ludzie z Blizzarda po prostu chcą zarobić. Jasne. Fraa to naprawdę rozumie. Tym niemniej Fraa jest rozdrażniona stopniowym przykładaniem coraz większej wagi do aspektu finansowego, ponieważ odbywa się to kosztem jakości samej gry.
Na przykład: kiedy Fraa zaczynała swoją przygodę z WoW'em (a nie było to znowuż tak dawno temu), jej postać mogła wsiąść na konika (lub dowolnego innego wierzchowca) na bodaj czterdziestym poziomie. W tej chwili odbywa się to na poziomie dwudziestym. Niby fajnie, bo jest to jakieś ułatwienie. Ale właśnie w tym rzecz: im więcej ułatwień, tym mniejsza radość z osiągnięcia czegoś. Jeśli na tegoż konika czekało się czterdzieści poziomów, zdobycie go stanowiło spory sukces. Człowiek był dumny, że w końcu postać nie musi popylać wszędzie na piechotę. Teraz to żadna sztuka, a więc i żadna frajda. Ale dla Blizzarda to zarobek: bo ludzie szybciej zdobywają wierzchowce, więc postacie mogą się szybciej poruszać, więc nabijanie poziomów szybciej idzie, więc szybciej gracze będą dobijać do maksymalnego poziomu, więc szybciej będą kupować dodatki.
Albo płatne bajery typu zwierzak czy pojazd: niby nic wielkiego, ale – z tego co Fraa przeczytała ostatnio – Blizzard na dodaniu jednego zwierzaka Lil’ XT i jednego mounta Celestial Steed zarobił w ciągu czterech godzin dwa miliony dolarów. W cztery godziny! I w ten sposób większość graczy lansuje się na mountach, co się świecą jak psu jajca. Tyle że skoro jest to większość, to automatycznie przestaje to być coś elitarnego, coś z czego można być dumnym. Bo każdy może to mieć, nie trzeba tu żadnych umiejętności (w przeciwieństwie do mountów za odznaki z battlegroundów). Z czego tu być dumnym? Z tego, że matula zmiękła i zapłaciła za nową zabawkę dla rozpieszczonego dziecka? Fraa odczuwa pewien niesmak z powodu takich elementów. Z powodu tego, że coraz więcej rzeczy osiąga się w niej płacąc, a nie wykazując się umiejętnością gry.

Jeśli natomiast idzie o dodatki jako takie, Fraa nie ma nic przeciwko.
WoW - Goblin in Cataclysm
World of Warcraft w chwili obecnej ma dwa dodatki: Burning Legion oraz Wrath of the Lich King. W niedalekiej przyszłości ukaże się Cataclysm. I trzeba przyznać, że nie są to bezmyślne nabijacze pieniędzy. Dodatki rozwijają i ciągną dalej wybrane fabularne wątki, dają sporo nowych możliwości i w dużym stopniu uatrakcyjniają grę. Szczególnie obiecująco zapowiada się tutaj wyżej wspomniany Cataclysm, który – w przeciwieństwie do poprzednich dodatków – nie ograniczy się do dodania nowej rasy i kolejnego kontynentu, tylko całkowicie odmieni istniejący już świat. I doda nowe rasy, a jakże.
Te „kontynuacje” WoW'a pojawiają się akurat w momentach, kiedy większość graczy nacieszy się już nowościami oferowanymi przez poprzednie dodatki. I jest to rozsądne – oczywiście do chwili, w której istotnie jest co kontynuować. Kiedy pojawił się Wrath of the Lich King, Fraa po wielekroć słyszała, że to już będzie ostatni dodatek do WoW'a. Bo już nic więcej nie da się wykombinować, tutaj Blizzard powinien domknąć fabułę i nie wydziwiać już nic więcej. A potem okazało się, że Blizzard wymyślił, iż gobosy będą rasą grywalną (coś, co Fraa postulowała jak tylko zaczęła grać w WoW'a!). I że wróci Deathwing. Czemu nie? Fraa nie ma nic przeciwko – do tej pory nie miała do czynienia z tym smokiem, więc teraz chętnie dowie się, o so w ogóle chozi.
Zresztą, Cataclysm raz jeszcze potwierdzi to, o czym Fraa pisała wcześniej: że Horda jest z jajem, a Sojusz ma kijek w zadzie: gobliny oczywiście będą po stronie Hordy. Fantastycznie ziomalskie gobliny, których życiową pasją są eksplozje i wynalazki. A najlepiej eksplodujące wynalazki. Prawdopodobnie gdyby goblin skonstruował kubek, ten kubek też by wybuchł. A wilkołaki, które zasilą Sojusz...? Będą mhroczne. I tyle.
Zresztą, wystarczy przyjrzeć się goblińskiej inżynierii – coś wspaniałego. W ogóle inżynieria jest jedną z zabawniejszych profesji, no ale o profesjach to można by długo mówić w zupełnie oddzielnym tekście...

Jest jeszcze coś: chociaż Fraa wcześniej wspominała, że grafika w grze jest taka sobie, to nie można mówić o WoW'ie bez poświęcenia chwilki na intra. A te są po prostu absolutnie genialne. Fraa nie wie, ile czasu ludzie w Blizzardzie robią te filmy. Parę lat nie wydaje się szczególnie wygórowane. Tak czy owak, efekty są oszałamiające. Fraa zresztą oglądała wywiady i relację z produkcji Wrath of the Lich King i była w szoku. Ci ludzie wyprawiali się w plener po to, żeby zobaczyć dokładnie, jak wygląda odgarnianie śniegu ręką. Bo doświadczenia ze sztucznym śniegiem nie były zadowalające, jakoś nienaturalnie sie toto rozsypywało. Bo już o czymś takim jak ludzki, żywy model grający Lich Kinga, to nie ma co wspominać. Facet stał i wbijał miecz w ziemię, żeby później było realistycznie w animacji. Krzyki przerażonego tłumu były nagrywane niemalże przy współpracy dyrygenta. Fraa jest nadzwyczaj podbudowana świadomością, że są ludzie, którzy naprawdę angażują się w produkcję takiej gry i którym zależy na efekcie. Granie w coś, po czym od razu widać, że zostało zrobione na odwal się, jest w jakiś sposób frustrujące.
O WoW'ie można dużo powiedzieć, ale na pewno nie był zrobiony na odwal się.

A i tak cała gra byłaby niczym bez aspektu ludzkiego.
Prawda jest taka, że gdyby Fraa nie miała z kim grać, to pewnie całością znudziłaby się po paru tygodniach. Duże znaczenie ma znalezienie gildii, w której można miło spędzić czas.
Wbrew pozorom, nie jest wcale fajnie, jeśli jest to polska gildia. Fraa może jest nieco uprzedzona, ale unika w WoW'ie Polaków jak ognia. Fraa nie wie do końca z czego to wynika, ale Polacy są beznadziejnymi kretynami. Może to kwestia jakichś narodowych kompleksów, może po prostu Fraa miała pecha i trafiała zawsze na durnowate dresy, których życiową ambicją było nadanie postaci imienia „Twojastara” i bluzganie po polsku na ogólnym czacie.
Tymczasem wspólne sukcesy w gildii (zabicie Lich Kinga na przykład) naprawdę cieszą. Tak samo jak zdecydowanie umila grę możliwość kontaktu z innymi ludźmi na guildczacie.
I można poćwiczyć swoją angielszczyznę...


Mimo pewnych niefortunnych decyzji, takich jak ciągłe ułatwianie rozgrywki czy dorzucanie płatnych bonusów, Fraa twierdzi, że Blizzard wykonał kawał dobrej roboty, tworząc World of Warcraft. Gra pobudza ciekawość, uczy cierpliwości („Szlag! Znowu mnie ubił, parchaty, cuchnący gnomi syn...!”), a czasem pozwala na nawiązanie interesujących znajomości. Wyraźne dopracowanie tego produktu i poczucie humoru ludzi z Blizzarda cieszy.
Tylko miesięczny abonament nie cieszy. Choć z drugiej strony, na chwilę obecną można kupić sześćdziesięciodniową kartę pre-paid za 77zł 90gr., co daje około 39zł na miesiąc. Jest to kwota, którą większość ludzi wydaje miesięcznie na zupełne bzdury typu a to piwo, a to drożdżówka, a to film, który co prawda widziało się już ze sto razy, ale skoro akurat był w promocji... I tak dalej.
Jak ktoś chce pograć, to i cena jest całkiem przystępna.





Zug-zug!



PS. Fraa jest bezgranicznie zasmucona faktem, że w Polsce nie działa zapraszanie innych graczy - za to akurat zawsze był bonus, ale o ile do niedawna bonusem tym była zebra, o tyle teraz jest to taki oto pojazd:

WoW - rocketmount

PS2. Fraa nie może się oprzeć - te animacje po prostu trzeba zobaczyć. Bez nich człowiek jest uboższy o co najmniej kilka okrzyków zachwytu i wybałuszeń oczu.

World of Warcraft:

World of Warcraft: the Burning Crusade:

i w końcu World of Warcraft: Wrath of the Lich King:

środa, 28 kwietnia 2010

ZaFraapowana filmami (23) - "Furia"

Fraa nie jest szczególną fanką Mela Gibsona. Owszem, „Zabójczą broń” lubi co jakiś czas obejrzeć, tak samo „Braveheart”, ale bez nadzwyczajnego piania z zachwytu. Tym bardziej, że „Zabójczych broni” było zdecydowanie za dużo. Jako reżysera, to praktycznie w ogóle go nie ceni, bo – mimo sentymentu do „Walecznego Serca” – jakoś „Apocalypto” zapisało się w kawiarczej pamięci bardzo źle. I choć nadal Fraa ma ogromną ochotę obejrzeć film „Maverick”, to jednak nie ma o Gibsonie nie wiadomo jak pochlebnego zdania. Lubi, owszem, ale bez przesady.

Furia
W filmie „Furia” („Edge of Darkness”) w reżyserii Martina Campbella wyraźnie widać, że Mel Gibson ma swoje latka. To już nie jest ten sam człowiek, który grał narwanego, młodego policjanta w pierwszej „Zabójczej broni”. Na plus należy policzyć, że – sam będąc mocno już podtatusiałym panem – takiego właśnie gra i nikt nie usiłuje udawać, że Gibson jest młodym, rączym amantem. Widać jednak, że stara miłość nie rdzewieje, i Mel Gibson znów wcielił się w postać policjanta.

Thomas Craven jest bostońskim detektywem, preferującym raczej spokojne życie. Jest też samotnym ojcem, a córka stanowi jego oczko w głowie. Ta jednak jest już dorosła, więc jedynie od czasu do czasu się spotykają.Dość niespotykaną rzeczą jest to, że w filmie nie pojawiła się ani jedna wzmianka o matce Emmy. Nie wiadomo czy Thomas jest wdowcem, rozwodnikiem, a może obeszło się w ogóle bez ślubu, a może Emma jest adoptowana... Sprawy rodzinne po prostu nie były poruszane. Fraa była bardzo zadowolona z tego powodu, ponieważ jest już standardem, że kiedy w filmie pojawia się samotny rodzic z dziecięciem, to muszą zaistnieć również teksty w stylu „Jesteś taka zaborcza! Nic dziwnego, że tata cię rzucił dla tej sekretarki!” albo „Gdyby mama przeżyła ten wypadek samochodowy w wakacje cztery lata temu, nigdy by ci nie wybaczyła. Wiesz dobrze, że była weganką i nie mogłaby znieść, że utopiłeś tego kotka.” – tutaj nic z tych rzeczy się nie pojawia. Jest ojciec i jest córka. I tylko to obchodzi widza, a przeszłe losy rodziny są nieistotne.


Furia - Thomas i Emma
Zresztą na podstawie obserwacji Fraa doszła do wniosku, że w Stanach samotny policjant potrafi utrzymywać całkiem sympatyczny domek w ładzie, porządku i czystości... Co jest dość dołujące, bo Fraa ma kłopot z opanowaniem chaosu w jednym pokoju, co dopiero mówić o domu... No ale mniejsza o większość.
Do Thomasa przyjeżdża córka, Emma (Bojana Novakovic). Szybko okazuje się, że jest dość paskudnie chora, szybko też zostaje zamordowana.

I tu zaczynają się schody. Wszyscy są święcie przekonani, że zamachowiec chciał zabić Thomasa (jako policjant na pewno ma wielu wrogów), ale nie wcelował i przypadkiem zginęła Emma. Jeden Thomas ma coraz silniejsze przeczucie, że może to właśnie córka była docelową ofiarą.

Zaczyna się śledztwo, w którym wychodzą na jaw tajemnice dotykające problematyki o wiele większego kalibru, niż jakieś lokalne porachunki między bandziorami i policjantami.

Furia - Jedburgh i Thomas
Obok Gibsona, w „Furii” pojawia się Ray Winstone jako Brytyjczyk, Darius Jedburgh. Tym razem nie jest już tak podobny do Russela Crowe'a jak w „Propozycji”, ale i tak jest dość charakterystyczny. Jednocześnie Jedburgh był tym bohaterem, z którym Fraa sympatyzowała w całym tym filmie najbardziej. Trudno określić jego konkretną funkcję. Anglika wzywano, kiedy pojawiał się jakiś problem wymagający rozwiązania. Jedburgh był czymś w rodzaju konsultanta, doradcy i najemnika. I Fraa musi przyznać, że wszystko o czym pomyślała, że Jedburgh powinien w danym momencie zrobić, on robił. I to było fajne.

„Edge of Darkness”, poza idiotycznym tłumaczeniem tytułu, ma sporo akcji, dość ciekawą(nawet jeśli wydumaną) intrygę, a nawet nieco humoru, celne teksty i urokliwe riposty. Jednocześnie Thomas Craven nie jest jakimś superbohaterem, tylko po prostu niezłym policjantem, który chce znaleźć osoby odpowiedzialne za śmierć córki. W niektórych scenach Fraa była bardzo pozytywnie zaskoczona, że Thomas zachowuje się naprawdę sensownie: kiedy ktoś usiłuje go rozjechać, ten zabija buca. Kiedy chce zgubić śledzących go facetów, robi to w fikuśne i pomysłowe sposoby.
Zasadnicze zastrzeżenie, które Fraa ma do tego filmu, to zakończenie. Bez żadnych wielkich szczegółów, ale jest po prostu niebywale kiczowate i tandetne. Wieje tym kiczem na odległość. To dość przykre tym bardziej, że wcześniej udało się właśnie większości głupkowatego kiczu uniknąć. Ten kontrast boli.


Tak czy tak, oglądając "Furię", można się nieźle bawić. Nie będzie to widowisko poruszające dogłębnie i aż do trzewi, ale jako zwykła, niezbyt wymagająca rozrywka spisuje się wystarczająco.

Po tym filmie Fraa ma kilka wniosków:

  • nadal lubi Mela Gibsona i nadal bez przesady;
  • coraz bardziej przekonuje się do Ray'a Winstona;
  • można wyobrazić sobie samotnego rodzica z dzieckiem, a bez patologii, wydumanych konfliktów i wyciągania drugiego rodzica jako argumentu w każdej rozmowie;
  • trzeba posprzątać...






„– Ja mogę podać ci jedynie fakty.– Wszyscy wiemy, jakie są fakty. Żyjemy sobie jakiś czas, a potem umieramy wcześniej niż planowaliśmy. To standardowa procedura.”

wtorek, 27 kwietnia 2010

Fraapujące mity (1) - Medea

Jak mogą Państwo zauważyć, Fraa wprowadziła nową kategorię. Po prostu Fraa uważa, że mity są zbyt obszerną i niedocenioną dziedziną, żeby je tak najzwyczajniej w świecie pomijać.

A właściwie to pomysł na dodanie tej kategorii zrodził się przy okazji rozmowy, w jakiej Fraa niedawno uczestniczyła, dotyczącej Medei.

Eugene Delacroix - Medea
Historyjka jako taka jest mniej-więcej znana, nawet bez nadzwyczaj wnikliwej znajomości dziejów wyprawy Argonautów. Jazon dopłynął do Kolchidy, tam czarownica Medea pomogła mu w zdobyciu złotego runa, potem odpłynęli, a w końcu Jazon porzucił Medeę dla Kreuzy, w związku z czym Medea uśmierciła Kreuzę, Kreonta, dzieci i odleciała rydwanem ciągniętym przez smoki. Niby proste, prawda?

Nie, to wcale nie jest proste. Nawet na pierwszy rzut oka tylko skończony ignorant mógłby uznać, że ta historia jest prosta.
Należy postawić się w sytuacji Medei: młoda dziewica (tak, wtedy jeszcze takie istniały), córka króla. Urodziwa, ale niezbyt zainteresowana zamążpójściem, jako że głównie zajmuje się czarami. I nagle do jej ojca, władcy Kolchidy, przybywa Jazon z obstawą i chcą złote runo. Adoratorzy Medei najwyraźniej musieli być wyjątkowo nieciekawi, bo dziewczę momentalnie zakochuje się w Jazonie (który, nota bene, sam z siebie niczym nadzwyczajnym się nie wyróżniał). No i co dalej? Jazon jest obcym facetem, którego do Kolchidy przywiodła jedynie chęć uzyskania cudownego skarbu. Medea ma do wyboru: zdradzić rodzinę i ojczyznę w imię wielkiej, , nagłej i namiętnej miłości, albo zignorować uczucie i świadomie dopuścić do śmierci wybranka. Z jednej strony rodzina powinna być ważniejsza od obcego żeglarza, ale z drugiej: obcy żeglarz miał stracić życie i Medea o tym wiedziała. A przecież początkowa „zdrada” ojca nie miała doprowadzić do niczyjej śmierci. Medea u Seneki wyraźnie mówi, że Kolchida była bogatym krajem. Czyli bez runa Ajetes też by sobie poradził. Pomoc Jazonowi więc mogła wydawać się moralnie całkiem do przyjęcia. Poza tym należy tu pamiętać o tym, że Medeę ustrzelił sam Eros, więc kobieta nie do końca mogła zapanować nad swoimi uczuciami i działaniami.
Tak więc gra toczyła się o życie żeglarza, a Medea wówczas była tylko nieśmiałą, młodą królewną. Pisząc o Argonautykach Apolloniosa z Rodos, Sinko tak się o niej wypowiedział:

„Pierwszy odzywa się Jazon, stara się delikatnie pozyskać zaufanie drżącej dziewicy i błaga ją o pomoc: Nagrodą jej będzie sława drugiej Ariadny, rozgłaszana przez Argonautów po całej Grecji. Wzruszona Medea zamiast odpowiedzi wręczyła mu prometheion: byłaby mu chętnie oddała duszę z piersi: tak jej się podobał.”
A o uczuciach targających Medeą, o jej nagłej miłości (znów – opisanej przez Apolloniosa) pisze Tadeusz Sinko nieco dalej:
„W niej rozkosze pierwszego coup de foudre i spotęgowanie uczucia przez myśl o niebezpieczeństwie grożącym »ideałowi« i konflikt między obowiązkiem i miłością, prowadzący nad brzeg samobójstwa, i samorzutna, zrazu bezinteresowna pomoc dana bohaterowi przedstawione są z pogłębieniem psychologicznym, godnym – romansopisarza.”

Bo trzeba tu dodać, że Medea nie jest po prostu wiedźmą. Wyraźnie widać, że kobieta diametralnie się zmienia odkąd spotyka Jazona. Z początkowo nieśmiałej, zakochanej dziewczyny przeobraża się w niebezpieczną czarownicę, która zrobi wszystko dla swojego wybranka. Jej miłość jest fanatyczna. Później nastąpi względny okres spokoju, raczej pomijany w tekstach starożytnych, kiedy to Medea rodzi Jazonowi dwójkę dzieci, ale potem ta groźna Medea-narzeczona wraca, tym razem jako Medea-matka i Medea-zdradzona. Determinacja, którą Jazon mógł obserwować uciekając z Kolchidy, tym razem zostaje skierowana przeciwko herosowi. Chciałoby się powiedzieć: mógł się tego spodziewać i trzymać interes w spodniach. Przecież widział swoją młodą żonę „w akcji”. Tyle że Grecy nie nosili spodni...

Znów jednak Fraa wybiega za bardzo do przodu. Do Medei-zdradzonej. A tu trzeba zatrzymać się przy Medei-dziewicy.
Medea-dziewica ratuje życie Jazonowi i wszystkim Argonautom. Jeśli herosi później dokonują jakichś wielkich czynów, to tylko dzięki Medei. Bez czarownicy, Jazon nie zdobyłby złotego runa. Tak jak Tezeusz nie wyszedłby z labiryntu bez pomocy Ariadny. Czyżby ogólna tendencja...?

W tragedii Eurypidesa Medea wyraźnie podkreśla swoje zasługi wobec Jazona:


„Atoli od początków samych zacząć muszę:
Ocaliłam cię! Wiedzą to syny Hellady,
z którymiś ongi wstąpił na Argo pokłady,
słan na poskromcę ogniem parszczącego sprzęgu
byków i na siejbiarza morderczego łęgu.
Ja smoka, co osaczał złotolite runo
w poplątanych pierścieniach, snu nie dając oczom,
zabiłam i zbawienia świeciłam ci łuną.
Ja ojca porzuciłam i pałac ojcowy,
i do miasta Jolkosu, ku peljońskim zboczom
szłam z tobą, więcej serca się radząc niż głowy.
Ja zgładziłam Peljasa, który z córek ręku
ginął w męce, ja ciebie zwoliłam od lęku...”
Z kolei u Seneki Młodszego czarownica żali się:
„Gardziłam tronem, za tobą zdążałam,dom porzuciwszy tak pełen bogactwa,że aż się złotem ozdabiało drzewa.Lecz nic nie wzięłam oprócz brata mego.Dla ciebie jego roztrwoniłam ciało.Tak, poświęciłam kraj, mojego ojcai brata mego. Tobie wstyd mój dałam.Tyle w posagu wniosłam. Zwróć go teraz!”
Można by uznać, że cóż – to ona była zakochana, więc to tak naprawdę dla własnego komfortu narzuciła się z pomocą Argonautom. Tyle tylko, że Jazon po pierwsze – sam ją poprosił o tę pomoc (o czym wspomniał Tadeusz Sinko), a po drugie – dość prędko heros dał Medei do zrozumienia, że odwzajemnia jej uczucia i że chce ją pojąć za żonę.
„Teraz dopiero pod wpływem delikatnych słów i łez Medei obudziła się w Jazonie miłość do niej. Coraz czulsza rozmowa doprowadziła go wreszcie do prośby, by jechała z nim do Grecji i została jego żoną: »i nic innego nie rozłączy nas w miłości, aż przeznaczona śmierć nas zakryje« (– 1130).”
Owidiusz w Heroidach wkłada w usta Medei takie słowa:
„Oto wygnanka, wzgardzona, porzucona bez pomocy, pisze do nowo poślubionego; a może zajęty królowaniem nie masz wolnej chwili? Ja, choć byłam królową Kolchów, o ile pamiętam, znalazłam czas dla Ciebie, gdyś prosił, abym Ci pomogła swą czarodziejską sztuką. (…)
I przemówiłeś niewiernymi usty: „Fortuna dała Ci moc i od Twej woli zależy moje ocalenie, me życie i śmierć są w Twoim ręku. Móc zabijać to dosyć dla kogoś, kogo cieszy taka potęga, lecz Ty, gdy mnie uratujesz, większą będziesz miała sławę. Zaklinam Cię na moje nieszczęścia, które możesz złagodzić, na ród Twój i na boskość Twego wszechwidzącego dziada, na oblicze i święte tajemnice Potrójnej Diany, na mnogość innych bogów, jakie czci ten lud, o dziewico, ulituj się nade mną, zmiłuj się nad moimi bliskimi! Na wieki pozostanę Twoim za Twe dobrodziejstwa. A jeśli nie pogardzisz pelazgijskim małżonkiem (lecz skądżeby bogowie mogli być dla mnie tak łaskawi?) prędzej duch mój rozwiałby się w powietrznych przestworzach, zanim by inna miała dzielić mą łożnicę, niż Ty, moja ślubna żona. Niechaj świadkiem mi będzie Junona, patronka świętych małżeńskich więzów i ta bogini, przed którą stoimy w jej marmurowej świątyni!”
Słowa te (i tyle innych!), a także Twa prawica, co uścisnęła moją prawą rękę, poruszyły serce łatwowiernej dziewczyny. Widziałam nawet łzy: czyżby i one też miały być fałszywe? I otom, młódka, szybko uwierzyła Twym słowom.”

Nikt nie wymuszał na Jazonie przysiąg. Za przeproszeniem: „Widziały gały co brały”. Brały barbarzynkę i czarownicę. Pokornie ją prosił, żeby przyjęła go jako męża. To chyba już podpada pod wykazanie się inicjatywą, czyż nie? Medea poszła za herosem.

I w końcu Jazon i Medea lądują u Kreonta. Mają dwóch synów. Wszystko by było pięknie, gdyby tylko nie to, że Jazon – ten sam, który przysięgał na Hades (dla Greków przysięga na Hades była absolutnie nie do złamania) wierność, mąż i ojciec – przygruchał sobie królewnę Kreuzę.

Czy można się dziwić, że Medea wpadła w furię? Przecież ona poszatkowała własnego brata, żeby ocalić Jazona! Pocięła na kawałki i wrzuciła je do morza – takie pohańbienie zwłok byłoby ze wszech miar uważane za zbrodnię, gdyby chodziło o obcego człowieka. A tutaj dodatkowo przecież to brat! Medea, dla której bynajmniej czyn ten nie był łatwy, sądziła, że Jazon również jest skłonny do poświęceń dla młodej małżonki.
A jednak okazało się, że nie.
Medea z przerażającą jasnością zdaje sobie sprawę z tego, że przerobiła brata na gulasz zupełnie niepotrzebnie. Że córki Peliasa zrobiły z ojca zupę równie niepotrzebnie. Wszystkie te okropności, które – przesłonięte bezgraniczną miłością – wydawały się co prawda straszne, ale konieczne, nagle okazały się bezcelowymi zbrodniami.
Dziwne, że w takiej sytuacji Medeę ogarnęło szaleństwo?

Tutaj można w końcu przejść do Medei-zdradzonej.
W tej kobiecie nie ma już śladu dawnej nieśmiałej dziewicy. Niewinność poszła precz gdzieś w okolicach Peliasowych córek. A jednak czarownica wciąż kocha – tym razem: dzieci. Tak jak cała nienawiść skupia się na Jazonie i jego nowej rodzinie, tak miłość koncentruje się na synach.
Owszem – Fraa twierdzi, że Medea zabiła synów z miłości. Dlaczego? A bo Medea u Seneki mówi:

„Oby nie nadszedł nigdy dzień ów straszny,gdy się przesławny ród ze szpetnym złączy:Feba wnukowie – z potomstwem Syzyfa.”
i nieco dalej:
„Znów jestem matką i wzgardzoną żoną.Szał mnie opuszcza. Ja miałabym przelaćkrew moich dzieci? Lepiej odstąp, gniewiei straszne myśli: zło tak haniebne!Za jakie czyny, wszak nie popełnione,ta kara? Winien zbrodni – ojciec Jazon,a bardziej winna krwi chciwa Medea.Jeżeli umrą, już nie będą moje.Jeżeli zginą, moimi zostaną.”
A u Eurypidesa:
„Nie zostawię swych dzieci – w nieprzyjaciół ręku”
oraz:
„O, nie! … Me ręce dół im wygrzebią grobowyw gaju Hery, dostojnej patronki zamkowej,by który z wrogów mściwych dłońmi zuchwałeminie naruszył ich kości.”

Zabicie dzieci jest dla Medei sposobem na to, żeby nie oddać ich Jazonowi. To ona jest ich matką. Ona, wywodząca się od samego Słońca. Nie pozwoli na takie pohańbienie jej synów.
Fraa twierdzi i będzie twierdzić, że jest w tym pewna pokrętna logika.

A jaka jest w tym wszystkim pozycja Jazona?
W tragedii Eurypidesa Jazon przychodzi do Medei i usiłuje wytłumaczyć swoje zachowanie. Co gorsza, utrzymuje, że to wszystko robi nie z chuci, tylko z rozsądku i tak naprawdę Medea powinna być mu wdzięczna:

„Otoś jest przesadzona z barbarzyńców krajuna grunt Hellady, kędy w zacnym obyczajui wedle praw żyć możesz, nie pod grozą pięści.Mir twej mądrości dotarł do najdalszych częściHellady... W sławie chodzisz! Tam, na świata krańcu,gdybyś została, nikt by nie wspomniał o tobie.Ja zaś ni złota nie chciałbym mieć w dzbańcu,ni piać w piękniejszym niż Orfej sposobie,gdyby mi w zamian los odmówił – sławy.Tyle, co się dotyczy trudów mej wyprawy,samaś bowiem poczęła te słów przykre waśnie.Skoro zaś mój królewski związek tak cię złości,przeto ci udowodnię, żem postąpił właśnieroztropnie, obyczajnie i z szczerej miłościdla cię i dla mych dzieci. – Lecz słuchaj spokojnie.Kiedy tutaj przyszedłem z krainy Jolkosu,wciąż w zaciekłej z niedolą nieprzepartą wojnie,czy mógłbym sobie życzyć szczęśliwszego losunad ożenek z królewną, ja – tułacz bezdomny?Nie, bym się tobą znudził, co ciebie tak bodzie,ani dla pieszczot nowych chuci nieposkromnej,ni dla dziatwy liczniejszej, z twem łonem w zawodzie,bo tych, któreś zrodziła, dość mi i te cenię –lecz głównie, byśmy mieli przystojne schronieniei nie cierpieli braku, gdyż wiem, że człowiekabiednego i przyjaciel ominie z daleka.Synów wychować godnie, jak memu rodowiprzystoi, braci spłodzić dzieciom twego łonai jednej czci węzłami złączyć dwie rodziny –takie marzyłem szczęście! Na cóż tobie dziecijeszcze? Ja chcę przez dziatwę, co będzie zrodzona,wspomóc żyjące. Zali w tem dopatrzysz winy?Rozsądek-byś widziała, lecz cię zazdrość ślepi...”

...i dalej w tym tonie. Proszę sobie to wyobrazić: jesteście Państwo młodą dziewicą, córką króla bogatej Kolchidy. Porzucacie bogactwo i palicie za sobą mosty, bo jakiś frajer obiecał Państwu, że będziecie żyli długo i szczęśliwie. Przy pierwszej lepszej okazji ów frajer żeni się z dziewczątkiem, które nie porzuciło dla frajera bogactwa, więc oboje będą mogli grzać się przy pałacowym kominku. Ach, w międzyczasie frajer zrobił Państwu dwójkę dzieci.
I ów frajer usiłuje Państwu wmówić, że:

  • Tam gdzie Państwo do tej pory żyliście (jako córka króla!), byliście biedni i nieszczęśliwi.
  • Tu, gdzie teraz Państwo żyjecie (jako uboga wygnanka), jesteście przeszczęśliwi, bo w końcu jesteście w cywilizacji!
  • Powinniście się państwo cieszyć, że frajer zostawia Państwa na lodzie i żeni się z lepszym modelem, bo dzięki temu Państwa dzieci będą miały doborowe rodzeństwo (z pośledniejszego rodu, ale aktualnie bogatsze).
  • Państwo co prawda muszą uchodzić z kraju, do końca nawet nie wiadomo dokąd, ale generalnie powinniście Państwo być niesamowicie wdzięczni frajerowi.


Jeśli Fraa miałaby jakieś wątpliwości, to po przeczytaniu linii obrony Jazona, musiałaby go momentalnie znienawidzić. Nóż się w kieszeni otwiera.

Fraa przeprasza, że w tym wpisie więcej jest cytatów, niż tekstu własnego. Najzwyczajniej w świecie teksty autorów starożytnych najlepiej obrazują to, co Fraa chce powiedzieć.
A Fraa chce powiedzieć to, że Medea jest wspaniałą kobietą. I już.



Lektury podstawowe:

  • Lucius Annaeus Seneca, Medea, przeł. E.Wesołowska, Poznań 2000
  • Euripides, Medea; Hippolitos, przeł. B. Butrymowicz, Wrocław 2007
  • Publius Ovidius Naso, Heroidy, przeł. W. Markowska, Kraków 1986
  • Gaius Valerius Flaccus, Argonautyki: ksiąg osiem, przeł. S. Śnieżewski, Kraków 2004
  • T. Sinko, Literatura grecka, T. 2 cz. 1, Literatura hellenistyczna (wiek III i II przed Chr.), Kraków 1947



„Wyrwałeś się ze związku ze straszną Fazyjką.
Już nie będziesz zmuszony pieścić dzikich piersi.
Szczęśliwcze, bierz eolską dziewicę za żonę –
tym razem zgodnie z wolą i po myśli teściów.”

sobota, 24 kwietnia 2010

Odcinek 20

Na wstępie Fraa pragnie przeprosić (ha! paradne, doprawdy...) za makabryczne opóźnienie z Odcinkiem 19. Został on już uzupełniony, gdyby ktoś pytał.


Fraa musi przyznać, że sprawia jej pewną radość obdarzanie martwego Frankiego większą porcją energii życiowej, niż Grabarza. Być może w istocie Fraa dużo lepiej bawi się z projektem Jedną Nogą w Grobie, niż potencjalny Czytelnik, ale to w niczym nie przeszkadza. Ponadto Fraa nie może się oprzeć parszywej pokusie dorzucenia do tych dwóch panów jakiejś miłej pani. To znaczy oczywiście oprócz Petunii. No ale w końcu Petunię dość trudno rozpatrywać w kategoriach „kobieta” czy też „miła pani”.

Właściwie wiele więcej nie można przy tej okazji już napisać.

Endżoj.


 

piątek, 23 kwietnia 2010

ZaFraapowana filmami (22) - "Underworld 2: Ewolucja"

Dawno, dawno temu, Fraa obejrzała (przypadkiem, to na pewno był zbieg złych okoliczności) film zatytułowany „Underworld”. Obiecała sobie wtedy, że więcej tego wytworu kijem przez szmatę nie tknie. Stało się tak, że jednak wygrało tak zwane prawo serii, w związku z czym, skoro Fraa już miała sposobność obejrzenia „Underworld 2: Evolution” – nie omieszkała z niej skorzystać.

Jeśli jeszcze raz Fraa wpadnie na jakiś równie świetny pomysł, niech ktoś z Państwa ją kopnie, dobrze?

Underworld 2 - Ewolucja
Oczywiście część uwag dotyczących tego filmu, siłą rzeczy odnosi się również do części pierwszej. (swoją drogą, Fraa była naprawdę przerażona, bo kiedy wpisała w Googlach „Underworld”, rozwinęły się w podpowiedziach hasła „Underworld 2”, „Underworld 3” oraz... „Underworld 4”, który ma wejść do kin w przyszłym roku – czyżby niebawem „Underworldów” w istocie miało być więcej niż „Akademii policyjnej” i „Gangu Olsena” razem wziętych?).

Zacząć więc należałoby od kwestii dotyczących całokształtu, bez szczególnego wskazania na konkretną część.
Bohaterką, która oczywiście swoją zajebistością ma rzucać na kolana widzów, jest Selene (Kate Beckinsale) – pomijając już jakże, ach jakże oryginalnie wymyślone, mhroczne imię, warto przyjrzeć się samej postaci. W gruncie rzeczy jest to kobiecina straszliwie nieporadna, która przez większą część filmu jest słabsza od wszystkich naokoło – dopiero na końcu, nie wiedzieć czemu, spina się do rozniesienia w pył wszystkiego co się rusza i na drzewo nie ucieka. To trochę jak filmy z van Damme'm. Jakkolwiek Fraa zawsze miała sentyment do tego aktora, to jednak zazwyczaj schemat był ten sam: najpierw grany przez van Damme'a bohater dostaje wciry od wszystkich, a w ostatnich pięciu minutach, mając połamane wszystkie kończyny, nagle spada na niego przypływ siły i mocy tak niespodziewany, jak Hiszpańska Inkwizycja. Tak jest i tutaj. Ten schemat jeszcze wyraźniej chyba rysuje się w przypadku drugiego bohatera, mieszańca Michaela (Scott Speedman).
Przy tym bohaterowie są tak płascy, że chciałoby się ich porównać do kartki papieru, ale przecież nawet kartka papieru ma jakieś znamiona trójwymiarowości. Oni są jak rysunek kartki papieru, popełniony na kartce papieru. Ich poszczególne charakterystyki można zawrzeć góra w trzech słowach i naprawdę wyczerpać tym samym temat.

Ale elementem, który Fraa zawsze uważała za szczególnie urokliwy, jest wygląd Selene. Po pierwsze, jak wszyscy dobrze wiedzą, po zostaniu wampirem, włosy stają się czarne... No dobrze, dobrze – w „Wywiadzie z Wampirem” Claudia też miała loczki. Powiedzmy, że coś w tym jest. I że to wcale nie jest dbałość dzielnej Selene o to, żeby wyglądać mrocznie w najbardziej kiczowaty i tandetny sposób. No bo jakimi ścieżkami, tak na oko, biegną myśli bohaterki? „Jestem wampirzycą. Czyli przefarbuję się na czarno, będę bardziej tró.”?
Najwyraźniej jednak coś w tym jest, bo wystarczy spojrzeć na obuwie Selene. Zaiste, nie ma nic lepszego, niż bieganie po bezdrożach, skałach, lasach, zrujnowanych zamkach – w butach na kilkucentymetrowym koturnie i obcasie, na którym można by uskuteczniać taniec na rurze. Człowiek mógłby pomyśleć, że Selene byłoby wygodniej w trampkach albo trzewikach, ale nie dajcie się Państwo zwieść! Trampki i trzewiki nie są przecież dość mroczne...
Fraa ma bardzo złe zdanie o wampirach, jeśli widzi, że to banda kretynów, dla których turbomroczny image jest istotniejszy niż zwykła wygoda. Wygląda na to, że to banda pustych jak portfel pod koniec miesiąca, lalkowatych kretynów, którzy przede wszystkim dbają o stosownie „wampiryczne” pozory, a potem o całą resztę.

Oprócz bohaterów, jest też kwestia efektów specjalnych. Film tego rodzaju mógłby nimi rekompensować idiotyczną, przewidywalną fabułę i durnych bohaterów. Niestety, Fraa momentami miała wrażenie, że „Underworld” jest produkcją niskobudżetową. Wszystko naturalnie dzieje się po ciemku, więc połowy rzeczy nie widać. Przemiany wilkołaków są absolutnie pozbawione płynności, a same wilkołaki nie wyglądają lepiej od wilkołaków z filmów z lat osiemdziesiątych. Ich kukłowata sztywność jest zwyczajnie irytująca. Z kolei półwilkołak Michael wygląda jak skrzyżowanie smerfa z "Avatara" i wampira z "Buffy".

A teraz nieco konkretniej, czyli na co szczególnie można zwrócić uwagę w filmie „Underworld 2: Ewolucja”?



1. Kiedy bodajże Marcus (Tony Curran) chłepcze krew Selene, widzi jej wspomnienia. Widz poznaje te wspomnienia w krótkich migawkach. Jak, na litość Phila – Księcia Półmroku i władcy Piekiełka, Selene mogła mieć we wspomnieniach coś, czego nie widziała, bo rozgrywało się za jej plecami? A to właśnie widać w jednej z tych migawek. Coś, co właśnie ukryto przed Selene.

2. Derek Jacobi – dlaczegóż, ach, dlaczegóż tak nisko upadł? Fraa rozumie, że przecież to tylko praca, zapłacili to zagrał, ale mimo wszystko... żal pozostaje. Fantastyczny w „Ja, Klaudiusz” i równie świetny w „Kronikach braciszka Cadfaela”, a tutaj nagle godzi się na bycie jakimś tandetnym Corvinusem. Z drugiej strony, może to i dobrze. Dzięki temu, że Corvinusa zagrał Derek Jacobi, Fraa była w stanie w ogóle znieść tę postać.
3. Kiedy Marcus, jako ten potwór straszliwy i skrzydlaty, leciał obok lub przed jadącą ciężarówką... Dlaczego nie powiewała mu kiecka? Jest tak zajebisty, że nawet pęd powietrza go omija?
4. Fraa z radością zauważyła, że w tym filmie wampiry częściej piją krew innych wampirów, niż kogokolwiek „z zewnątrz”. Właściwie Fraa w tej chwili nie może sobie przypomnieć, żeby jakiś człowiek został dziabnięty. Za to wampiry – każdy każdego. Swoją drogą, jak na istoty, które muszą pić krew, żeby przeżyć, wampiry z „Underworld” są niesamowicie mocno ukrwione. Posoka tryskała na wszystkie strony i rozlewała się w obfite kałuże.


Fraa nie ma siły pisać nic więcej. Film właściwie mógłby być pastiszem, gdyby był zrobiony troszeczkę z jajem. A tak, to jest zbyt kiczowaty i durny na poważną produkcję, ale zbyt smętny na parodię. I wychodzi takie nie wiadomo co... Tłajlajt dla dorosłych? Tylko nie błyszczeli. A reżyser, o ironio!, nazywa się Len Wiseman...




„Idę się odlać, Grucha, bo nie chcę na to patrzeć.”

czwartek, 22 kwietnia 2010

Fraa w czytelni (18) - "Wojna Światów"

(bez zdjęcia, jako że książka była w bibliotecznej oprawie, czyli przedstawiała sobą jednolicie brązowy prostokąt... Fraa nie ma pojęcia, jak wyglądała oryginalna okładka tej książki)

Autor: Herbert George Wells
Tytuł: „Wojna Światów”
Przekład: Henryk Józefowicz

Tytuł oryginału: „The War of the Worlds”
Język oryginału: angielski
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1977
Wydawca: Iskry


Po przemiłej lekturze „Wehikułu Czasu”, Fraa radośnie zabrała się za czytanie „Wojny Światów” tegoż autora. I przyznać musi, że była to bardzo słuszna decyzja.
Być może części z Państwa tytuł ten kojarzy się głównie z Tomem Cruise'm i piszczącą dziewczynką z klaustrofobią. Fraa ma jednak nadzieję, że nie, bo to by było dość straszne.
Tak właśnie – najnowsza adaptacja filmowa „Wojny Światów” jest absolutnie straszliwa. Jest tak zła, że nawet nie sięga do dna, żeby zapukać w nie od spodu.
„Wojnę Światów” trzeba przeczytać.
Rzecz w tym, że po raz kolejny jest to historia, która nie przedstawia Bohatera uwikłanego w jakieś wydarzenia i rozprawiającego się z nimi, a przedstawia wydarzenia. Bohater jakiś jest, ale jest nieważny, jest jedynie czymś w rodzaju samobieżnej kamery w rękach czytelnika.
Powieść ma postać relacji czy pamiętnika pewnego wykształconego mężczyzny, który opowiada o tym, jak to był świadkiem ataku Marsjan na Ziemię. Ale – jak już Fraa wspomniała – ten człowiek nie ma wielkiego znaczenia. Wiadomo, że ów inteligent przetrwa tę straszliwą, choć stosunkowo krótką, wojnę, bo przecież trudno, żeby opowiadał tę historię po śmierci, prawda? Wiadomo też, że przeżyje jego brat, bo narrator wspomina, że o swoich perypetiach rzeczony brat opowiedział mu później. W ogóle od początku wiadomo, że ludzkość przetrwała i że Marsjanie ostatecznie przegrali wojnę, bo bardzo szybko pojawiają się wzmianki o późniejszych badaniach, jakie ludzie prowadzili na tym, co pozostało po niebezpiecznych agresorach.
„Wojny Światów” nie czyta się po to, żeby dowiedzieć się co się stanie. Czyta się po to, żeby zobaczyć jak dojdzie do tego, do czego dojdzie.
Bohater nie jest istotny, bo – tak jak w „Wehikule Czasu” – jest to tylko obserwator. Czytelnik widzi Anglię atakowaną przez Marsjan oczami wykształconego mieszkańca niewielkiego miasteczka niedaleko Londynu. Tym samym podczas lektury można poczuć się, jakby było się w środku wydarzeń. To właśnie dlatego Fraa z zapartym tchem czytała, jak to bohater tkwił nieruchomo pod węglem i drewnem w piwnicy zrujnowanego domu, podczas gdy macka Marsjanina pełzała dookoła w poszukiwaniu żywej istoty. A nie dlatego, że była ciekawa, czy bohaterowi uda się wymknąć.

Jest to zresztą podstawowa różnica między książką a filmami. Bo filmy traktują o Wielkich Bohaterach, którzy stawiają czoła straszliwemu zagrożeniu (zagrożeniu, które nawiasem mówiąc w filmach dotknęło cały świat, podczas gdy Wells ograniczył się do Anglii, a właściwie do okolic Londynu). Tymczasem Wells napisał powieść, w której pokazał rozwój nastrojów i zachowań społeczeństwa w obliczu takiego zagrożenia, pokazał też różnice, jakie mogą istnieć między Ziemianami a przybyszami z Kosmosu. Wskazał na uniwersalność pewnych mechanizmów (poszukiwanie przestrzeni do życia, chęć przetrwania gatunku), ale też na to, że – kolokwialnie mówiąc – „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. Mimo że wielokrotnie w „Wojnie Światów” pojawia się wzmianka o tym, że Marsjanie byli odrażający, czytelnik znajduje też takie uwagi:

„Zanim osądzimy ich zbyt surowo, przypomnijmy sobie, jak bezlitośnie tępił własny nasz gatunek nie tylko zwierzęta, bizony i ptaki dodo, ale i inne rasy ludzkie, na niższym stojące szczeblu rozwoju. Choćby Tasmańczycy wytępieni doszczętnie w ciągu pięćdziesięciu lat przez przybyszów z Europy. Czyż tacy z nas apostołowie litości, byśmy mieli prawo żalić się na Marsjan postępujących tak samo z nami?”
albo:
„Dla nas sama już myśl o tym jest niewątpliwie odrażająca, sądzę jednak, iż należy równocześnie pamiętać, jak odrażającymi musiałyby wydać się inteligentnemu na przykład królikowi nasze mięsożercze zwyczaje.”

Toteż sucha logika i pewna doza zrozumienia dla Marsjan mieszają się w powieści z przerażeniem i odrazą.

Wells zaprezentował też pewien wachlarz osobowości, z których każda przyjmuje inną postawę podczas tytułowej wojny. Jest więc artylerzysta, który stawia na siłę, rozum i wytrwałość. Który odmalowuje przed oczami narratora wizję świata, w którym ludzie co prawda przegrali bitwę, ale jednak przeżyli; z jednej strony są jak dzikie zwierzęta, żyją w ukryciu, z drugiej jednak nie tracą człowieczeństwa dzięki dbałości o spuściznę intelektualną. Aż w końcu, pewnego dnia może nawet ci ludzie, uśpiwszy czujność Marsjan, zdołaliby nauczyć się obsługi machin najeźdźców?
Fraa zresztą zatrzymała się na dłużej nad rozmową z artylerzystą, jako że wypowiada on naprawdę mądre słowa, jak choćby przy okazji omawiania zachowań ludzi podczas marsjańskiego panowania:

„A kiedy sprawy tak się układają, że ludzie zaczynają odczuwać konieczność działania, zaraz znajdują się słabi albo tacy, co słabną na samą myśl o potrzebie ruszenia mózgiem, i zawsze wykombinują taką religię, co zabrania wszystkiego, górnolotną i głoszącą ufność i pokorę wobec prześladowców i poddanie się woli Stwórcy.”
I inne, przy których Fraa nie mogła powstrzymać radosnego wyszczerza:
„Bo ostatecznie żyć po to, by psuć rodzaj ludzki, to nielojalność.”
czy:
„Silne, mądre kobiety będą także potrzebne – nie żadne lalkowate ślicznotki ze słodkimi ślepkami.”

Inną postacią jest z kolei wikary, którego słaba wiara w żaden sposób nie jest w stanie ocalić przed postępującym szaleństwem i straszliwym losem.
Pojawia się, wspomniany wcześniej, brat narratora. Ten nie dość, że sam walczy o ocalenie, to ratuje również dwie damy z opresji i dba o nie w dalszej podróży. Podróż ta zresztą jest pełna niebezpieczeństw – nie ze względu na Marsjan, ale przez ludzi.
Początkowo obojętni, nawet nastawieni lekko drwiąco do nowinek o Marsjanach, ludzie stopniowo poddają się panice, aż w końcu bohaterowie są świadkami iście dantejskich scen, takich jak wzajemne tratowanie się uciekinierów, morderstwa i rabunki.

„O trzeciej ludzie tłoczyli się i tratowali nawet na ulicach Bishopsgate. O kilkaset jardów od liverpoolskiego dworca strzelano z rewolwerów, kłuto się nożami, a rozwścieczeni policjanci rozbijali pałkami głowy tych, do których ochrony byli przecież powołani.”

Niektórzy ludzie do samego końca nie zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa – ci stawali się elementami przejmujących epizodów takich jak ten, w którym staruszek z uporem maniaka utrzymuje, że musi zabrać ze sobą skrzynkę z orchideami.

Jednocześnie – obok studiów zachowań ludzkich w obliczu ataku Marsjan, Wells daje fantastyczny pokaz wizjonerstwa. W powieści wydanej po raz pierwszy w 1898 roku opisał laser (Snop Gorąca) oraz wojnę totalną z użyciem gazów trujących (Czarny Opar). Artylerzysta w swojej koncepcji przyszłości opowiada o tym, jak to wśród ludzi – będących już pod panowaniem Marsjan – znajdą się i tacy, którzy będą służyć najeźdźcom, będą wystawiać własnych pobratymców i sprzedawać ich wrogowi dla uzyskania pewnych łask czy specjalnego traktowania. Narrator reaguje na coś takiego oburzeniem, twierdzi, że trudno wyobrazić sobie, żeby istota ludzka dopuściła się tak haniebnych czynów. I jakkolwiek Fraa szczerze i serdecznie nie lubi literatury wojennej i powojennej, to tutaj od razu nasunęło się skojarzenie z całkiem świeżą historią, z łagrami i nie tylko.

Pojawiają się też poruszające obrazy opustoszałego, zniszczonego Londynu. Ziemi porośniętej czerwonymi, marsjańskimi roślinami. Opisy świata, który znalazł się u progu zagłady.

Fraa naprawdę jest zachwycona „Wojną Światów” Wellsa. Adaptacja z 2005 roku okalecza to dzieło właściwie w każdym aspekcie. Wycina niezwykle istotny element narastania strachu, tej gęstniejącej atmosfery. Podczas gdy w książce tajemnicze walce lądują gdzieś na polu, po czym następuje marsz Marsjan na Londyn, a równocześnie ucieczka ludzi, w filmie obcy przywalają prosto w centrum miasta, momentalnie wywołując panikę i tradycyjną, efektowną papkę z Cruise'm na czele. Na czele papki, nie na czele efektowności...

Zdecydowanie warto przeczytać.





„Dno walca odkręcało się od wewnątrz. Widać już było ze dwie stopy lśniącego gwintu. Ktoś popchnął mnie tak silnie, że omal nie spadłem na obracające się dno. Odwróciłem się i w tej właśnie chwili śruba musiała wykręcić się do końca, gdyż dno upadło z brzękiem na piach. Odepchnąłem łokciem napierającego na mnie mężczyznę i znowu zwróciłem wzrok ku jamie. Kolisty otwór walca był przez chwilę całkowicie czarny. Zachodzące słońce raziło prosto w oczy.”

środa, 21 kwietnia 2010

ZaFraapowana filmami (21) - "Święci z Bostonu: Dzień wszystkich świętych"

Popełnianie sequeli do genialnych dzieł jest ryzykowne. Żeby spełnić oczekiwania widza, który oglądał pierwszą część, trzeba wyprodukować coś równie świetnego, a najlepiej jeszcze trochę lepszego. Fraa ufa, że Troy Duffy starał się jak mógł. A jednak o nakręconej w 2009 roku kontynuacji można powiedzieć tylko tyle, że nie dorównuje pierwszym „Świętym z Bostonu”.
Co nie oznacza, że jest filmem, który ogląda się bez przyjemności.

Boondock Saints II
W ogóle sama koncepcja na popełnienie sequelu ma swoje plusy i minusy: w jakiś sposób wciąż cieszy oglądanie braci McManus (Fraa zauważyła, że nawet na oficjalnej stronie filmu raz jest MacManus”, a innym znów razem McManus”) w akcji. Poza tym, z jednej strony wiadomo, że wybicie paru gangsterów, w tym części na oczach dziesiątek ludzi, musi mieć jakiś ciąg dalszy. Takie rzeczy nie idą w zapomnienie – zemsta innych gangsterów wisi w powietrzu. W dodatku mała też szansa, żeby FBI tak po prostu odpuściło, a przecież Paul Smecker nie był jedynym agentem. Ponadto Il Duce jest postacią, która daje duże pole do popisu, jeśli chodzi o dorabianie mu historii – budzący grozę zabójca, który z jakichś powodów nie uśmiercił braci McManus, bez wątpienia wzbudza ciekawość.
Pytanie jednak, czy ta ciekawość powinna być zaspokojona.
W tajemniczych postaciach piękne jest właśnie to, że są tajemnicze. Obnażenie wszystkich ich sekretów często odziera je z magii i sprawia, że tracą pierwotny urok.
Tak samo ma się sprawa z zemstą Yakavetty. To trochę jak z baśniami: księżniczka wychodzi za księcia na białym koniu po tym, jak uśmiercił on złą wiedźmę, po czym żyją długo i szczęśliwie. Jeśli ktoś zacznie snuć kolejną opowieść o tym, że zła wiedźma właściwie miała oddanego brata-nekromantę, który zwołał chłopaków z dzielnicy i razem czają się teraz na księcia w ciemnym zaułku, w dodatku książę wszędzie zostawia brudne skarpetki, a księżniczka zaczyna okropnie tyć, to pryska cała magia pierwotnej baśni. I tak to wyglądało ze „Świętymi z Bostonu” – okazało się, że po finalnym „żyli długo, szczęśliwie i do końca swoich dni mordowali złych” nastąpił ciąg zdarzeń, który odarł pierwszy film z magii.

Eunice Bloom
Z jakichś powodów Paul Smecker (Willem Dafoe) musiał zostać zastąpiony agentką specjalną Eunice Bloom (Julie Benz) – już to źle wróżyło, bo Paul Smecker był postacią absolutnie genialną. A jednak okazało się, że jest jeszcze gorzej. Eunice Bloom to twarda, błyskotliwa i złośliwa agentka, której wszyscy się boją i której nikt nie podskoczy. Jej ciętymi ripostami można kroić dojrzałe pomidory. Przynajmniej w założeniu. Bo prawda jest taka, że Fraa była niemożebnie zirytowana niemal każdym wystąpieniem Eunice. Począwszy od denerwującej intonacji, a skończywszy na nieustannym podkreślaniu zajebistości agentki i wtórne udziwnianie, typu retrospekcje z udziałem Eunice (a ubieranie jej przy tym w kowbojskie wdzianko to już w ogóle pasowało jak pięść do nosa) czy zatyczki do uszu, tak bardzo zalatujące popłuczynami po sposobie badania miejsca zbrodni wyznawanym przez Paula Smeckera. Owszem, Eunice zaplusowała w paru scenach, ale ogółem jednak działała na nerwy.

Kolejną różnicą jest zdecydowane rozwinięcie wątku Il Duce: widz poznaje całą jego historię. Czy to źle czy niedobrze – każdy musi ocenić to we własnym zakresie.
Romeo
Oczywiście ktoś musiał zastąpić Rocco. Tutaj akurat Fraa musi przyznać, że była całkiem pozytywnie zaskoczona tą zmianą. Meksykanin Romeo (Clifton Collins Jr.) jest (dosłownie) barwną postacią, zabawną w zupełnie inny sposób niż Rocco. Rocco (David Della Rocco) zresztą też się pojawia – w czymś w rodzaju snów, jako coś w rodzaju ducha. Mobilizuje braci McManus do działania. I trzeba przyznać, że po tych dziesięciu latach, które minęły od pierwszych „Świętych z Bostonu”, Rocco strasznie się roztył. Na szczęście jest solidnie zarośnięty i ma wielkie bryle przeciwsłoneczne, ale i tak widać, że buźkę ma mocno pucułowatą. Zresztą te dziesięć lat widać też w przypadku samego Connora McManusa (Sean Patrick Flanery). Fraa musi przyznać, że w niektórych momentach zastanawiała się, czy to ten sam aktor. Najlepiej przetrzymał czas między „Świętymi z Bostonu” a sequelem Murphy McManus (Norman Reedus) oraz Il Duce (Billy Connolly).

Boondock Saints II - all
Jeśli idzie o film całościowo, to zawiera pożądaną dawkę strzelaniny i skakania, ponadto postacie nadal są wyraziste. Po prostu brakowało lekkości i świeżości pomysłu z części pierwszej. Ale jak już Fraa mówiła: robienie sequelu do genialnego filmu to straszliwe ryzyko. Całe przedsięwzięcie jest praktycznie z góry skazane na ogólną tendencję spadkową.
Fraa musi też ze smutkiem przyznać, że muzyka w „Świętych z Bostonu II” to też nie to. Momentami pojawiają się dobrze znane kawałki z pierwszej części, ale są i nowe utwory, które nie tworzą, niestety, takiego klimatu, jaki był w „Świętych z Bostonu” z 1999 roku.

Fraa nie wyklucza, że będzie wracać do tego filmu. Zapewne nie tak często, jak do pierwszych „Świętych z Bostonu”, ale jednak bracia McManus, Romeo, Il Duce, trójka pierdołowatych policjantów i jedna cudna niespodzianka pod sam koniec sprawiają, że film naprawdę chce się oglądać, nawet jeśli agentka specjalna Eunice gorliwie pracuje nad zniechęceniem do tego widza.
Może to i lepiej, że „Święci z Bostonu II: Dzień wszystkich świętych” nie poszedł w kinach. Pewnie wiele osób plułoby sobie w brodę w związku z głupio wydanymi pieniędzmi. Bo film jako taki jest fajny, momentami bardzo fajny, ale trzeba pogodzić się z tym, że wciąż przyćmiewają go pierwsi „Święci z Bostonu” i tego się nie przeskoczy.




„And shepherds we shall be for Thee,

my Lord, for Thee.
Power hath descended forth from Thy hand,
that our feet may swiftly carry out Thy command.
So we shall flow a river forth to Thee
and teeming with souls shall it ever be.
In nomine Patris et Filii
et Spiritus Sancti.”
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...