wtorek, 30 lipca 2019

...i po amerykańsku: "Spaceman"


Autor: Mike Massimino
Tytuł: Spaceman. Jak zostać astronautą i uratować nasze okno na Wszechświat?
Tytuł oryginału: Spaceman. An Astronaut’s Unlikely Journey to Unlock the Secrets of the Universe
Tłumaczenie: Krzysztof Bednarek
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2018
Wydawca: Agora SA

No dobra. Po pierwsze: tłumaczenie tytułu jest cokolwiek głupie. Nie mam pojęcia, skąd i po co nastąpiła taka zmiana – nie wydaje mi się też, żeby to była zmiana udana. No bo po prostu tytuł oryginalny o wiele lepiej oddaje zawartość tej książki.

Ale po drugie: kurde, to po prostu taka fajna książka jest, no. Od samego początku pozostawałam w szoku, jak bardzo inna jest od Ceny nieważkości. Oczywiście, temat także jest inny, bo Kortko i Pietraszewski opisywali głównie początki kosmicznego wyścigu, ze szczególnym naciskiem na udział Związku Radzieckiego, podczas gdy Massimino opowiada, cóż, o swoim życiu – począwszy od dzieciństwa, kiedy to zapragnął zostać astronautą. Nie mamy tu wielkiej polityki, gorzkich refleksji na temat historii, szerokiego kontekstu. To opowieść dość kameralna, ale jednocześnie niesamowicie fajna i inspirująca.
Całe wnętrze wahadłowca jest pełne instrukcji postępowania w przypadku awarii i różnych oznaczeń wskazujących, w którą stronę iść i co robić. Pouczepiano je tam po to, żeby astronauta miał coś do poczytania przed śmiercią.

Oczywiście, tu i ówdzie można natknąć się na wzmianki o tych samych wydarzeniach, które zostały omówione w Cenie…. Mimo wszystko są rzeczy, o których nie sposób nie napisać, kiedy porusza się temat podróży do gwiazd. Ot, chociażby ponownie przeczytałam o Johnie Glennie, który został bohaterem narodowym, po czym dostał zakaz lotów, żeby przypadkiem coś mu się nie stało. Ponownie w kosmos poleciał w wieku 77 lat.
W ogóle porównywanie tych dwóch książek jest ogromnie pouczające. Abstrahując już od tego, że w Cenie… mieliśmy kosmonautów, podczas gdy u Massimino mamy astronautów. Tam było pod wieloma względami ponuro i depresyjnie, historia krążyła wokół kolejnych katastrof i trudów życia w realiach Związku Radzieckiego. Amerykański astronauta zaś z lekkością i humorem opisuje kolejne etapy swojego życia, a nawet jeśli tu i ówdzie pisze o niewesołych wydarzeniach, robi to w taki sposób, że nie towarzyszy temu smutek. W ogóle o negatywach Massimino opowiada na dwa sposoby: albo tak jak każdy normalny, dorosły człowiek wspomina swoje mniej i bardziej wstydliwe potknięcia z dzieciństwa – czyli ze śmiechem z samego siebie, albo z kolei traktuje te przykre zdarzenia jako lekcje, które koniec końców nauczyły go czegoś nowego na temat życia i spełniania marzeń. Momentami ten optymistyczny ton jest tak silny, że człowiek ma wrażenie, jakby czytał jakąś coachingową lekturę.
Algieria nie jest może największym na świecie krajem, ale jeżeli ściągnie się z niego dwóch najlepszych studentów, będą to bardzo bystrzy ludzie. Tak samo jest w przypadku prawie każdego innego kraju: na MIT trafiają najlepsi z najlepszych z Tajlandii, Brazylii, Polski. To istna ogólnoświatowa szkolna olimpiada.
No i byłem ja, chłopak z Long Island, który złożył papiery na niewłaściwy wydział.

Jest od tego pewien wyjątek: katastrofa promu Columbia. Autor poświęca temu wydarzeniu dużo miejsca – omawia zarówno szczegóły techniczne i przyczyny tragedii, jak również (a może przede wszystkim) opowiada o ludziach z tych czy innych względów zaangażowanych w katastrofę. O zmarłych astronautach, ich rodzinach, a także ludziach z NASA, którzy muszą się z tym wszystkim zmierzyć.
O tej okładce autor też wspomina.
(źródło)
Ludziom zresztą Massimino poświęca dużo uwagi. Każda z postaci, która pojawi się  w jego historii, jest przynajmniej w paru słowach scharakteryzowana. I, a jakże, niemal wszyscy są super mili, fajni i inteligentni. Autor o nikim nie wypowiada się negatywnie. To jakby o podboju kosmosu opowiadał Troskliwy Miś. Ale jednocześnie taki Troskliwy Miś, który ma poczucie humoru i potrafi zainteresować, bo jest też szalenie pracowity i kompetentny, więc między tęsknotą za rodziną a zaprzyjaźnieniem się z przełożonym jest w stanie w przystępny sposób objaśnić czytelnikowi, jak z grubsza działa teleskop Hubble’a i dlaczego to tak wspaniałe osiągnięcie ludzkości.
Massimino objaśnia też wiele innych elementów: jak wygląda nabór astronautów w NASA, jak dokładnie przebiega późniejsze szkolenie, z czym trzeba się mierzyć będąc już na pokładzie promu, a z czym podczas spaceru w przestrzeni kosmicznej. Co jest problemem, kiedy trzeba obrócić w próżni panel baterii słonecznej. Robi to wszystko bez użycia skomplikowanych słów, za to mocno działając na wyobraźnię obrazowymi porównaniami. To nie jest pakiet faktów, które można sobie wygóglować, tylko wspomnienia człowieka, który wszystko to robił, był tam i przeżywał każdą opisaną sekundę.
Jest też dużo zachwytu: ludźmi, własnymi sukcesami, ale chyba przede wszystkim - wszechświatem. Widokami podczas kosmicznego spaceru, widzianym z orbity Słońcem, błękitną Ziemią. Od razu widać, że autorem jest ktoś, kto naprawdę uwielbiał to co robił.
Atmosfera nie była imprezowa. Nic w rodzaju: „Tak! Udało nam się polecieć w kosmos!”. Tylko raczej: „Eeech… Trzymajcie się z daleka. Zaraz puszczę pawia”.

Mimo tego przystępnego, lekkiego tonu, pod sam koniec książki towarzyszy człowiekowi pewien żal – bo, jakkolwiek historia pełna jest optymizmu i wiary w spełnianie marzeń, to autor dociera do momentu, w którym marzenie się spełniło, a życie toczy się dalej. I nagle pojawia się wrażenie przemijalności i pytanie o sens tego wszystkiego. Loty wahadłowców zawieszono, a Mike Massimino zerwał z szafki w Houston plakietkę ze swoim nazwiskiem – którą z takim szalonym entuzjazmem umieścił tam piętnaście lat wcześniej. Mimo że to, jak wspomniałam, raczej kameralna opowieść o życiu jednego człowieka, jasno bije z niej, że zmienił się zarówno ten człowiek, jak i cały świat. A potem zostaje już tylko pisanie wspomnień i epizodyczna rola w Big Bang Theory.

To fajna, wciągająca książka, która pozwala zupełnie inaczej spojrzeć na kosmiczny wyścig. Pozwala dostrzec ludzi, a nie puste nazwiska z NASA, które wydają polecenia. Świetna odmiana i bardzo przyjemnie spędzony czas.




Siedziałem w filmowej recepcji, oglądałem nagranie katastrofy odtwarzane przez telewizję raz po razie i wtedy dotarło do mnie jasno: masz tylko jedno życie. Musisz je spędzić na robieniu czegoś ważnego.

wtorek, 23 lipca 2019

Podbój kosmosu po polsku: "Cena nieważkości"


Autor: Dariusz Kortko, Marcin Pietraszewski
Tytuł: Cena nieważkości. Kulisy lotu Polaka w kosmos
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2018
Wydawca: Agora SA

Od dawna wiedziałam, że powiedzenie o nieocenianiu książki po okładce jest zupełnie bez sensu. Jasne, może okładka nie daje stuprocentowej gwarancji sukcesu, ale muszę przyznać, że u mnie zazwyczaj się sprawdza – od czasu kupienia Drogi goblina Jima Hinesa wyłącznie na podstawie okładki. Toteż pozwoliłam sobie kierować się dokładnie tym samym, kiedy zobaczyłam promocję na reportaż Cena nieważkości…. No bo tak: nie czytałam dotąd żadnego tekstu ani Dariusza Kortko, ani Marcina Pietraszewskiego. Prawdę mówiąc, nawet nie bardzo kojarzyłam nazwiska. Co więcej, nie czytałam Ciężaru nieważkości Mirosława Hermaszewskiego, więc nawet nie bardzo wiedziałam, do czego nawiązuje tytuł.
No ale okładka jest naprawdę ładna (dlatego mam ebooka – równie mądra decyzja co przy okazji Króla Wron Szymona Kruga), więc uznałam, że hej: lot w kosmos, co może pójść źle?

Całkiem szczerze, to na początku reportaż mnie nie ujął. W gruncie rzeczy – irytowała mnie narracja. Odnosiłam wrażenie, że reportażysta głównie usiłował przyszpanować przed czytelnikiem tym, ile to on pił z rosyjskimi oficjelami i funkcjonariuszami. I pamiętam, że ze sporą dozą zniechęcenia pomyślałam sobie wówczas, że Książek to to nie jest.
Na szczęście jednak to był tylko stosunkowo niefortunny początek. Reportaż stopniowo się rozkręca i strona po str- cóż, procent po procencie lektura była bardziej wciągająca.
Oczywiście, sam lot Polaka w kosmos byłby stosunkowo wąskim tematem i trudno by było w ciekawy sposób wypełnić nim książkę – toteż w gruncie rzeczy to tylko jeden z rozmaitych wątków, z którymi można się zapoznać czytając reportaż. W ogóle trochę czasu mija, zanim na scenę wkroczy tytułowy bohater, czyli Mirosław Hermaszewski. Najpierw autorzy przytaczają wcześniejszy przebieg kosmicznego wyścigu i przybliżają kontekst społeczno-polityczny. Zanim pojawi się Polak, dużo uwagi poświęcono chociażby Jurijowi Gagarinowi. Zresztą, później temat znów się rozgałęzia – autorzy zostawiają polskiego kosmonautę, gdy ten w chwale wraca na Ziemię i zaczyna jeździć od miasta do miasta, żeby opowiadać o kosmosach i rozdawać autografy. Czytelnik zaś poznaje ciąg dalszy historii, w której przez pewien czas Hermaszewski się nie pojawi. A kiedy się pojawi, będzie to już bardziej gorzkie i zdecydowanie mniej związane z kosmosem.
Władimir Komarow przeczuwa, że to może być samobójcza misja. Start jego statku obserwuje Jarosław Gołowanow, dziennikarz, niedoszły kosmonauta. – Komarow był w depresji, nie uśmiechał się, nie żartował, był bardzo przybity. Wiedział o błędach w konstrukcji statku – mówi.

Jeśli mam być szczera, to chyba te wszystkie historie wokół całego podboju kosmosu były dla mnie ciekawsze niż stricte wątek Hermaszewskiego (za wyjątkiem anegdoty o Armstrongu – była głupia i koszmarnie naciągana). No bo cóż – Polak był jednym z wielu kandydatów, w dodatku wcale nie najlepszym, a jego lot nie był w zasadzie tak spektakularny na tle takich osiągnięć jak pierwszy człowiek w przestrzeni kosmicznej czy pierwszy człowiek na Księżycu. Ale przytoczenie kolejnych błędów i katastrof poszczególnych misji jest jednak dość przerażające, szczególnie przez kontrast pomiędzy przyczynami tych tragedii (zazwyczaj to coś w rodzaju „wiemy, że rakieta jest na sznurek i gumę do żucia, ale musimy zdążyć na święto, żeby fajnie wyglądało”) a skutkami – czyli mnóstwem bezsensownych zgonów. A pośród tego wszystkiego tak niesamowite historie jak Leonowa, który przeżył wbrew wszystkiemu.

A już szczególnie ciekawa była historia wspomnianego już Gagarina. Przyznam, że nawet nie wiedziałam, że z jego śmiercią wiązała się jakaś tajemnica. Obiło mi się tylko, że zginął w katastrofie lotniczej. A tymczasem to jest dużo większa sprawa, w dodatku odtajniona stosunkowo niedawno. Dla samego tego warto przeczytać reportaż.

Podejrzewam, że dla osób solidniej wgryzionych w temat Cena nieważkości może nie wydawać się szczególnie odkrywcza. Nawet ja, która tematem interesuję się tak trochę „przy okazji”, znałam część podanych przez autorów faktów. Ale to w niczym nie przeszkadza: reportaż jest napisany ciekawie, miejscami nawet budzi emocje, a taka powtórka z historii zawsze się przyda. Autorzy przybliżają zarówno kulisy lotu Polaka w kosmos, jak i kulisy lotów w kosmos w ogóle, a także szczegóły funkcjonowania Związku Radzieckiego i życia w PRLu. Dla mnie była to ze wszech miar wciągająca wycieczka.




Jakże to będzie w roku 2000? Ilu Polaków będzie latać wokół Ziemi, ilu badać tajniki kosmosu? Jakże to dziwne i potężne będzie widowisko – posunie chyba tak daleko „bryłę świata”, że nawet sobie tego wyobrazić nie możemy.

wtorek, 16 lipca 2019

"Harda Horda" Hardej Hordy

Autor: Ewa Białołęcka, Agnieszka Hałas, Anna Hrycyszyn, Aneta Jadowska, Aleksandra Janusz, Anna Kańtoch, Marta Kisiel, Magdalena Kubasiewicz, Anna Nieznaj, Martyna Raduchowska, Milena Wójtowicz, Aleksandra Zielińska
Tytuł: Harda Horda
Miejsce i rok wydania: Kraków 2019
Wydawca: SQN

Okej, ta notka będzie nieco bardziej skomplikowana – w gruncie rzeczy to będą dwie notki w cenie jednej. Bo skoro już ruszam temat Hardej Hordy, muszę napisać nieco poza tematem, czyli nie o samej antologii, a… no, o rzeczach wokół. Żeby nie było: moim głównym tematem dziś tak czy owak ma być książka, dlatego też tę część „nie na temat” pozwolę sobie schować. Ciekawscy mogą sobie kliknąć poniżej.




O tutaj


Ci, z którymi miałam okazję na ten temat rozmawiać, pewnie mniej-więcej się orientują, że do Hardej Hordy mam stosunek… cóż, ambiwalentny. Pisząc wprost: gdybym wcześniej nie znała twórczości zrzeszonych w tej grupie autorek, trzymałabym się od całej tej inicjatywy tak daleko, jak to tylko możliwe. Bo od samego początku Harda Horda wzbudza we mnie raczej negatywne emocje. A właściwie źle się wyraziłam: nie tyle Harda Horda, ile hordowa strategia promocyjna. Autorki uderzyły centralnie w ten sposób trafiania do czytelników, który mnie jedynie irytuje i zniechęca.
O co mi konkretnie chodzi?
Ano o to, że do twórczości konkretnych autorów sięgam nie dlatego, że autorzy wydają się sympatycznymi ludźmi, a dlatego, że uważam ich pisanie za fajne. I kiedy pojawia się nowa powieść mojego ulubionego pisarza, w sumie nie interesuje mnie, kto ją betował, tylko jaki to gatunek, kto jest głównym bohaterem i tak dalej, i tak dalej. Słowem: w pisarzu najciekawsze dla mnie jest jego pisanie. A nie jego życie towarzyskie. Tymczasem Harda Horda – przynajmniej wedle tego, co pojawia się w moich internetach – to przede wszystkim koleżanki, które fajnie i twórczo spędzają ze sobą czas; mogę powiedzieć, która ile ma kotów i która woli herbatę, a która kawę, ale tak naprawdę prawie nic nie wiem o ich twórczości. I dla mnie to zupełnie pomylony marketing. Bo od razu zapala mi się lampka ostrzegawcza: nie mają nic ciekawego do powiedzenia o swoim pisaniu, więc zasłaniają się hasłami typu „poznaj nas bliżej”?
Sęk w tym, że wiem, że to nieprawda. Wiem, no bo czytałam już Annę Hrycyszyn, Ewę Białołęcką czy Annę Kańtoch. Wiem, że mają świetny warsztat i bogatą wyobraźnię. I tylko dlatego się definitywnie nie zniechęciłam.

Z drugiej strony, próbowano mi wyjaśnić swego czasu sens takiego „grupowego” promowania się. Ja ze swojej strony próbowałam to zrozumieć. Rzeczywiście, może jest tak, że grupie łatwiej się przebić. Nie wiem tylko, czy o takie przebicie się chodzi. Takie, w którym o autorce nie myśli się „a tak, napisała świetne steampunkowe opowiadanie!”, tylko „a tak, to laska z Hardej Hordy”.

Dlatego z pewną dozą negatywnych emocji rozpoczęłam lekturę antologii opowiadań od dwóch (dwóch!) wstępów poświęconych Hardej Hordzie. Zresztą, cała książka jest dość zabawna pod tym względem, bo… no cóż, kaman, jej tytuł to Harda Horda! To tak jakby kolejne antologie ŚKFu nosiły tytuł Śląski Klub Fantastyki. Mało chwytliwe, czyż nie?

Long story short:
W moim idealnym świecie: PISARZ < KSIĄŻKA
W świecie Hardej Hordy: PISARZ > KSIĄŻKA
I pod tym względem raczej nigdy nie dojdziemy do porozumienia.


Okej, po tym małym ranciku mogę przejść do rzeczy.

Przede wszystkim, muszę nadmienić jedno: jakkolwiek mam bardzo złe zdanie o wydawnictwie SQN, to antologia Harda Horda wygląda po prostu przepięknie i robi fantastyczne pierwsze wrażenie. Doskonała okładka, świetna oprawa graficzna, no i notki biograficzne umieszczone po poszczególnych opowiadaniach, a nie przed. Super.
Jedyne, do czego muszę się doczepić, to brak spisu treści. Przeglądałam książkę dwa razy i jak Jeżusia kocham, no nie ma spisu treści. Żeby wrócić do konkretnego tekstu, trzeba kartkować całą antologię. Przyznam, że ten brak mnie ogromnie zadziwił.

Jeśli zaś chodzi o same teksty, to mogę powiedzieć tyle: zaskoczyły mnie. Tu, gdzie spodziewałam się słabizny, dostałam solidny kawałek ciekawej prozy, tu zaś, gdzie miałam największe nadzieje, dostałam duże rozczarowanie.
Zacznę od rozczarowania, bo tak najłatwiej.
Przede wszystkim: Ewa Białołęcka i jej opowiadanie postapo Tylko nie w głowę. Z wcześniejszej twórczości tej autorki pamiętam przede wszystkim przeczytanego lata temu Tkacza iluzji. I to nawet nie sam tekst, ile ogromne wrażenie, pod jakim byłam po lekturze. Chyba trochę się spodziewałam, że te emocje wrócą. A tymczasem jedyne przemyślenie, które miałam po tym opowiadaniu, to „hej, ale Magdalena Owczarek zrobiła to samo bez porównania lepiej w swojej debiutanckiej, vanitowo wydanej powieści”. Tylko nie w głowę jest po prostu irytujące. Podejrzewam, że jest takie świadomie i celowo i że właśnie na tym miał polegać dowcip – ale mnie on ani trochę nie rozbawił. Główna bohaterka jest wnerwiającą tępą dzidą, a kolejne problemy, które sobie wynajdowała, sprawiały tylko, że miałam ochotę gryźć kartki. Sytuacji nie poprawił żart z pisowcem.
A tak czytają Łajki.

Na przeciwległym biegunie mamy Agnieszkę Hałas i Jest nad zatoką dąb zielony. Tu z kolei miałam obawy, bo zdecydowanie nie po drodze mi było z Krzyczącym w Ciemności (zresztą, odpadłam po pierwszym tomie). Tymczasem opowiadanie czytało się świetnie: sceny z przeszłości pięknie i sugestywnie odmalowane, bohaterowie z marszu budzą emocje, a sceny z przyszłości interesujące zarówno pod względem intrygi jak i przedstawionego świata. Sam finał może niekoniecznie do mnie przemówił, ale lektura dała naprawdę dużo przyjemności. Szczerze mówiąc, waham się teraz, czy aby nie wrócić do Dwóch kart – ciekawa jestem, czy zmieniłam się ja-czytelniczka, czy też Agnieszka Hałas.

Oczywiście, większość tekstów nie była aż tak ekstremalna. Na przykład do Szanowny Panie M. Anny Kańtoch byłam nastawiona pozytywnie i się nie zawiodłam, choć to w zasadzie czysto obyczajowa historia kobiety i jej miejsca w świecie. Całość jednak bardzo sprawnie napisana, angażująca, z pięknie odmalowanym życiem w upalnym Egipcie.
Niezmiernie też lubię Z góry nie patrzą Anny Hrycyszyn. Bohaterka jest w dość Siemowym stylu, który można lubić, można nie przepadać, natomiast ogromnie podoba mi się pomysł na świat, w którym ludzkość z tajemniczego powodu musiała cofnąć się pod względem technologicznym do dziewiętnastego wieku.
Do pakietu moich ulubionych tekstów należy też Dróżniczka Aleksandry Janusz. Nostalgiczna opowieść z drobiazgowo dopracowanym klimatem. Historia toczy się powoli, bez szalonych zwrotów i wielkich namiętności, ale właśnie w tym jest taka ładna. Zgrabna opowieść o końcu pewnej epoki w subtelnej otoczce sci-fi, z nutą orientu – za którym wprawdzie nie przepadam, ale tutaj wyjątkowo pasował.

Jeśli chodzi o pozostałe opowiadania, nie mogę jednoznacznie powiedzieć, że mi się nie podobały – w każdym można znaleźć coś dobrego, niemal wszystkie są dobre warsztatowo i prezentują oryginalne historie w ciekawych światach. Ot, choćby Lot wieloryba Mileny Wójtowicz: pomysłowe opowiadanie z bardzo ładną sceną… no cóż, lotu wieloryba. A jednocześnie niemożliwie wkurzała mnie główna bohaterka i ta jej okropna skłonność do zdrobnień w narracji.
Albo Jawor Marty Kisiel: fabularnie niczym mnie nie zaskoczyło, ale opowiadanie ma świetny, wyrazisty klimat, który sprawia, że czyta się je z przyjemnością, nawet jeśli niekoniecznie interesuje mnie los dzieciaków.
Czy też Dokąd odeszły cienie Magdaleny Kubasiewicz – na pierwszy rzut oka zdawało mi się dość sztampowe, a jednak scena, w której Lilijas zatraca się w tańcu duchów, została mi w głowie. W gruncie rzeczy to bardzo przyjemne opowiadanie, choć może bez fajerwerków.

Najsłabiej (oprócz wspomnianego już Tylko nie w głowę) wspominam Bezduch Martyny Raduchowskiej. Po pierwsze, brakowało mi tam jakiegoś szczątkowego chociaż przybliżenia świata. Ponieważ zaczynamy od jakichś obrzędów ze świecami, nekromantów i tak dalej, założyłam, że to może być generic fantasy świat. A potem padło tu i ówdzie jakieś słowo, które mnie kompletnie wybiło z rytmu i teraz mam wrażenie, że rzecz się działa we współczesności… w każdym razie po przeczytaniu opowiadania wolałabym takie rzeczy wiedzieć, a nie nadal się domyślać. Ale jeszcze gorzej chyba rzecz się miała z zupełnie niewiarygodnymi, pompatycznymi dialogami, które miejscami sprawiały wrażenie wyjętych z opery mydlanej.

Wiem, że parę tytułów pominęłam, ale nie chcę przedłużać. Były okej. Niczego mi nie urwały, ale też czytanie nie bolało.
Natomiast przyznaję, że po przegryzieniu się przez całą antologię mam ochotę na coś innego. To prawda, ze każde z opowiadań jest inne, niemniej nietrudno dostrzec, że zbiór ma bardzo solidną dawkę obyczajówki, która z czasem może zacząć nużyć. Choć bardziej chyba znużyła mnie pierwszoosobowa narracja, która występuje w niemal wszystkich tekstach.
Myślę sobie, że to może po prostu być przykład współczesnej literatury fantastycznej, której – co tu kryć – chyba nie jestem targetem. Zdecydowanie bardziej gustuję w fantastyce sprzed lat dziewięćdziesiątych i może stąd mój powściągliwy odbiór nowości wydawniczych.

To dobre opowiadania. Niektóre świetne. Prawie w każdym można znaleźć coś wartego uwagi, nawet jeśli nie wszystkie elementy danego opowiadania przypadną do gustu. Tak, czytywałam lepsze antologie. Czytywałam też gorsze, dużo gorsze. Harda Horda przynajmniej będzie ładnie wyglądać na półce.



Wsunął się do kuchni - w pomieszczeniu cuchnęło. W garze wciąż zalegały zgniłe resztki posiłku, pewnie przygotowanego wiele lat temu, z belki pod sufitem zwisały suszone zioła o płatkach tak delikatnych, że rozsypałyby się zapewne pod najlżejszym dotykiem. Długi stół był przewrócony, po podłodze walały się rozsypane rzeczy.
Magdalena Kubasiewicz, Dokąd odeszły cienie

wtorek, 9 lipca 2019

O czym nikt już nie pamięta: "Gra o Tron"

(źródło)

Na początek disklejmer: nie czytałam książki.
A teraz do rzeczy.
Gra o Tron to w gruncie rzeczy niekoniecznie moje klimaty. Kiedyś, dawno temu, obejrzałam chyba jeden odcinek (może dwa) i mnie nie wciągnęło. Obejrzenie całego serialu było swego rodzaju wyzwaniem, które podjęliśmy z Ulvem jakoś w kwietniu i właśnie udało nam się zwyciężyć. I wiem, że się spóźniłam. Podczas emisji Gry o Tron Internet świata nie widział poza kolejnymi odcinkami. Oczywiście im bliżej było finału, tym szerszy strumień artykułów i rozkmin o Jonie, Tyrionie i reszcie. Potem jeszcze tylko parodniowa gównoburza wokół 6. epizodu 8. sezonu i… no cóż, i temat umarł. Pisząc więc coś o tym w lipcu, nie jestem nawet jak ktoś, kto spóźnił się na imprezę, ale raczej jak ktoś, kto przyszedł na imprezę, a zobaczył tylko zatrzaskujące się drzwi za gospodarzem, który właśnie wynosił śmieci po wysprzątaniu całego mieszkania. Śmieciarkę widać już na horyzoncie.
Ale nie po to obejrzałam takie mnóstwo godzin serialu, żeby nic o tym nie napisać!

Rzeczą, która w Grze o Tron zafascynowała mnie chyba najbardziej, był ten niesamowity szał, jaki wzbudziła na całym świecie. W moim otoczeniu oglądali to niemal wszyscy – włącznie z osobami, które na co dzień nie mają za bardzo do czynienia z fantastyką. A przecież to nie był pierwszy i nie ostatni dobry serial HBO: swego czasu  chociażby Rzym, Rodzina Soprano czy Kompania braci, całkiem niedawno zaś – Czarnobyl, o którym zresztą pisałam. A jednak nie widziałam takiego medialnego szału na punkcie tych produkcji. Mam więc kilka pomysłów:
Po pierwsze, nasuwa mi się coś takiego: to takie fantasy, gdzie element fantastyczny jest bardzo wygodnie sprowadzony do pewnego minimum, które mieści się w granicach tolerancji mainstreamu. No bo co tam mamy? Zombiaki – a tych popkultura dostarcza nam ostatnimi czasy na pęczki, wręcz zombie stały się modne, więc ich obecność w serialu nie mogła zaszkodzić. Smoki – no ale jaki smok jest, każdy widzi, niefantastyczny widz bez problemu może to przełknąć, bo to jednak dość znajoma sprawa. Jest trochę magii czy bogów, ale minimalne ilości, zwłaszcza początkowo. A cała reszta? To coś, co całe rzesze ludzi nazywają „prawdziwym średniowieczem”. I jakkolwiek to bzdura, to jednak serial zgrabnie udaje, że jest taki no właściwie historyczny, tak było, panie i panowie, znany fakt.
A co tam, Bronn zawsze na propsie.
(źródło)
Po drugie, co tu kryć: mamy naprawdę fajnie zrobionych bohaterów. Raz, że są dobrze zagrani (mimo braku gwiazdorskiej obsady, naprawdę nie zaobserwowałam drewna), ale dwa, że po prostu dobrze napisani. Jasne, na pewno duża w tym zasługa Martina. Prawdę mówiąc, w kinie i telewizji wcale nie tak łatwo o dobrze napisanych bohaterów i po iluś sknoconych filmach i serialach z prawdziwą przyjemnością ich oglądałam, to było odświeżające. Każda z postaci jest wyrazista i dość szybko można całkiem sporo o niej powiedzieć. W wielu przypadkach bohaterowie ewoluują, zmieniają priorytety, albo wręcz przeciwnie: mimo rzucanych pod nogi kłód twardo trzymają się swoich zasad. W dodatku – i z całą pewnością to miało niemałe znaczenie – nie ma wyczuwalnego faworyzowania którejś płci, a w tytułowej grze graczem może być każdy, niezależnie od wzrostu, orientacji seksualnej, rasy, wieku i tak dalej, i tak dalej. To fantastycznie równouprawniony świat, nieomal utopijny.
Po trzecie, szeroko pojęta cała reszta: ładne kadry, bardzo ładna, rozpoznawalna muzyka, widowiskowe kostiumy, klimatyczne panoramy. Widok Muru był imponujący, nie ma co gadać.
Jeśli złożyć do kupy wszystkie te elementy, wychodzi rzeczywiście sprawnie zmajstrowana, zaludniona ciekawymi charakterami opowieść, skierowana w zasadzie do każdego. Wspomniane wcześniej seriale nie miały szansy na tak szeroką widownię: Kompania braci jest bardzo wyraźnie wojenną opowieścią o przyjaźni, po Rzym sięgną miłośnicy bardzo konkretnego wycinka historii i tak dalej. A Gra o Tron obiecuje seksy, intrygi polityczne, przyjaźnie, rozmach, bitwy i każdy może znaleźć w niej coś dla siebie.
Nie jest to serial, który urwał mi zad, ale w końcu ja też nie żałuję spędzonych nad nim godzin,
Nawet godzin spędzonych przy ostatnim sezonie!

Cersei dla odmiany permanentnie miała minę,
jakby właśnie się zorientowała, że wdepnęła
ciżemką w wielkie kupsko, ale próbuje nic
nie dać po sobie poznać.
(źródło)
Ach, no właśnie: druga sprawa, która mnie zaintrygowała: ta straszliwa gównoburza wokół finałowego sezonu Gry o Tron.
WTF?, zapytuję. Podejrzewam, że cały sęk w tym, ile trzeba było na ten sezon czekać (jeśli, oczywiście, oglądało się serial na bieżąco). O ile się orientuję, dwa lata. Przez dwa lata czekania fani mogli sobie spekulować, tworzyć własne teorie, nakręcać się, pisać ten sezon po swojemu. I przypuszczam, że tak robili. I przez dwa lata tak bardzo przyzwyczaili się do tych własnych wersji serialu, że kiedy scenarzyści zaproponowali coś innego, podniosło się larum.
Ja nie czekałam dwa lata. Nie tworzyłam żadnych teorii, bo mi się aż tak mocno nie chciało. Toteż – choć nastawiałam się na ten osławiony spadek poziomu w ósmym sezonie – nie dostrzegłam wcale żadnej dramy. A serio, oglądałam już pod koniec z zaciśniętymi zębami, że oho, no to teraz strzeli we mnie ta cała chujnia z grzybnią. Półtora miliona fanów napisało petycję, żeby zrobić remake całego sezonu. No to coś musi być na rzeczy, prawda?
No więc nie, nieprawda. Bohaterowie nie wychodzą z ról, rozwiązania wątków są dość zaskakujące, W dodatku przeżyła większość moich ulubionych postaci. Nie mam powodów do narzekania.

Owszem, serial ma swoje wady, mniejsze i większe. Do moich poniekąd ulubionych – to znaczy takich, które szczególnie zapadły mi w pamięć – należą chyba trzy kwestie:
Oblężenia miast. W szczególności, ma się rozumieć, obrona Winterfell. Nie wiem, czy widziałam gdzieś ostatnio równie spektakularnie głupio przeprowadzoną obronę miasta. Serio, pal sześć, że było ciemno i kompletnie nie widziałam, kto kogo zabija. Okej, bitwa miała się toczyć w nocy, szanuję to, nie czepiam się. Ale obrońcy sprawiali wrażenie, jakby od samiutkiego początku robili absolutnie wszystko, żeby to przegrać. Nie będę się rozpisywać, bo internety zrobiły to bardzo obszernie za mnie. Prawdę mówiąc, witki opadły mi już przy tym, jak obrońcy zaczęli od szarży konnicy.  Potem właściwie było mi wszystko jedno. Damn, Heroesi lepiej mnie nauczyli taktyki niż ten serial! Heroesi of Might and Magic III!!! Ale kiedy tak prychałam, jaka to bzdura, Ulv przypomniał mi, że już przy wcześniejszych bitwach parskaliśmy, że to i tamto jest głupie, więc cóż… no po prostu serial niekoniecznie umiał w bitwy.
Po drugie: mieszkańcy północy. Noszą imponujące futra, świetnie. Nawet byłam zaskoczona, bo widziałam na ich dłoniach rękawiczki. Brawo, to już kilka leveli wyżej niż Star Trek. Natomiast to, czego nie widziałam, to ciepłe czapki, szaliki i kaptury. Imho oni wszyscy powinni mieć czerwone nochale, smarkać, kasłać i kolejno odmrażać sobie uszy. Wielka, wieczna i straszliwa zima, a tam wszyscy z gołymi łbami latają… A mówi coś nazwa Ojmiakon? Maleńka miejscowość w Jakucji. Tak się tam noszą:

(źródło)
Więc po prostu kompletnie nie kupiłam tych mrozów, zim, wiecznych nocy i całej reszty. Nie wystarczy założyć futerkowego kołnierza, żeby wiarygodnie pokazać straszną, surową, zimną północ.
No i po trzecie: smoki. Niby CGI było ładne, ale dizajn tych smoków był przekoszmarnie leniwy. Nie było w nich nic oryginalnego, nic, co pozwoliłoby mi się nimi jarać. Podejrzewam, że to mogło być celowe – to takie mainstreamowe smoki, żeby nie spłoszyć niefantastycznego widza. Ale Jeżu drogi, tak zupełnie bez polotu… przykre, bo przecież w tym przypadku twórców ograniczała tylko ich wyobraźnia, a skoro na całym bożym świecie istniały tylko trzy ostatnie sztuki, to fajnie by było, gdyby naprawdę wbijały w fotel.

Nie ma sensu dzielić się wrażeniami dotyczącymi szczegółów Gry o Tron, bo tych szczegółów było po prostu zbyt dużo, no i nie chcę spoilować (choć kto miał obejrzeć, to już i tak dawno obejrzał...). To dość ciekawy, naprawdę sprawnie zrealizowany serial, acz na pewno do niego nie wrócę. Oglądałam rzeczy, które wywołały we mnie dużo większe emocje (wspomniany już Czarnobyl, Deadwood, Orville i parę innych). Gra o Tron była, cóż, okej. Duże, solidne okej.
No i małe dziewczynki FTW!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...