piątek, 14 czerwca 2013

Przy kawie - historia Ośrodka Szkolenia Nurków i Płetwonurków Wojska Polskiego


(źródło)

Po raz kolejny moje wrodzone lenistwo przegrało z fajnym tematem eventu w bibliotece na Obłużu. Znaczy no dobrze: ja wierzę, że są tacy, dla których „Historia Ośrodka Szkolenia Nurków i Płetwonurków Wojska Polskiego” nie brzmi do końca chwytliwie. Ale wystarczy w sumie się chwilę nad tym zatrzymać, żeby dojść do wniosku, że zaraz – przecież historia Marynarki Wojennej to tak naprawdę jest szalenie ciekawy i rozległy temat. A co się powszechnie wie o szkoleniu takich nurków? Ja na przykład wiedziałam dokładnie nic. Więc czemu by nie? Tym bardziej, że na spotkaniu miała być prezentacja multimedialna, prezentacja historycznego i współczesnego wyposażenia nurków, a także – być może – kilka słów o wraku ORP Być-Może-Orła.
No to pojechałam, spóźniając się dokładnie pięć minut, bo korek mnie zjadł. Nic się zresztą nie stało, jako że moje spóźnienie idealnie się zgrało z opóźnieniem całej imprezy, więc zjawiłam się idealnie na rozpoczęcie.

Kapitan marynarki Oskar Draus przybliżył historię i zadania realizowane przez OSNiP WP – organizację założoną przez kmdra por. Witolda Żelechowskiego na polecenie marszałka Józefa Piłsudskiego. Jak więc widać, do obgadania było blisko sto lat wypełnionych mnóstwem ciekawych wydarzeń i rozmaitych anegdot. Kpt. Draus, co stanowiło przyjemne zaskoczenie, mówił wszystko z głowy, składnie i z uśmiechem, a całe wystąpienie najwyraźniej traktował jako fajną sprawę. Nie muszę chyba szczególnie udowadniać, że jeśli prelegent ma frajdę z opowiadania o czymś, co go interesuje, to i słuchaczom lepiej się w tym uczestniczy.
Jasne, że nie będę tu streszczać wszystkiego, co mówił kapitan, tym bardziej, że nawet bym nie potrafiła (niestety, tak się wkręciłam w szalone cykanie zdjęć, że zupełnie nie robiłam notatek – tak mało rąk, tak dużo do zapamiętania!), jednak parę rzeczy wydaje mi się mocno godnych uwagi: ot, choćby to, że pierwotnie Ośrodek mieścił się… w Modlinie. Jak wiadomo, w Modlinie tak nie do końca jest jakiś pokaźny akwen morski – nurków szkoliło się na imponujących głębokościach ok. 2m. Co owocowało oczywiście tym, że jak przychodziło co do czego, nie byli jakimiś orłami głębin. Dopiero kilka lat później Ośrodek przeniósł się na Hel – co znów nie było tak różowe. Mamy lata dwudzieste: na Helu nie ma kolei. Ogólnie koniec świata, a na noc zwijają nawet trawę. Nurkowie więc byli odcięci od świata, pojawiały się problemy z zaopatrzeniem, że nie wspomnę o początkowych – z zakwaterowaniem. Sam komandor Żelechowski został najpierw wyrzucony z domu przez Kaszubkę, wdowę Grunwald, u której miał mieszkać. Dopiero w drugim lokum znalazł sobie miejsce. Osobiście poginał do Pucka po ziemniaki dla swoich podopiecznych, bo w przeciwnym razie dostawaliby jakieś same zgniłki i trochę obierków.
Oczywiście, później działo się pełno innych rzeczy, weszła wojna, poszła wojna, w szkoleniu nurków pojawiła się solidna wyrwa, ale w końcu ośrodek wznowił działalność – grunt, że mimo wszystkich tych perturbacji (i początków w Modlinie), obecnie polscy nurkowie są generalnie w czołówce Europy, jeśli nie świata (och, bo i dlaczego miałabym nie wierzyć kapitanowi?). A w Ośrodku szkoli się nie tylko nurków, ale też pilotów śmigłowców oraz… czołgistów (chodziło ogólnie o coś z ciśnieniem i w Leopardach, ale że ja się na czołgach kompletnie nie wyznaję, to, niestety, tutaj wiadomości się ode mnie nieco odbiły).

Cała opowieść, ma się rozumieć, była poparta dziesiątkami zdjęć, a nawet filmami (choć to już bardziej przy historii najnowszej), toteż czas zleciał nie wiem nawet kiedy. Prawdę mówiąc, główną wadą imprezy było właśnie ograniczenie czasowe. Całość zaczęła się o 17:00 (no, 17:05), a skończyć musiała się dwie godziny później. Było widać, że spotkanie mogłoby trwać drugie tyle i na pewno byłoby równie ciekawie. Kapitan miał na laptopie pełno materiałów, bo wyciągał coraz to nowe, nawet jeśli właściwie nie były „w planie”, a po prostu pasowały do tematu, który na przykład poruszył ktoś z widowni.
Ach, no i tu jeszcze trzeba wspomnieć o jednej ważnej osobie: chorążym marynarki Wojciechu Kawczyńskim z Zespołu Wdrażania Nowych Technik Ratowniczych i Nurkowych (i mam ogromną nadzieję, że niczego tu nie pomieszałam). Panowie poniekąd się uzupełniali, ponieważ chor. Kawczyński co prawda nie opowiadał tyle o historii i nie pokazywał zdjęć, za to dla ciekawskich mógł omówić wiele detali z konstrukcji wyposażenia i urządzeń spotykanych zarówno w ośrodku jak i na pływającej bazie ORP Nurek (pierwotnie będącej łodzią wiosłową…). Zresztą, nie tylko to – orientował się też w sprzęcie zagranicznym, więc ostatecznie zakres tematów poruszonych na spotkaniu był o wiele szerszy niż to wynikało z samej zapowiedzi.

No właśnie: panowie przygotowali również małą niespodziankę – opowiedzieli mianowicie o badaniu wraku domniemanego ORP Orzeł. Rzecz w tym, że nurkowie z tego właśnie Ośrodka udali się na Morze Północne, by zobaczyć co i jak. Widownia mogła obejrzeć zdjęcia z przebiegu akcji zarówno na wodzie jak i pod wodą, poznać przebieg działań, a także obejrzeć krótki fragment nagrania z kamery towarzyszącej nurkowi podczas zejścia do wraku (o którym już wiadomo, że to nie jest Orzeł – znowu).

Ostatnią atrakcją spotkania była możliwość obejrzenia i obmacania sprzętu – zarówno historycznego jak i aktualnie używanego. Ba!, chętni mogli nawet przymierzyć miedziany baniak na głowę – z czego nie omieszkałam zresztą skorzystać, ponieważ jestem mentalną siedmiolatką i jarają mnie takie rzeczy.

Podsumowując: spotkanie było MEGA. Świetne zarówno pod względem merytorycznym jak i wizualnym, rewelacyjnie przygotowane, goście sprawiali wrażenie, jakby czuli się w swoim żywiole. Niektóre ciekawostki były dziwne (kombinezon zdolny wystrzelić nurka z głębokości ponad 60m – fajne do momentu, w którym nurek dostanie urazu), przykre (próby zamknięcia ośrodka, no bo w sumie to po co to komu), a inne trochę zabawne (niektóre kuriozalne ćwiczenia, jak choćby trenowanie układów choreograficznych, by dwóch ewakuowanych marynarzy utworzyło na powierzchni morza jak najlepiej widoczny, pomarańczowy placek). Szkoda, że publiczność nie dopisała (byłam zaskoczona, że tak mało osób…) i szkoda, że tak krótko to trwało. I że przez najbliższe trzy lata nie ma szansy na powtórkę. Ale jeśli kiedyś coś takiego jeszcze się odbędzie – na mur jadę, bo fajne i już, o. I innym też polecam – dla jednych zwyczajnie temat, który ich interesuje, dla drugich egzotyka level hard. Fraa bardzo approved.



PS. Na fanpejdżu Ośrodka mają mnóstwo dużo zdjęć. Fajne.

4 komentarze:

  1. Świetna relacja :) Tez bym się przymierzył do hełmu nurkowego, choć pewnie starałbym się go wynieść do domu...

    OdpowiedzUsuń
  2. A mnie się płetwnurkowie kojarzą z archeologią podwodną ale u mnie to jest zboczenie zawodowe :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Hełm wynieść raczej trudno, biorąc pod uwagę jego gabaryty... znaczy no: musiałabym mieć NAPRAWDĘ potężną damską torebkę. :D

    A archeologia podwodna jest... no, jak każda archeologia: fantastyczna. Ale ja jestem po prostu fanatyczką. Enyłej, o tym też panowie nieco napomykali tu i ówdzie. Gdyby było więcej czasu, na pewno można by pogadać o tym więcej. Niestety, czasu nie było :(

    OdpowiedzUsuń
  4. Te maski to nieźle przerażające są ;) Ciekawa historia i fajnie się czegoś z rana nauczyć, ale kawy nie mam ;-)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...