Autor: Stanisław Lem
Tytuł: Pokój
na Ziemi
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2009
Wydawca: Agora
Ponieważ nie mam pojęcia, jak zacząć,
zacytuję Jerzego Jarzębskiego z posłowia:
„Pokój na Ziemi jest jedną z tych powieści Lema, w których sensacyjna akcja zatrzymuje się co chwila, aby pisarzowi pozwolić na popularny wykład o tym, co akurat go fascynuje, na futurologiczną prognozę, wreszcie na ironiczną diatrybę na temat niezwalczonych popędów, które istotę zwącą się dumnie człowiekiem wpychają wciąż na nowo w koleiny tych samych grzechów i grzeszków (…)”
Właściwie mogłabym na tym skończyć, ale
tego nie zrobię. Bo nie.
Dla mnie Pokój na Ziemi jest przede wszystkim kolejną odsłoną przygód Ijona
Tichego, a także interesującą wizją przyszłości militariów.
Mamy niedaleką przyszłość, minęła epoka
wielkich bomb i armat, a broń uległa dwóm procesom: całkowitej automatyzacji,
co doprowadziło do zlikwidowania jako takiego wojska, złożonego z żywych ludzi,
oraz miniaturyzacji. Ponieważ sytuacja robiła się przez to dość nerwowa, kiedy
nikt nie wiedział, czy przypadkiem akurat nie trwa jakaś inwazja
mikroskopijnych robotów, czy na przykład akurat przytrafiła się katastrofa
naturalna, podpisano nową konwencję genewską – w myśl której cały przemysł
zbrojeniowy przeniósł się na Księżyc, by tam sobie spokojnie ewoluować, z dala
od Ziemi, w ukryciu nawet przed tymi, którzy go tam umieścili.
Wiadomo jednak, że taki stan rzeczy nie
mógł trwać wiecznie – zaczęły chodzić plotki, że broń na Księżycu wykształciła
sobie inteligencję i szykuje inwazję na Ziemię. Trzeba tam kogoś wysłać, żeby
sprawdził, co się w ogóle dzieje.
No i wysyłają: Ijona Tichego.
Tyle tylko, że Ijon Tichy nie będzie w
stanie przedłożyć kompletnego raportu, bo padnie ofiarą potajemnej, popełnionej
zupełnie z cicha pęk, kallotomii.
I na ten moment trafia czytelnik.
Nie ukrywam, że z medycznego punktu
widzenia sama kallotomia Tichego niezbyt mnie zainteresowała. Nie mam bladego
pojęcia, ile w koncepcji rozdwojonego bohatera zmyślenia, a na ile byłoby to
możliwe. Niezależnie jednak od wszystkiego, jest to ciekawe. Bo oto przed
czytelnikiem wisi tajemnica, zakręcona jak słoik małosolnych. Bo bohater coś
wie, choć może wcale niekoniecznie. Problem w tym, że sam nie wie, co wie. Może
jego druga połowa wie, co on wie, ale może też nie. Ogólnie nikt nic nie wie,
więc wszyscy starają się być ostrożni. Tichego otaczają całe gromady szpiegów i
agentów, tylko trudno ustalić, kto z kim trzyma, a już na pewno niemożliwością
jest obstawić, z kim powinien trzymać sam Tichy. W dodatku jego przygody po
powrocie z misji przeplatają się z relacją z Księżyca, która – dla mnie
przynajmniej – była jeszcze ciekawsza. Lem bardzo fajnie odmalował tam martwy,
wypełniony oszalałymi komputerami glob, który wszystkimi możliwymi metodami
broni się przed nieproszonymi gośćmi. Ten klimat wielkiej niewiadomej,
samotności wśród zezłomowanej elektroniki, przypominał mi trochę to, co było w Fiasku, choć tam Lem odmalował to na
dużo większą skalę. No i trochę o coś innego chodziło, choć może nie aż tak? W
obu powieściach bądź co bądź człowiek rozbija się o niezrozumienie czegoś, co
wyewoluowało w innych niż ziemskie warunkach, w zupełnym oderwaniu od
wszystkiego, co człowiek sam mógłby stworzyć.
I jakkolwiek początek Pokoju na Ziemi nie budził jakiegoś
mojego ogromnego zachwytu, to kiedy już pojawił się Księżyc, powieść z miejsca
stała się fascynująca. Po pierwsze, przez wspomniany już klimat, opisy i
tajemnicę. Po drugie, fabuła się zagęściła. Czytelnik został już wcześniej
zapoznany z całą historią i sytuacją geopolityczną, więc wreszcie więcej
miejsca zajęły same poczynania Tichego. Ach, no i Tichy: przyznam, że dopiero
kiedy wystartował, ja w końcu poczułam, że to Tichy. Co prawda troszkę mnie
uderzył opis nerwów bohatera podczas startu, no bo przecież pamiętam z Dzienników…, że to doświadczony pilot,
dla którego latanie rakietami, starty i lądowania, to jak przejście na drugą
stronę ulicy. Ale nie szkodzi: bądź co bądź, to lektura nieco poważniejsza od Dzienników…. No i narrator sam przecież
tłumaczy, że niezależnie od tego, ile się wcześniej latało w kosmos, te nerwy
są zawsze. W każdym razie nie zmienia to faktu, że kiedy Tichy poleciał na
Księżyc, wreszcie czułam, że to ten mój bohater, którego lubię – o żelaznych
nerwach, pełen wiary we własny rozum, zdecydowany, człowiek czynu. Nie traci
czasu na dziwienie się ani zbyt długie rozważania, co teraz – po prostu robi
to, co akurat wydaje mu się najsensowniejsze. Czasem też to, co nie ma
większego sensu, ale koniec końców i tak ląduje na czterech łapach.
Były jednak inne rzeczy, które mnie
trochę drażniły i które z coraz większą pewnością wpisuję na listę „Co mnie
drażni w pisaniu Lema”. Tak, niestety, jest taka lista, choć nie jest ona
długa.
Po pierwsze więc: języki obce. Już być
może o tym wspominałam, ale to się ciągnie przez całą jego twórczość.
Bohaterowie, nie wiem po co, może dla lansu, a może wykształceni fizycy,
matematycy i inni faktycznie w ten sposób ze sobą rozmawiają, mają okropną
słabość do wszelkiego rodzaju zwrotów obcojęzycznych. Przy czym poradzę sobie
jeszcze z angielskimi, niemieckimi i większością łacińskich, ale już na
przykład wtrącenia francuskie potrafiły nieźle zaciemnić mi przekaz zdania.
Wnioskuję z tego, że jestem po prostu zbyt niedouczona, żeby czytać Lema. Ale
wnioskuję też, że może przydałyby się jakieś przypisy czy coś, bo czasami to po
prostu irytowało. Odnosiłam tylko wrażenie, że bohaterowie to banda buców,
którzy obnoszą się z tym, jak fajnie są obcykani w językach obcych.
Po drugie: seks. A może powiedzieć raczej
„humor”? Czasem odnoszę wrażenie, że kiedy Lem nie miał pomysłu, jak rozluźnić
trochę atmosferę w tekście, pisał o seksie. Bo seks zawsze jest zabawny,
prawda. I czasem jak tak czytam Lema, także Pokój
na Ziemi, ale nie tylko, to jakoś mi się zdaje, że tego seksu jest trochę
za dużo i momentami jakby na siłę. Jasne, prawdę mówiąc akurat w Pokoju… chodziło o całkiem, tak myślę,
trafną prognozę dotyczącą wynalazków i ludzkiej natury, ale rzecz w tym, że ja
już kilka razy u Lema czytałam podobne obśmianie tejże ludzkiej natury i już
mnie to trochę nudzi.
Pokój na Ziemi ma też inny mankament, choć ten akurat w
żadnym razie mi nie przeszkadza – problem w tym, że Lem opisuje niedaleką
przyszłość. Z naciskiem na niedaleką. A takie wizje zawsze szybko się starzeją.
Z jednej strony mamy bezludną, samobieżną, mikroskopijnie malutką broń, z
drugiej jednak – maszynę do pisania. Jakby wybrane elementy cywilizacji poszły
do przodu, a reszta utknęła w połowie XX wieku. To jednak taka nieodzowna
przypadłość fantastyki naukowej i właściwie trudno mi narzekać z tego powodu –
ot, taki smaczek, charakterystyczny dla gatunku.
W moim prywatnym rankingu Pokój na Ziemi ląduje
naprawdę wysoko. To fajna, wciągająca powieść, a im dalej w las, tym bardziej
wciągająca. Lem pokazuje czytelnikowi interesującą wizję przyszłości zbrojeń,
jak również wytyka palcem, dlaczego taki pomysł byłby głupi. Plus jest to
smakowity kąsek dla każdego miłośnika kryminałów i powieści szpiegowskich. 9/10.
Wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.
Nie wiem, co robić. Żebym
chociaż mógł powiedzieć „źle ze mną”, nie byłoby najgorzej. Nie mogę też rzec „źle
z nami”, bo tylko częściowo mogę mówić o własnej osobie, aczkolwiek nadal
jestem Ijonem Tichym. Od dawna mam zwyczaj głośnego mówienia przy goleniu, a
teraz musiałem z tego zrezygnować, bo lewe oko przeszkadzało mi złośliwym
podmrugiwaniem. Dopóki siedziałem w „LEM-ie”, nie zdawałem sobie sprawy z tego,
co zaszło tuż przed startem. Ten „LEM” nie miał nic wspólnego z amerykańskim
trójnogiem, którym NASA wysłała Armstronga i Aldrina po parę księżycowych
kamieni.
Dla mnie "Pokój na Ziemi" to zahaczenie o przyszłość rodem z (o, ironio!) "Battlestar Galactica". I tu i tu mamy intelicentne zbrojenia, które w ukryciu knują aż do granic knucia.
OdpowiedzUsuńLemowe "zdalniki" to dla mnie nic innego jak "big mecha", znane od lat i popularne w zarówno japońskiej jak i amerykańskiej animacji. Z tą różnicą że tu sterowane są... zdalnie.
Ale jednocześnie podoba mi się koncepcja maszyn obdarzonych inteligencją jako takich. Podobają mi się przemyślenia bohatera, jego oswajanie się ze zdalnikiem, obserwacje które czyni. To jest esencja Lema - wprowadza czytelnika w świat nie tylko wyobraźnią, ale i narzuca sposób myślenia.
Lubię tego typu klimaty - dlaczego jeszcze tego nie przeczytałem?
OdpowiedzUsuńZ Lema znam jego najbardziej znane "Solaris" i "Niezwyciężonego", ale jestem nim tak zachwycona i wniebowzięta, ze planuję przeczytać wszystko co napisał, zobaczymy jak mi pójdzie. Gdzie masz wyszukiwarkę?:) Pisałaś również o "Bibliotekarzu"? Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńProwadzę zabawę w której można wygrać "Morfinę". Może się skusisz?
Usuńhttp://basiapelc.blogspot.com/2013/07/zyrafa-tosia-z-czytelni-rozpoczynamy.html
Zapraszam serdecznie i cieplutko pozdrawiam.
Wyszukiwarka bloggerowa jest po lewej u góry, w pasku nawigacji. ;)
UsuńA o "Bibliotekarzu" tutaj: http://fraa-farara.blogspot.com/2012/08/fraa-w-czytelni-31-bibliotekarz.html
Patrz jaki ze mnie dureń! :D
Usuń