(źródło) |
Autor: Jarosław
Grzędowicz
Tytuł: Hel 3
Miejsce i rok wydania:
Lublin 2017
Wydawca: Fabryka
Słów
Ulv pytał, czy będzie
z tego notka. Przez pewien czas rzeczywiście nie byłam pewna, czy chcę jeszcze
tykać to gówno, z którego udało mi się w końcu wygrzebać. Z drugiej jednak
strony – miałabym zmarnować taką okazję do uzewnętrznienia moich gorzkich czytelniczych
żali?
No więc będzie.
Do twórczości
Grzędowicza nie miałam dotychczas właściwie żadnego stosunku. Dawno temu
zaczęłam czytać Popiół i kurz, ale dość
prędko mnie to zirytowało i jakoś nigdy nie dokończyłam. Z Panem Lodowego Ogrodu wciąż mi nie po drodze, choć sama nie umiem
podać przyczyny. Hel 3 mógł na tym polu sporo zmienić. Książka zapowiadała się
przemiodnie: wszak to miało być sci fi osadzone w nieodległej przyszłości,
miało być o locie na Księżyc, gdzie znajduje się izotop, mogący stać się
energetycznym zbawieniem naszego świata. No super. Cóż może być źle? Moje
doświadczenia z popkulturowym wykorzystaniem helu-3 do tej pory były bardzo
pomyślne: wszak to Moon i Iron Sky!
No i ta okładka! W
ogóle wydanie jest bardzo ładne i kuszące. Dark Crayon i Szymon Wójcik powinni
za okładkę dostać gigantyczną premię, bo to jest naprawdę element, który
obiecuje czytelnikowi sporo dobrego i gdybym się wahała nad zakupem, właśnie
okładka by mnie przekonała.
Ogromna szkoda, że
ona nie ma kompletnie nic wspólnego z zawartością.
Hel 3 nie denerwuje mnie
tylko dlatego, że jest po prostu nędzny. Jest, ale przecież czytałam sporo
nędznych książek i zazwyczaj nie budzą we mnie zbyt wielkich emocji. Hel 3 mnie wkurza, bo mnie oszukał.
Przede wszystkim, tytułowy
izotop nie ma tak naprawdę żadnego znaczenia. W ogóle powieść ma prawie pięćset
stron, a słowa „Księżyc” i „izotop” padły w okolicach trzechsetnej. Na
czterechsetnej bohater w końcu opuszcza powierzchnię Ziemi. Przez ponad połowę
powieści więc dzieją się jakieś totalnie inne rzeczy. Norbert, nasz
protagonista, kręci filmik na futurystycznego jutuba, a potem wraca do domu i
kręci drugi filmik. Towarzyszy temu chyba to, co było wspomniane w blurbie:
zaprezentowanie zdehumanizowanego społeczeństwa 2058 roku.
Jest źle i fuj, bo
ludzie oglądają filmiki w internetach… przepraszam, w MegaNecie, szybko się
nudzą, a wszystko musi być eko i certyfikowane. I prawdziwa kiełbasa jest
nielegalna. Czy coś. I nie mają własnego zdania, tylko się gapią w MegaNet. A
to wszystko jest przemielone do znudzenia. Żeby było zabawniej, nie widzimy
żadnego sensownego wycinka tego społeczeństwa, tylko bohater sobie o nim myśli,
ewentualnie z kimś rozmawia – z kimś, kto (tak jak Norbert, oczywiście) się z
tego wyłamuje. Więc czytelnik w sumie musi wierzyć na słowo Norbertowi i
narratorowi, że tak właśnie wygląda ten świat i że w ogóle istnieje jakakolwiek
potrzeba wprowadzania zmian. Bo przecież akcje z wysiedleniem wiochmenów czy
jedzeniem małpek to nie jest norma, tylko jakieś ekstrema, które trudno
przekładać na zwykłych ludzi, którzy gdzieś tam sobie zapewne żyją wokół
Norberta.
Prawdę mówiąc, mimo
całego tego obfitego pierdolingu, że świat jest zły i MegaNet, i tylko te
iwenty, i omnifony, i zdeptany indywidualizm jednostki, to tego wszystkiego w
ogóle nie widać. Mamy tylko puste słowa. Takie, które nagle przekonują mnie, że
serial, który swego czasu zniechęcił mnie łopatologią i nachalnym, oczywistym
moralizatorstwem, to jednak kurde są wyżyny subtelności. I ja chyba wreszcie
dooglądam do końca Black Mirror.
No i jeszcze powieść
zamyka Wielki Finał z Dupy, który nie bardzo wiem, co miał na celu, ale we mnie
wywołał głównie intensywnego facepalma.
Zresztą, jeśli chodzi
o Hel 3, to mam takie ogólne
wrażenie, że autor pisał to w ramach NaNo. Tylko sobie zwiększył normę na 100
tysięcy słów, a nie 50. No bo ja na przykład tak właśnie piszę swoje NaNo i
teraz już wiem dokładnie, o czym mówią moje bety, kiedy wskazują problemy tego
mojego pisania. Bo to jest tak: biorę się za tworzenie. Gdzieś mam jakiś
pomysł, ale on jest wyrwany ze środka. No i trzeba jakoś do tego w ogóle
dobrnąć. Więc zaczynam pisanie w bólach, nie bardzo wiedząc, o czym, ale wszak dzienna
norma sama się nie spłodzi. Klepię więc w klawisze cokolwiek, byle było. Z
braku pomysłu przez dwie strony opisuję, jak kelner powinien nosić tacę. Podaję
dokładne menu śniadania, które spożył bohater, bo słowa to słowa, liczą się do
normy. Kij, że treści w tym tyle co kot nasmarkał. Potem trochę się rozpędzam,
bo wreszcie w bólach dociągnęłam do tego miejsca, co to miałam pomysł. Ale całe
to pisanie w międzyczasie zrobiło się męczące, a ten „pomysł” to tak właściwie
jedna scena była. Prawdę mówiąc, najchętniej bym już to rzuciła w diabły, ale muszę
dociągnąć do wymaganej liczby słów. A potem się orientuję, że hej, hura,
jeszcze tylko ostatni tysiąc i finał! Laba! No dobra, to miejmy to z głowy: ktoś
zginął, ktoś przeżył, był spisek, nara, idę na piwo, bo nie chcę już patrzeć na
ten tekst.
I mam wrażenie, że
tak dokładnie Grzędowicz pisał Hel 3.
Po ślamazarnej pierwszej połowie książki (z bardzo męczącym wdawaniem się w
zupełnie nieinteresujące szczegóły) finał jest nagły, głupi i staje się zbędny
przez to, że zamyka się w paru akapitach, bez żadnego rozwinięcia poza
jednorazową ekspozycją w dialogu. Nie jest w niczym osadzony i nie robi żadnego
wrażenia. Choć gdzieś tam pewnie by miał potencjał. Nie chcę rzucać spoilami,
ale gdybym chciała, to znalazłabym kilka przykładów, gdzie tego typu motywy,
które pojawiły się w zakończeniu Helu 3,
są fajne.
Zresztą hej, jeśli
już mowa o tym, że pewne motywy z powieści inni realizują ciekawiej: podróż
kosmiczna! Ja pi r w dole! To już naprawdę majstersztyk, żeby sprawić, że
podróż kosmiczna w tekście będzie tak śmiertelnie nudna. Bo wiecie, w gruncie
rzeczy to nuda, irytacja i meh, nic się nie dzieje, jak w polskim kinie. Okej,
kumam, że pewnie miało być realistycznie. Tak w opozycji do efekciarskich
powieści i filmów sci fi. Tylko że na czort mi realizm, skoro on jest
nieciekawy? Gdybym chciała realistyczną, nieciekawą historię, mogłabym równie
dobrze czas spędzony nad Helem 3
spędzić gapiąc się na rosnącą trawę. Ale z jakiegoś powodu tego nie zrobiłam,
tak? Teraz myślę, że może to był błąd. Rosnąca trawa nie kosztuje 45 zł…
Tyle, jeśli chodzi o
fabułę i świat. Mogli to jeszcze ratować bohaterowie.
O EM GIE.
Jak bardzo
bohaterowie niczego nie uratowali! To aż niebywałe! Nie wiem w sumie, czy
bohaterowie nie są najsłabszym elementem powieści.
A właściwie brak
bohaterów. W sumie kiedy narzekałam, że w Space:
1999 postaciom brakuje trochę charakterów, to nie wiedziałam jeszcze, że
nadejdzie dzień, kiedy oni mi się wydadzą tak fascynujący.
Po pięciuset stronach
spędzonych w towarzystwie Norberta nie mogę powiedzieć o nim nic. Kompletnie
nic. O nim jako o człowieku. Bo wiem, że kręci te filmiki (znaczy się jest
iwenciarzem, prawda). Ponoć jest w ich kręceniu dobry, ale tego wcale nie
widać. Bo przecież cała jego zasługa to to, że ktoś inny da mu cynk, że będzie
się działo. Ktoś inny poprosi go o nakręcenie materiału. Ktoś inny zaproponuje
podróż na Księżyc. Norbert sam z siebie niczego nie inicjuje. Niestety, nie
jestem nawet w stanie powiedzieć, że jest pierdołą, bo to by oznaczało, że
jednak jest jakiś. A on jest na tyle
pierdołą, żeby nie być superbohaterem, ale jednocześnie jest akuratnie odważny
i rozsądny, żeby pierdołowatość nie stała się cechą. Jest idealnie nijaki i
nieinteresujący. I otacza się równie nijakimi postaciami. I ja powtórzę po raz
któryś: jeśli bohaterowie są nieciekawi, trudno oczekiwać, że będą mnie
ciekawić ich losy. Trudno oczekiwać, że przejmę się czyjąś śmiercią, jeśli ta
postać i tak mi całkowicie zwisała. Tak więc ziewałam nawet w scenach akcji,
gdzie było strzelanie, wybuchy i takie tam, bo co mnie to wszystko interesuje?
Choć ta nijakość Norberta
jest w ogóle też na swój sposób majstersztykiem: pisać o bohaterze bite pińcet
stron i w gruncie rzeczy nic o nim nie napisać. Tylko po kolei – poszedł tu,
poszedł tam, zjadł śniadanie, włożył skarpetki. Brawo. Ach, przepraszam: cztery
razy było wspomniane, że ogląda Top Gear.
Tak oczywiście w zawoalowany sposób wspomniane. Ha. Ha. No i miał drzewko
bonsai. O którym dowiadujemy się, kiedy nagle ma poryw tęsknoty, bo musi
uciekać z domu i łojezu, bonsai musi zostawić. Szkoda, że przez wcześniejsze
trzysta stron ani razu nawet o tym drzewku nie pomyślał. Przywiązanie tak
wiarygodne, prawda.
Gardzę tym tekstem.
Głęboko. Czuję się oszukana i zlekceważona. Mam poczucie, że rzucono we mnie
gównem i kazano się zachwycić, bo wszak to gówno wydane przez Duże Wydawnictwo
i napisane przez Znanego Autora.
I chcę już o tym zapomnieć.
Nie zwracał na siebie uwagi. Robił to, co inni. Nie miał
zielonego pojęcia, kto w stłoczonej w szatni grupie kelnerów wie, kim jest, kto
jest wtajemniczony, a kto ma to gdzieś.
Wiedział tylko, że jest przerażony, że w żołądku
rozpuszcza mu się tajemnicza kapsułka, a skomplikowane, wieloperścieniowe
związki organiczne stopniowo robią coś z jego mózgiem.
A zupełnie zapomniałem o jeszcze jednej rzeczy. Ta dziwna sprawa z przekleństwami. Bo to nie tak, że one się nie pojawiały, ale pojawiały się jakby je tłumaczono z angielskiego i to dla młodego widza. Też niekonsekwentnie, bo potrafiło się pojawić, że coś "się spierdoliło, kurna mać człowieku". I bym to łyknął, jakby Grzędowicz był konsekwentny i albo nie używał przekleństw w ogóle, albo jakby ich nie używali ci dobrzy, ale tam klną chyba wszyscy, tylko jakby robili to pierwszy raz w życiu samodzielnie i nie potrafili.
OdpowiedzUsuńTak, właśnie też zapomniałam o tych przekleństwach xDDDD Jeżu, one były tak bardzo kuriozalne :D "kurwa, pierdzielę to" i te sprawy :D oraz moje ulubione "kurna jego mać" i "kopany". :D
UsuńCóż. Do "Hel-3" od początku podchodziłam jak do jeża i kolejne recenzje tylko upewniają mnie, że słusznie. Chciałam napisać jednak o czym innym: błagam nie zrażaj się autora. Bo "Pan Lodowego Ogrodu" i "Księga jesiennych demonów" to cudeńka, "Popiół i kurz" również bardzo dobre. Mam wrażenie, że główny problem "Hel-3" leży w tym, że autor porzucił dotychczasową stylistykę oraz fantasmagorię i postanowił przedstawić swoje poglądy społeczno-polityczne w formie gatunku, z którym dotąd za bardzo nie miał do czynienia. I bardzo mi smutno, bo przez to wiele osób może się do niego zrazić...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Między sklejonymi kartkami
PLO stoi na regale za moimi plecami, więc może kiedyś się zmobilizuję. ;)
UsuńI bardzo dobrze ugryzłaś to, w czym tkwi problem "Helu 3": to bardziej manifest społeczno-polityczny niż ciekawa historia z zajmującym światem i wyrazistymi bohaterami. A przynajmniej takie sprawiło na mnie wrażenie.
Ale obiecuję się nie zrażać... no, nie aż tak. ;)
Ja do PLO zniechęciłam się w połowie drugiego tomu. Dociągnęłam do końca, bo nie zostawiam za sobą rozbebeszonych spraw, ale kolejnego nie tknęłam, więc jak ze wszystkim - subiektywne odczucia mogą się różnić diametralnie.
UsuńDrugi tom faktycznie momentami (a właściwie często) jest nudny jak flaki z olejem. Za to trójka to mistrzostwo :)
Usuń@Marre S - Nie można tu dawać lajków, więc się podpiszę, że potwierdzam powyższe (PLO rządzi na wszystkich liniach, jak nudził Cię drugi tom to chyba nie czytałaś opisów świata Umberto Eco [szczególnie "Imię Róży"])Choć HEL-3 jeszcze nie czytałem, nie wiem czy w ogóle po niego sięgać ;)
UsuńParadoksalnie kusisz tą recenzją, żeby jednak przeczytać Hel3. Po słabą książkę bym nie sięgnął, ale spektakularna porażka znanego pisarza kusi :)
OdpowiedzUsuńTylko na miłość bogów, nie kupuj. Wypożycz. xD
UsuńJa mam odczucia bardzo podobne, ale nie aż tak intensywne. Dla mnie największym problemem była właśnie konstrukcja - tona powtarzania pomstowania na zepsuty świat, wydarzenie pchające fabułę do przodu, tona powtarzania pomstowania na zepsuty świat, wydarzenie pchające fabułę do przodu itd., itp., a na koniec wspomniany finał. Jedynym (i tak marnym) usprawiedliwieniem dla tego finału byłaby kontynuacja.
OdpowiedzUsuńNiech Jeżuś broni przed kontynuacją xD
UsuńA konstrukcja właśnie taka jak piszesz - dokładnie. Ech...
Pamiętam, ile dyskusji mieliśmy nad Helem3! Twój głos by był bez wątpienia dobrym ich elementem ^^"
OdpowiedzUsuńPod wieloma rzeczami się podpiszę. A już najbardziej pod kwestią tego NaNo. Ja skwitowałam to tak, że autor chyba pisał na spokojnie, a potem nadszedł deadline i w trzy dni musiał skończyć, stąd ostatnie 10% książki. Finał był bardzo słaby właśnie z tego powodu. Bo mógł być ładnie ograny i w ogóle...
Na szczęście za to nie sugerowałam się okładką ani nie oczekiwałam za mocno tego księżyca. Jako antropolog z ciekawością czytałam o społeczeństwie czasów Norberta i bardzo mi się to podobało. Naprawdę. Bardzo obrazowe opisy (albo moja wyobraźnia jest tak bogata :P). Totalnie widzę zamysł fabularny w tym odmalowaniu świata. Jednak taki styl opowieści nie może dominować w większości książki i ustąpić nagle czemuś zupełnie innemu. Może gdyby to był jedynie pierwszy akt, czytelnicy odebraliby to inaczej. Przez zachwiane proporcje i nadmierne przedłużenie tego, co określone tu zostało manifestem, całość robi się znacznie mniej strawna. Dlatego choć sama doceniam sporo elementów, to jako całość.... rozumiem osoby mocno książką zawiedzione.
Kyo ^^