(źródło) |
Autor: Paweł Majka
Tytuł: Wojny przestrzeni
Miejsce i rok wydania:
Bydgoszcz 2017
Wydawca:
Genius Creations
Aż trudno mi
uwierzyć, że od Pokoju światów minęły
dwa lata – ciągle mam wrażenie, jakbym czytała to dopiero co. Ani na jotę nie
przestałam się jarać Wiekuistą Puszczą, Grabińskim czy Burzymurem. Niemniej
kiedy wgryzłam się w długo wyczekiwane Wojny
przestrzeni, okazało się, że jednak upływ czasu robi swoje: miałam kłopot z
przypomnieniem sobie, w jakich konkretnie punktach rozstałam się z
poszczególnymi bohaterami. Pamiętałam tak naprawdę tylko tyle, że Szósty. Na
początku więc miałam mały kłopot z zaangażowaniem się w historię – no bo czemu
Kutrzeba w Serbii? Co to za kobiety się plączą wokół niego i od kiedy w ogóle
Mirek jest takim amantem? I o co chodzi z Koryckim szlajającym się po Krakowie?
Panowie, panowie, co wy mi tu robicie?
No a potem pojawił
się Burzymur. I ja już nie miałam żadnych więcej pytań.
Ale po kolei.
Być może Pokój światów w mojej głowie obrósł już
jakimiś moimi projekcjami emocji, których sama powieść tak naprawdę wcale nie
budziła, a ja je sobie dopowiedziałam przez ostatnie dwa lata – sama nie wiem.
Grunt, że pamiętam tamtą lekturę jako coś niezwykłego. Przy Wojnach przestrzeni zdecydowanie nie
miałam tego wrażenia. Brakowało mi niesamowitości świata po Kresie, brakowało
Matki Tajgi czy wspomnianej Wiekuistej Puszczy, a nawet Wiecznej Rewolucji – co
prawda ta ostatnia pojawia się na kartach powieści, ale nie jako to dziwne,
magiczne miejsce, do którego trafiają bohaterowie. Tym razem jest raczej jakąś
odległą przestrzenią, a czytelnik ma do czynienia tylko z końcówkami jej macek.
Ale, choć Ziemia
stała się nieco mniej ciekawa, dwieście lat po Kresie ludzie sięgnęli gwiazd –
i tu już sprawa przedstawia się zupełnie inaczej. Okolice Jowisza, Tiamat,
Mars: to wszystko robi spore wrażenie. Szczególnie, ma się rozumieć, Smok.
Ze smokiem zresztą
łączy się inny temat, który początkowo wzbudził moją dużą nieufność. No bo „fidezyna”
odbijała się echem brzmiącym dziwnie podobnie jak „midichloriany”. Nadal zresztą nie
mogę do końca określić, czy ten pomysł mi się podoba czy nie. Z całą pewnością
jest bez porównania lepiej wkomponowany w świat, ale jakoś jednak brakowało mi
tej nieświadomości, czym są i jak działają mitbomby. Nie wiem – może to po
prostu kwestia tego, że ujawniona tajemnica przestaje być tak atrakcyjna?
Niemniej, jak wspomniałam, fidezyna dobrze gra w świecie przedstawionym i w
żadnym punkcie tak naprawdę jej obecność nie razi ani nie sprawia wrażenia, że autor
musiał po prostu coś zszyć cholernie grubą nicią.
Bardzo fajnie za to
wypadają pokazy używania magii. W szczególności myślę tu o fantastycznej bitwie
przy użyciu – między innymi – Jonaszy, syren i szant. Z innych nowości, które
pojawiły się w Wojnach…, ogromnie
trafiła do mnie koncepcja herostratejczyków. Totalnie mogłabym czytać o nich
więcej, każdy spin off mile widziany.
O herostratejczykach i kosmopiratach, oczywiście. Tak.
Podobnie jak Pokój światów, powieść jest… no cóż,
pełna wszystkiego. Przy każdej nazwie czy cytacie można się zatrzymać i kminić,
co się za tym kryje – mam wrażenie, że w Wojnach…
żadne słowo nie jest przypadkowe. Przy czym czasem jest to ewidentne (głównie w
przypadku nazwisk), czasem trochę mniej. Jestem zresztą przekonana, że mnóstwa
rzeczy nie wyłapałam. Ale i tak jestem dość usatysfakcjonowana, zwłaszcza że
wreszcie wiem, kim jest Korycki – to znaczy: jaka postać kryje się za tym
bohaterem literackim.
Zdecydowanie
bohaterem numer jeden został w tym tomie wspomniany już Burzymur. Lubiłam go
bardzo w Pokoju…, a tutaj to się
jeszcze umocniło. Ku mojemu ogromnemu żalowi, Wojny… niemal zupełnie rezygnują z obecności Grabińskiego i Szulera
Losu, nie zastępując ich właściwie nikim nowym, kto mógłby udźwignąć fajność tamtych
dwóch. Trochę szkoda, ale przynajmniej mogłam się skupić na Burzymurze i jego
wątku. Który zresztą okazał się dużo atrakcyjniejszy od samego Kutrzeby i jego
historii. W sumie u Mirka to, co wypadło najlepiej, to dalsza ewolucja więzi ze
Zmorą.
W ogóle jeśli chodzi
o wątek poszukiwania Szóstego, to doszłam przy jego okazji do pewnej konkluzji:
otóż wygląda na to, że kiedy Pawłowi Majce pozwoli się rozwinąć fabularne
skrzydła, zaczyna on nawarstwiać intrygi i wątki. I tak nawarstwia i robi
nieoczekiwane zwroty i tak się bawi dotąd, aż ja do szczętu stracę orientację. Pokój światów był króciutki i chyba po
prostu autor tam nie zdążył poszaleć: cały czas wszystko ogarniałam. W Niebiańskich pastwiskach miałam już
pewne kłopoty. I podobne trudności napotkałam w Wojnach przestrzeni. W niektórych miejscach po prostu wierzyłam na
słowo bohaterom, że oni wiedzą co robią i o co im chodzi, bo ja tego za bardzo
nie wiedziałam. To znaczy koniec końców wszystko mi się układało, ale z pewnym
opóźnieniem w stosunku do aktualnie czytanych wydarzeń.
A skoro już wymieniłam
dwa z trzech głównych miejsc akcji (kosmos i Ziemia), nie mogę nie wspomnieć o
trzecim: Malowana Moskwa. Fajny pomysł i fajne wykonanie. Podobało mi się, że w
świecie żywych obrazów panują nieco inne reguły, a malowany człowiek jest
jednocześnie sobą i jednak trochę nie-sobą. Na tym malowanym tle czytelnik
dostał ciekawą intrygę, no i odmienioną nieco Olgę, która bierze sprawy w swoje
ręce.
Jeśli miałabym na coś
jeszcze zwracać uwagę, to będzie to (chyba dość tradycyjnie, jeśli chodzi o
książki z Genius Creations?) korekta. Ja wiem, że ta powieść do najkrótszych
nie należy, ale jednak tam było zdecydowanie za dużo baboli, które mocno psuły
całościowe wrażenie. Choć nie powiem, niezmiernie rozbawiło mnie zdanie: „Gdy
mieszkała w szklance, dzwoniła głośno o jej ścianki” – od razu miałam wizję tej
nieszczęsnej Baśki w szklance. Niemniej heheszki heheszkami, a ja wciąż i
nieustająco mam ogromną nadzieję, że jedno z moich ulubionych wydawnictw wreszcie
zdoła się wykaraskać z tych korektorskich problemów, bo to się ciągnie od
samego początku.
Mimo wszystkich
wymienionych zastrzeżeń, Wojny
przestrzeni to bardzo satysfakcjonująca kontynuacja Pokoju światów. Oczywiście, odpadł element olśnienia światem i
bohaterami, bo po prostu ja to już znam. Ale skutecznie to rekompensują
wprowadzone nowości – kosmosy, bitwy, bardzo sympatyczny Drygieł, no a przede
wszystkim: domknięcie historii, na które czekałam dwa lata. Warto było i z
czystym sumieniem mogę polecić wszystkim, którzy czytali Pokój światów i byli z tej lektury zadowoleni.
Za egzemplarz
recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu Genius Creations.
I rozmarzył się Drygieł, że nabierze od podróżowania z
piratami krzepy i romantyczności, że zgubi wrodzoną nieśmiałość do kobiet. Że
gdy następnym razem stanie przed Mariką, będzie trzymał nóż w zębach, w uchu
zaświeci mu błyszczący kolczyk, a na ramionach naprężą się mięśnie pod
zuchwałymi tatuażami. „Hej, gąsko!” – zawoła, a Marika…
No nie, najpierw trzeba będzie wypluć ten nóż, bo inaczej
dziewczyna nic nie zrozumie z jego mamrotania.
Ech, Twoje recenzja przypomina mi o tym, że muszę w końcu sięgnąć po "Pokój światów". Tyle dobrego słyszałem, a jeszcze nic Majki nie czytałem.
OdpowiedzUsuńJako wyczynowy fangirl twórczości Pawła Majki powiadam Ci: KO-NIECZ-NIE. Absolutnie. Czytaj.
Usuń