poniedziałek, 27 maja 2013

Fraa w czytelni (54) - "Pokój na Ziemi"

Autor: Stanisław Lem 
Tytuł: Pokój na Ziemi 
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2009 
Wydawca: Agora

Ponieważ nie mam pojęcia, jak zacząć, zacytuję Jerzego Jarzębskiego z posłowia:

Pokój na Ziemi jest jedną z tych powieści Lema, w których sensacyjna akcja zatrzymuje się co chwila, aby pisarzowi pozwolić na popularny wykład o tym, co akurat go fascynuje, na futurologiczną prognozę, wreszcie na ironiczną diatrybę na temat niezwalczonych popędów, które istotę zwącą się dumnie człowiekiem wpychają wciąż na nowo w koleiny tych samych grzechów i grzeszków (…)”
Właściwie mogłabym na tym skończyć, ale tego nie zrobię. Bo nie.
Dla mnie Pokój na Ziemi jest przede wszystkim kolejną odsłoną przygód Ijona Tichego, a także interesującą wizją przyszłości militariów.
Mamy niedaleką przyszłość, minęła epoka wielkich bomb i armat, a broń uległa dwóm procesom: całkowitej automatyzacji, co doprowadziło do zlikwidowania jako takiego wojska, złożonego z żywych ludzi, oraz miniaturyzacji. Ponieważ sytuacja robiła się przez to dość nerwowa, kiedy nikt nie wiedział, czy przypadkiem akurat nie trwa jakaś inwazja mikroskopijnych robotów, czy na przykład akurat przytrafiła się katastrofa naturalna, podpisano nową konwencję genewską – w myśl której cały przemysł zbrojeniowy przeniósł się na Księżyc, by tam sobie spokojnie ewoluować, z dala od Ziemi, w ukryciu nawet przed tymi, którzy go tam umieścili.
Wiadomo jednak, że taki stan rzeczy nie mógł trwać wiecznie – zaczęły chodzić plotki, że broń na Księżycu wykształciła sobie inteligencję i szykuje inwazję na Ziemię. Trzeba tam kogoś wysłać, żeby sprawdził, co się w ogóle dzieje.
No i wysyłają: Ijona Tichego.
Tyle tylko, że Ijon Tichy nie będzie w stanie przedłożyć kompletnego raportu, bo padnie ofiarą potajemnej, popełnionej zupełnie z cicha pęk, kallotomii.
I na ten moment trafia czytelnik.

Nie ukrywam, że z medycznego punktu widzenia sama kallotomia Tichego niezbyt mnie zainteresowała. Nie mam bladego pojęcia, ile w koncepcji rozdwojonego bohatera zmyślenia, a na ile byłoby to możliwe. Niezależnie jednak od wszystkiego, jest to ciekawe. Bo oto przed czytelnikiem wisi tajemnica, zakręcona jak słoik małosolnych. Bo bohater coś wie, choć może wcale niekoniecznie. Problem w tym, że sam nie wie, co wie. Może jego druga połowa wie, co on wie, ale może też nie. Ogólnie nikt nic nie wie, więc wszyscy starają się być ostrożni. Tichego otaczają całe gromady szpiegów i agentów, tylko trudno ustalić, kto z kim trzyma, a już na pewno niemożliwością jest obstawić, z kim powinien trzymać sam Tichy. W dodatku jego przygody po powrocie z misji przeplatają się z relacją z Księżyca, która – dla mnie przynajmniej – była jeszcze ciekawsza. Lem bardzo fajnie odmalował tam martwy, wypełniony oszalałymi komputerami glob, który wszystkimi możliwymi metodami broni się przed nieproszonymi gośćmi. Ten klimat wielkiej niewiadomej, samotności wśród zezłomowanej elektroniki, przypominał mi trochę to, co było w Fiasku, choć tam Lem odmalował to na dużo większą skalę. No i trochę o coś innego chodziło, choć może nie aż tak? W obu powieściach bądź co bądź człowiek rozbija się o niezrozumienie czegoś, co wyewoluowało w innych niż ziemskie warunkach, w zupełnym oderwaniu od wszystkiego, co człowiek sam mógłby stworzyć.
I jakkolwiek początek Pokoju na Ziemi nie budził jakiegoś mojego ogromnego zachwytu, to kiedy już pojawił się Księżyc, powieść z miejsca stała się fascynująca. Po pierwsze, przez wspomniany już klimat, opisy i tajemnicę. Po drugie, fabuła się zagęściła. Czytelnik został już wcześniej zapoznany z całą historią i sytuacją geopolityczną, więc wreszcie więcej miejsca zajęły same poczynania Tichego. Ach, no i Tichy: przyznam, że dopiero kiedy wystartował, ja w końcu poczułam, że to Tichy. Co prawda troszkę mnie uderzył opis nerwów bohatera podczas startu, no bo przecież pamiętam z Dzienników…, że to doświadczony pilot, dla którego latanie rakietami, starty i lądowania, to jak przejście na drugą stronę ulicy. Ale nie szkodzi: bądź co bądź, to lektura nieco poważniejsza od Dzienników…. No i narrator sam przecież tłumaczy, że niezależnie od tego, ile się wcześniej latało w kosmos, te nerwy są zawsze. W każdym razie nie zmienia to faktu, że kiedy Tichy poleciał na Księżyc, wreszcie czułam, że to ten mój bohater, którego lubię – o żelaznych nerwach, pełen wiary we własny rozum, zdecydowany, człowiek czynu. Nie traci czasu na dziwienie się ani zbyt długie rozważania, co teraz – po prostu robi to, co akurat wydaje mu się najsensowniejsze. Czasem też to, co nie ma większego sensu, ale koniec końców i tak ląduje na czterech łapach.

Były jednak inne rzeczy, które mnie trochę drażniły i które z coraz większą pewnością wpisuję na listę „Co mnie drażni w pisaniu Lema”. Tak, niestety, jest taka lista, choć nie jest ona długa.
Po pierwsze więc: języki obce. Już być może o tym wspominałam, ale to się ciągnie przez całą jego twórczość. Bohaterowie, nie wiem po co, może dla lansu, a może wykształceni fizycy, matematycy i inni faktycznie w ten sposób ze sobą rozmawiają, mają okropną słabość do wszelkiego rodzaju zwrotów obcojęzycznych. Przy czym poradzę sobie jeszcze z angielskimi, niemieckimi i większością łacińskich, ale już na przykład wtrącenia francuskie potrafiły nieźle zaciemnić mi przekaz zdania. Wnioskuję z tego, że jestem po prostu zbyt niedouczona, żeby czytać Lema. Ale wnioskuję też, że może przydałyby się jakieś przypisy czy coś, bo czasami to po prostu irytowało. Odnosiłam tylko wrażenie, że bohaterowie to banda buców, którzy obnoszą się z tym, jak fajnie są obcykani w językach obcych.
Po drugie: seks. A może powiedzieć raczej „humor”? Czasem odnoszę wrażenie, że kiedy Lem nie miał pomysłu, jak rozluźnić trochę atmosferę w tekście, pisał o seksie. Bo seks zawsze jest zabawny, prawda. I czasem jak tak czytam Lema, także Pokój na Ziemi, ale nie tylko, to jakoś mi się zdaje, że tego seksu jest trochę za dużo i momentami jakby na siłę. Jasne, prawdę mówiąc akurat w Pokoju… chodziło o całkiem, tak myślę, trafną prognozę dotyczącą wynalazków i ludzkiej natury, ale rzecz w tym, że ja już kilka razy u Lema czytałam podobne obśmianie tejże ludzkiej natury i już mnie to trochę nudzi. 

Pokój na Ziemi ma też inny mankament, choć ten akurat w żadnym razie mi nie przeszkadza – problem w tym, że Lem opisuje niedaleką przyszłość. Z naciskiem na niedaleką. A takie wizje zawsze szybko się starzeją. Z jednej strony mamy bezludną, samobieżną, mikroskopijnie malutką broń, z drugiej jednak – maszynę do pisania. Jakby wybrane elementy cywilizacji poszły do przodu, a reszta utknęła w połowie XX wieku. To jednak taka nieodzowna przypadłość fantastyki naukowej i właściwie trudno mi narzekać z tego powodu – ot, taki smaczek, charakterystyczny dla gatunku.

W moim prywatnym rankingu Pokój na Ziemi ląduje naprawdę wysoko. To fajna, wciągająca powieść, a im dalej w las, tym bardziej wciągająca. Lem pokazuje czytelnikowi interesującą wizję przyszłości zbrojeń, jak również wytyka palcem, dlaczego taki pomysł byłby głupi. Plus jest to smakowity kąsek dla każdego miłośnika kryminałów i powieści szpiegowskich. 9/10.




 Wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.



 

Nie wiem, co robić. Żebym chociaż mógł powiedzieć „źle ze mną”, nie byłoby najgorzej. Nie mogę też rzec „źle z nami”, bo tylko częściowo mogę mówić o własnej osobie, aczkolwiek nadal jestem Ijonem Tichym. Od dawna mam zwyczaj głośnego mówienia przy goleniu, a teraz musiałem z tego zrezygnować, bo lewe oko przeszkadzało mi złośliwym podmrugiwaniem. Dopóki siedziałem w „LEM-ie”, nie zdawałem sobie sprawy z tego, co zaszło tuż przed startem. Ten „LEM” nie miał nic wspólnego z amerykańskim trójnogiem, którym NASA wysłała Armstronga i Aldrina po parę księżycowych kamieni.

wtorek, 21 maja 2013

Fraa w czytelni (53) - "20000 mil podmorskiej żeglugi"


Autor: Juliusz Verne
Tytuł: 20000 mil podmorskiej żeglugi
Tytuł oryginału: Vingt mille lieues sous les mers
Tłumaczenie: Bolesław Kielski
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1989
Wydawca: Nasza Księgarnia

Lem Lemem, ale nie samym Lemem człowiek żyje. Czas był najwyższy przeczytać coś innego. Z twórczością Verne’a zawsze byłam nieco na bakier: wiedziałam, o czym facet pisał, znałam bohaterów, bah!, widziałam rozmaite adaptacje, tylko kurde jakoś mi zawsze brakowało przeczytania oryginałów… no, ma się rozumieć, polskich przekładów, ale w sensie że powieści samego autora.
Jakiś czas temu uznałam, że czas najwyższy nadrobić.

Nie do końca wiem, czy warto tutaj przybliżać fabułę. Nie będzie wielkim spoilerem jeśli napiszę, że tak naprawdę doskonałym streszczeniem powieści jest… tytuł. Bo przecież właśnie to czytelnik znajdzie w książce: opis owych dwudziestu tysięcy mil podróży wśród niezbadanych głębin, w towarzystwie kapitana Nemo i trzech rozbitków: profesora Pierre’a Aronnaxa, jego sługi Conseila oraz kanadyjskiego harpunnika, Neda Landa. Narratorem jest profesor – co już powinno być pewnym sygnałem dla czytelnika.
Mam kłopot z twórczością Verne’a. Na poziomie samego pomysłu jest to dla mnie coś genialnego. W szczególności wszystko to, co dotyczy kapitana Nemo, który jest – obok hrabiego Monte Christo – jednym z moich najulubieńszych bohaterów literackich (dostrzegam pewną skłonność…). Mechanizmy działania „Nautilusa”, potęga tego okrętu i niemal nieograniczone możliwości, jakie daje, są przecież niesamowite. Tym bardziej, że trzeba pamiętać, kiedy Verne pisał swoje dzieło: przecież to była końcówka XIX wieku! Tymczasem autor nie pozwalał sobie niemal na żadne niepoparte solidnymi naukowymi argumentami fantazjowanie. „Nautilus” i jego podmorska podróż to sci-fi czystej wody, w doskonałym wydaniu.
No, ale – jak wspomniałam – Verne pisał pod koniec XIX wieku… To niesie ze sobą pewne bardzo konkretne problemy. Właściwie jeden.
Styl.
Gdyby tak wziąć do ręki jakikolwiek świetny poradnik pisania i zestawić go z pisaniem Verne’a, logicznie należałoby wnioskować, że francuski autor właściwie powinien zgnić w zapomnieniu, opluty przez zwarty szereg zawodowych krytyków, ale też zwyczajnych czytelników. Ktoś mówi, że jednostki miary w opisach zabijają nastrój? Oj tam, oj tam, dalejże!, opiszmy z linijką w dłoni, ile centymetrów długości, a ile szerokości miało które pomieszczenie pod pokładem „Nautilusa”. Och, no i nie zapomnijmy o dokładnym wyliczeniu całkowitej długości „Abrahama Lincolna”! A przy opisywaniu podmorskiego świata na pewno doskonale sprawdzi się zasypanie czytelnika łacińskimi nazwami ryb. W końcu nic tak nie działa na wyobraźnię, jak nic niemówiące słowo, które nawet z trudem się wymawia.
No cóż. Problem tylko w tym, że u Verne’a to wszystko świetnie gra. Gdyby dziś ktoś mi w ten sposób cokolwiek napisał, rzuciłabym tekst po jednym akapicie. Ale u Verne’a to gra, tak samo jak to gra u Dumasa czy Wallace’a. Najwyraźniej w XIX wieku pisarze posiedli tajemną umiejętność dramatycznie drętwego pisania w ten sposób, żeby to było jednocześnie ciekawe. Nie umiem tego wyjaśnić – na szczęście za pisanie notki na blogu nikt mi nie płaci, więc nie czuję presji, że muszę to w jakikolwiek sposób wyjaśniać…
Przy czym ciekawe jest to, że ten styl jest taki trochę rozdwojony. Z jednej strony lecą wspomniane już wymiary mierzone z linijką i z najdrobniejszymi detalami opisane działanie każdego, nawet niezbyt istotnego, mechanizmu, z drugiej jednak pojawiają się nieco pompatyczne, poetyzujące opisy, obfitujące w porównania i inne środki stylistyczne, których pewnie nie umiem nawet nazwać.
Och, no tak – bo Verne uwielbia używać wielkich słów. I nie mam tu na mysli Coelhowskiego Pisania Każdego Słowa od Wielkiej Litery, tylko tę uroczą skłonność do patosu, również przecież charakterystyczną dla Dumasa i Wallace’a. Narrator, profesor Aronnax, bez cienia wątpliwości nazywa wielkim człowiekiem tego, kogo czytelnik powinien za takowego uważać. Nie bawi się w delikatne sugestie czyjegoś charakteru czy potęgi (przy czym chodzi tu nie tylko o ludzi, ale też zwierzęta, żywioły czy mechanizmy). On tą potęgą wali przez łeb i nieszczęsny czytelnik może tylko mieć nadzieję, że nie straci z tej okazji przytomności. Ale jak się już w ten klimat wejdzie, to jest naprawdę fajne. I człowiek nie irytuje się z powodu tej huśtawki nastrojów (w jednym zdaniu pełne grozy, tajemne podmorskie światy, w drugim zaś wyliczanka łacińskich nazw glonów), choć – nie ukrywam – może to budzić pewną wesołość.

Muszę tu też uczciwie uczulić potencjalnego czytelnika przed bohaterami. Oni są tacy, jak cała powieść: nieco archaiczni. Przedstawiają sobą pewne typy, harpunnik jest porywczy, silny i śmiały, sługa wierny i posłuszny, profesor dociekliwy. Verne nie bawił się w jakieś pogłębianie ich charakterów czy przełamywanie schematów. A jednak, choć prości i przewidywalni, to są bohaterowie, którzy po prostu wzbudzają sympatię. No i na ich tle kapitan Nemo jawi się naprawdę niezwykle – bo jest jedynym, w którym kryje się… no, cokolwiek. Jest jedynym z jakąkolwiek tajemnicą. Och, ale jest też zgorzkniałym mścicielem, kapitanem fantastycznego „Nautilusa” i nazywa się „Nemo”, więc nigdy nie będę nawet próbowała silić się na obiektywizm w odniesieniu do niego. Tym bardziej, że – jeśli wierzyć Wikipedii – pierwotnie miał to być Polak. Dajcie mi więcej takich delikwentów, a będę taką patriotką, że orzeł biały będzie się ode mnie uczył, jak nosić tę cholerną koronę!

Czy warto przeczytać 20000 mil podmorskiej żeglugi? Och, oczywiście, że tak. To doskonała przygoda i nawet żałowałam, że się skończyła. Pociesza mnie tylko to, że przecież wciąż jestem w połowie Tajemniczej wyspy. Do trącającego myszką stylu Verne’a przyzwyczaiłam się naprawdę szybko i najwyżej co jakiś czas nieco się uśmiechałam widząc zdania, których dziś już raczej się nie uświadczy w prozie. A sama historia i samo przeprowadzenie czytelnika przez niezbadane głębiny mórz i oceanów jest naprawdę doskonałe. Kiedy bohaterowie dopłynęli do Atlantydy, miałam ochotę kwiczeć z radości.  Plus jest to świetna podróż w czasie - spojrzenie na to, co przed stu laty było dla człowieka fantastyką naukową. Spojrzenie na początku gatunku. Bardzo polecam, 9/10. Tak, mam świadomość tego, że to zawyżona ocena. Ale „Nautilus”. Ale Nemo. Możecie mi naskoczyć.





Niniejszy wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.





Kapitan Nemo, nie zważając na straszliwe podmuchy wiatru, ulokował się na pomoście. Aby oprzeć się potwornym falom, przewalającym się nad statkiem, przywiązał się w pasie. Ja przywiązałem się także, aby podziwiać jednocześnie burzę i tego niezrównanego człowieka, który ośmielał się stawić jej czoło. Ogromne strzępy chmur zamiatały morze maczając się w jego wzburzonych odmętach. Nie widać już było owych niewielkich pośrednich fal, tworzących się zazwyczaj w głębokich bruzdach wody. Jak okiem sięgnąć – tylko długie, czarne fale, zbite i gęste. Wysokość ich wstastała. Waliły jedna o drugą. „Nautilus” to kładł się na bok, to stawał dęba kołysząc się straszliwie. Około piątej lunęły potoki deszczu, co nie uśmierzyło zresztą ani wiatru, ani wzburonego morza. Huragan osiągnął szybkość czterdziestu pięciu metrów na sekundę, czyli prawie osiemdziesięciu mil na godzinę. Wtedy potrafi on wywracać domy, zrywać dachówki i wtłaczać je w drzwi, łamać żelazne okratowania i przesuwać armaty. Tymczasem „Nautilus” w samym środku tej nawałnicy zdawał się usprawiedliwiać zdanie wypowiedziane przez jednego ze słynnych inżynierów: „Dobrze zbudowany kadłub nie potrzebuje obawiać się żadnej burzy”. Nie była to skała, która by się opierała i musiała poddać walącym zewsząd bałwanom; stalowe wrzeciono, ruchliwe, bez olinowania, bez masztów i żagli, urągało bezkarnie wściekłości żywiołów.

piątek, 10 maja 2013

Fraa w czytelni (52) - "Kongres futurologiczny. Opowiadania Ijona Tichego"



Autor: Stanisław Lem
Tytuł: Kongres futurologiczny. Opowiadania Ijona Tichego
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2008
Wydawca: Agora

Wspominałam już, że Ijon Tichy jest u mnie w ścisłej czołówce ulubionych Lemowskich bohaterów – zaraz za nim plasują się profesorowie Tarantoga i Corcoran. Oznacza to ni mniej ni więcej tyle, że drugi tom serii „Stanisław Lem. Dzieła” była dla mnie pozycją najzupełniej obowiązkową.

Na zbiorek składa się kilka tekstów: przede wszystkim mamy więc ów Kongres futurologiczny – długaśne opowiadanie, zajmujące w połowę książki. Mam co do tego tekstu mieszane uczucia: przede wszystkim jego (znów dzielę na połowy) pierwsza część – rozpoczynająca się samym kongresem, a stanowiąca później nieprzerwany ciąg kolejnych wizji i prób wyrwania się z nich. O ile opis kongresu i przeludnionego świata końca XX wieku był interesujący, tak samo początek kłopotów i bembowy nalot, o tyle już wizje nieco mnie wymęczyły. Pierwsza, druga – dobra, czytelnik zastanawia się, czy to już, czy wciąż halucynacje, co się dzieje i w ogóle. Jest element zaskoczenia. Ale potem wkradła się w to monotonia, choć naturalnie każdy zwid był odmienny od poprzedniego. Trudno oczekiwać, że będzie mnie zaskakiwał po raz enty ten sam trik. Na szczęście nie trwało to długo, a potem następuje druga połowa Kongresu…, czyli przeniesienie czytelnika w dość odległą przyszłość: idealny świat, gdzie każdy ma tyle bogactw, ile tylko zapragnie, czy to dzieła sztuki, czy drogie samochody, wszystko lśni, nawet pogoda jest kontrolowana przez człowieka. Drobne kłopoty, jakie czasem się pojawiają w tym świecie, raczej bawią, aniżeli przerażają: bo na przykład chmury jakoś źle wyszły albo wyrwał się na wolność bohater trójwymiarowej projekcji (które zastąpiły telewizję) i narozrabiał w czyimś mieszkadle. Ta część opowiadania jest ciekawa z kilku względów: po pierwsze więc, jest to przecież jakaś wizja przyszłości, nieprzyzwoicie optymistyczna, ale jednak jest. Po drugie, właśnie dlatego, że jest nieprzyzwoicie optymistyczna i że od czasu do czasu pojawiają się na niej dziwne rysy, czytelnik zaczyna węszyć spisek. Po trzecie, mamy bohatera, który został gwałtownie przerzucony do zupełnie odmiennego świata i musi się tego świata nauczyć. Podobna sytuacja była w 3001: Odysei kosmicznej, choć tam to była przyszłość daleko odleglejsza, oczywiście. Odmrożony Ijon Tichy musi nauczyć się wszystkiego: od historii (no bo przecież jak ludzkość przeszła od straszliwego przeludnienia i wiecznego zagrożenia walkami wewnętrznymi i zewnętrznymi do takiej sielanki?), przez język (całkiem nowe słownictwo), po kwestie biologiczne (dlaczego wszyscy tak dziwnie dyszą?). Musi nauczyć się używać nowoczesnych urządzeń.
Ijon Tichy jednak nie byłby Ijonem Tichym, gdyby się temu tak po prostu poddał. On docieka, podejrzewa i protestuje. Wskutek tej jego niepokornej (ale przecież zupełnie skromnie genialnej) natury, czytelnik w istocie zostaje doprowadzony do spisku na skalę globalną, choć spora w tym rola przypadkowo spotkanego profesora, który wtajemniczy Ijona w straszliwą prawdę.
I końcówka Kongresu… była dla mnie właśnie najciekawsza. Po pierwsze: sama konfrontacja wykreowanego przez psywilizację obrazka oraz rzeczywistości, wyjaśniająca wiele z wcześniejszych wątpliwości. Po drugie: sugestywne zaprezentowanie eskalacji wszystkich problemów, z którymi Tichy zetknął się na samym początku, w czasach tytułowego kongresu futurologicznego. I to jeszcze dokonane warstwowo, bo pod okropną prawdą kryje się jeszcze okropniejsza prawda… kto wie, może pod spodem jest jeszcze coś? Chociaż trudno to sobie doprawdy wyobrazić. No i po trzecie: sugestia moralnej oceny całej tej chemicznej cywilizacji. Mówię, że „sugestia”, bo w moim odczuciu jako takiej, ewidentnej oceny nie ma i czytelnik może dość swobodnie wybrać, po której jest stronie. Ijon Tichy za najwyższą wartość uznaje tutaj prawdę i jest zdania, że wszystko to należałoby skończyć tu i teraz. Ale nie jest jedynym, który ma nieco racji.
„Jesteśmy zniewoleni stanem rzeczy. Zagnał nas w kąt. Gramy takimi kartami, jakie nam społeczny los wcisnął w ręce. Przynosimy spokój, pogodę i ulgę jedynym zachowanym sposobem. Utrzymujemy na skraju równowagi to, co bez nas runęłoby w agonię powszechną. Jesteśmy ostatnim Atlasem tego świata. Chodzi o to, że jeżeli już musi ginąć, niechaj nie cierpi. Jeżeli nie można odmienić prawdy, trzeba ją zasłonić, to ostatni jeszcze humanitarny, jeszcze ludzki obowiązek.” – mówi Symington Tichemu.
Nie twierdzę, że mnie przekonał i że popierałabym koncepcję psywilizacji. Natomiat – tak myślę – jako-tako mogę spróbować postawić się na miejscu Symingtona i mu współczuć. I nie wiem, czy z tego jego miejsca znalazłabym lepsze rozwiązanie, niż nakładanie na umierający świat tego chemicznego środka przeciwbólowego. Zmian można było próbować dokonać, ale dużo, dużo wcześniej – gdzieś u zarania tej cywilizacji, czyli pod koniec XX wieku, kiedy zrzucano pierwsze bemby, a Ijon Tichy napił się wody z kranu. A w momencie, w którym pojawił się tam bohater? Można robić już tylko to, co robił Symington.

Druga połowa zbioru to krótsze i niepowiązane ze sobą opowiadania, w których – tak jak i w drugiej części Dzienników gwiazdowych – Ijon Tichy spotyka dziwnych ludzi (albo i nie zawsze ludzi). Jest też ekologiczny manifest oraz krótki tekścik Pożytek ze smoka, w którym trudno nie widzieć wyraźnej aluzji do sytuacji politycznej w Europie Wschodniej. 
Zakład doktora Vliperdiusa oraz Doktor Diagoras bardzo przypominają właśnie wspomniane już Dzienniki… i są to moje ulubione opowiadania ze zbioru. Oba poświęcone robotyce, choć różnych jej aspektów: w pierwszym mamy bardzo ciekawy przegląd chorób psychicznych, na jakie mogłyby zapadać sztuczne inteligencje. W drugim tekście zaś czytelnik znajduje interesujące, bo zupełnie odmienne od tego powszechnie przyjętego, stanowisko w sprawie konstrukcji i doskonalenia robotów.
Opowiadanie Profesor A. Dońda to dla mnie przede wszystkim genialny przykład, jak zaczynać teksty. Niezależnie od tego, co działo się później, kilka pierwszych akapitów to doskonałe otwarcie opowiadania, które od razu wciąga, intryguje i rozbudza chęć dalszego czytania.
Choć teoretycznie zabawny, tekst Ratujmy Kosmos (List otwarty Ijona Tichego) jest dla mnie jednak mocno melancholijny i pesymistyczny. Bo, mimo że przesadzona, ta perspektywa, którą dostaje czytelnik, jest właściwie całkiem realna – tak znając ludzi. A kiedy zestawiłam ten list z Dziennikami…, zrobiło mi się jeszcze bardziej smutno: bo na miejscu Tichego też serce by mi się krajało, gdybym chciała sobie gdzieś polecieć w ramach takiej „wycieczki sentymentalnej”, gdzieś, gdzie byłam przecież przeżywając jakieś niesamowite przygody, gdzie nie postała wcześniej stopa ludzka, a tam jak w lipcu na Krupówkach. I wcale mnie to opowiadanie nie rozbawiło, choć może powinno.

Zbiór Kongres futurologiczny. Opowiadania Ijona Tichego jest bardzo urozmaicony, czytelnik przemknie przez cały wachlarz nastrojów, choć oczywiście z urozmaienia wynika jeszcze jedna rzecz: opowiadania mogą bardzo przypaść do gustu lub wręcz przeciwnie. Ja znalazłam tam coś dla siebie – i myślę, że nikt nie powinien mieć z tym kłopotów. Że jednak znalazłam tam dla siebie mniej niż w Dziennikach…, będzie 8/10.

 


Wpis popełniony w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.





Opuściwszy altanę, jakiś czas przyglądałem się łabędziom. Obok mnie jakiś dziwak rzucał im pocięte kawałki drutu. Powiedziałem, że łabędzie nie jadają tego.
– Nie zależy mi na tym, by go jadły – odparł, kontynuując swą czynność.
– Ale mogą się udławić, byłaby szkoda – rzekłem.
– Nie udławią się, bo drut tonie. Jest cięższy od wody – wyjaśnił rzeczowo.
– Więc po co pan go rzuca?
– Bo lubię karmić łabędzie.
– Stanisław Lem, Zakład doktora Vliperdiusa
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...