wtorek, 29 maja 2018

Pogłoski o śmierci mojego bloga są mocno przesadzone


No, ten… wnikliwi czytelnicy mogli zauważyć, że nie było mnie tu od przeszło dwóch miesięcy. To nie tak, że zapomniałam czy mi się nie chciało – po prostu to był dziwny, czasem trudny, a z całą pewnością intensywny czas, kiedy blog musiał zostać zepchnięty gdzieś na koniec listy priorytetów. Bywa. Myślę jednak, że pora tu zdmuchnąć kurz i wziąć się do roboty. W moim wordowskim pliku widzę, że miałam rozgrzebaną notkę – ale ponieważ minęły wspomniane dwa miesiące, wyparowało mi z głowy wszystko, co chciałam wówczas napisać. Zresztą, myślę, że w ogóle nie warto sobie tym tematem zawracać głowy. Zacytuję więc tylko to, co mam napisane do tej pory, a później przejdę do innych rzeczy:

Kiedy „Die Hard” spotyka „American Pie”: „Game Over, Man!”


No cóż. Obejrzałam kolejny z pełnometrażowych filmów Netflixa. I coraz mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że Netflixowi zdarza się zrobić naprawdę super fajne seriale (śmiesznostka taka: te, z którymi miewałam do czynienia, najczęściej okazywały się ekranizacjami książek), natomiast samodzielne filmy wychodzą im co najmniej średnio.

I to właściwie tyle, ten wniosek towarzyszy mi cały czas. Film miał irytujących bohaterów, przewidywalną przemianę protagonisty, nędzny humor i w ogóle jakiś był bałaganiarski. Jedno, co zasługuje na pochwałę: fajna, krwawa finałowa rozwałka. Naprawdę to im wyszło. No, tyle o Game Over….

A blogasową reanimację spróbuję zacząć od jednej z fajniejszych książek, jakie ostatnio czytałam.

(źródło)
Autor: H.P. Lovecraft
Tytuł: Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści niesamowite i fantastyczne
Tłumaczenie: Maciej Płaza
Miejsce i rok wydania: Czerwonak 2016
Wydawca: Vesper

Podskórnie zawsze lubiłam twórczość Lovecrafta. Mój jedyny problem polegał na tym, że tak naprawdę nigdy jej nie czytałam – raczej znałam ogólne założenia, gdzieś może jakieś opowiadanie zdarzyło mi się przeczytać, ale bardziej grałam w gry osadzone w Lovecraftowskim świecie. Szczęśliwy traf chciał, że – trochę przypadkowo – weszłam w posiadanie Przyszła na Sarnath zagłada (zresztą, jest to – obok Terroru – druga czytana przeze mnie książka z wydawnictwa Vesper i na razie wydawnictwo ma stuprocentową skuteczność pod względem fajnych rzeczy).

Od pierwszego spojrzenia widać, że książka jest… no cóż, po prostu dobrze wykonana. Solidna, szyta cegłówka, która nie rozleciała się mimo miesiąca rozpłaszczania jej w najrozmaitszych czytelniczych pozycjach. Z niesamowitymi ilustracjami Krzysztofa Wrońskiego. Ładnie, starannie zaprojektowana. Dodatkowo przyjemnie zaskoczyło mnie przygotowanie samych tekstów – zazwyczaj w grubszych tomiszczach łatwo zauważyć, że z arkusza na arkusz mamy coraz więcej korektorskich przeoczeń. Ale w Przyszła na Sarnath… to zjawisko występuje w minimalnym stopniu. Czyta się przyjemnie, a babole nie odciągają uwagi od sedna sprawy.

Sedno zaś to w najwyższym stopniu miodność (przy czym przyznam, że nie spodziewałam się niczego innego). Zbiór opowiadań przeciąga czytelnika zarówno po świecie jawy, jak i snu. Oba te światy są przepełnione magią, tajemnicami i dziwacznymi kultami, a prawdę mówiąc, to w ogóle trudno je od siebie odróżnić, tak mocno są ze sobą spięte. To światy, gdzie armia kotów skacze nocą z dachu na Księżyc, by tam walczyć z potworami – w dodatku ma kosę z kotami z Saturna! Jeśli zbyt długo wpatrujesz się w Otchłań, ona nie tylko odwzajemni spojrzenie, ale wciągnie cię w objęcia i kto wie, jeśli ci się poszczęści, zostaniesz ghulem. Jeśli nie, słuch po tobie zaginie, bo Inni bogowie nie zniosą, by podglądać, jak bogowie Ziemi tańczą na szczycie Hatheg-Kla.
Wbrew pozorom (i doświadczeniom z rozgrywek Horroru w Arkham), w zbiorze nie uświadczy się raczej wielu straszliwych Przedwiecznych. Jeśli już dostajemy różnego rodzaju potworności (a dostajemy ich wcale niemało!), są to raczej różnego rodzaju kultyści – z rodzaju takich, których można też spotkać w niektórych opowiadaniach Roberta E. Howarda. Złożeni z nie do końca kompatybilnych części ciała (raczej: ciał), a to wszystko okraszone sześcioma epitetami podkreślającymi, że był to widok bluźnierczy, odrażający, urągający naturze i obmierzły.
Och, serio – to jeden z moich ulubionych elementów pisania Lovecrafta: każde zdanie ocieka informacjami, jakie emocje aktualnie powinnam odczuwać. I nie wiem naprawdę, na czym polega ta magia, ale gdyby mi ktoś dzisiaj tak pisał, jestem całkowicie przekonana, że bym wrzeszczała „show, don’t tell”. Tymczasem u Lovecrafta to po prostu gra. Może chodzi o dobór słów? Ładnie brzmią i są bardzo mocne. To znaczy, ma się rozumieć, mogę mówić jedynie na podstawie przekładu. W każdym razie ten przekład jest bardzo przyjemny do czytania. W opisach jest coś, co – gdy próbuję określić – przywodzi mi na myśl jedynie słowo „mięso”.

Dodatkowo bardzo podoba mi się sam wybór tekstów. Jest spore urozmaicenie w historiach, ale jednocześnie one się pięknie spinają w jednym z ostatnich utworów: Ku nieznanemu Kadath śniąca się wędrówka. Wracają do nas Kuranes, towarzyszący Barzaiowi Mądremu Atal, Pickman, no i przede wszystkim: Randolph Carter. Wszystkie te opowieści spinają się w tym wielkim finale, który niesie ze sobą tyleż grozy, co zaskoczeń. Jest podróż, bitwy, sojusze, przyjaźnie, no i bogowie. I pełzający chaos Nyarloathotep. I to wszystko jest takie, że trudno się oderwać.

To cudna książka. I ja wiem, że Lovecraft bywa ostro krytykowany ze względu na swoje – nazwijmy to delikatnie – mocno konserwatywne poglądy, ale w najmniejszym stopniu mnie to nie rusza. Pewnie gdybym zaczęła liczyć, wyszłoby mi, że ciemnoskórzy w tych tekstach częściej są przedstawiani jako złoczyńcy i/lub potwory niż biali. No i cóż? To taki świat. Wspominałam już o Howardzie, wspomnę o nim jeszcze raz: u obu panów mniej znane grupy etniczne i kontynenty są pretekstem do snucia niesamowitych, nasyconych grozą i tajemnicą opowieści. Myślę, że jestem dostatecznie rozgarnięta, żeby czytać dziś te teksty i nie wysnuwać na ich podstawie wniosków, że no tak, pewnie czarnoskórzy są zniewolonymi potworami z obcej planety. Toteż czytam i po prostu cieszę się obrazami, które dostaję.



Gdy król i jego dostojnicy biesiadowali w pałacu i podziwiali główne danie czekające przed nimi na złotych półmiskach, reszta ucztowała w innych miejscach. W wieży wielkiej świątyni swawolili kapłani, w pawilonach za murami bawili się książęta z sąsiednich krain. I to arcykapłan Gnai-Kah pierwszy ujrzał, jak cienie zstępują w jezioro z garbatego księżyca, a przeklęte zielone mgły unoszą się z wody na jego spotkanie i spowijają złowróżbnym całunem wieże i kopuły skazanego Sarnath.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...