wtorek, 29 października 2019

W poszukiwaniu życia: "Zielona planeta"

Autor: Andrzej Ostoja
TytułZielona planeta
Miejsce i rok wydania: Łódź 1973
Wydawca: Wydawnictwo Łódzkie

Czytałam ostatnio coś, gdzie była wspomniana powieść Piętaszek Heinleina. Całkiem szczerze, nie pamiętam już nawet za bardzo, gdzie się pojawił ten element (wpadłam w pułapkę czytania kilku książek jednocześnie – efekt: żadnej nie mogę skończyć i wszystkie mi się mieszają), ale pamiętam myśl, że hej: w sumie znam tytuł, znam nazwisko, ale nigdy tego nie czytałam. No to siup, idę w internety poszukać sobie nowej książki. Nie liczyłam, ma się rozumieć, na ebooka, ale pomyślałam, że może znajdę po taniości papier. Przeczytam i oddam na bookcrossing albo coś takiego. Rzeczywiście, znalazłam, za piątaka w pakiecie z Władcami marionetek, których też nie czytałam, więc wygrałam życie. Pech chciał, że sprzedawca miał naprawdę obszerną ofertę literatury fantastycznej średnio po cztery złote książka, więc cóż… będę miała duży ładunek na ten bookcrossing.
Oczywiście Heinleina jeszcze nie tknęłam, ale za to łyknęłam rzecz najmniejszą z tych zakupów, czyli Zieloną planetę. Zaczęłam od niej centralnie dlatego, że jest – jak wspomniałam – najmniejsza. Dokładniej rzecz ujmując: na jedno popołudnie. Serio, zaczęłam po pracy i skończyłam przed snem.

Jedno muszę Autorowi przyznać: umie wciągnąć od pierwszych zdań. Bo oto leci rakieta, która szuka obcych form życia w galaktyce. Ale, wbrew temu, do czego czytelnik może być przyzwyczajony, rakieta nie jest obsadzona przez ludzką załogę. A nasi kosmiczni bohaterowie prezentują tak fantastycznie odmienny gatunek, że sam ich opis oraz opis ich rodzimej planety wciąga bez reszty – nawet jeśli to przecież tylko solidny infodump.
Coś jest takiego w krzemowych kulkach z mackami, że z miejsca budzą sympatię. Kibicuje się komandorowi Rhin-Jaspisowi, profesorowi Rhen-Onyxowi czy młodemu Rhan-Heliotropowi. Choć zupełnie inni od ludzi, mieszkańcy planety Uum jednak, podobnie jak my, szukają sensu dla własnego istnienia, pragną rozwiązywać zagadki wszechświata, dyskutują ze sobą, emocjonują się, smucą. Andrzej Ostoja świetnie wyczuł linię, na której postaci w jego powieści będą na tyle obcy, by zaintrygować, ale na tyle bliscy człowiekowi, by móc się z nimi identyfikować i angażować w ich losy.
W dodatku poczynania Uumitów stanowią ładne zwierciadło dla poczynań ludzi, którzy myślą o życiu we wszechświecie. Zielona planeta pokazuje, jaką pułapką jest zakładanie, że inteligencja może rozwinąć się tylko na planecie podobnej do naszej. Rakieta UHUM 1010 nieomal ominęła napotkany układ planetarny, wychodząc z założenia, że krążące wokół gwiazdy globy są za zimne i w ogóle do niczego się nie nadają, na pewno nie będzie tam życia. Przy bliższych oględzinach jednak okazuje się, że nie dość, że życie tam istnieje, to jeszcze jest dużo bardziej skomplikowane niż mogłoby się wydawać.
Podoba mi się też poruszenie kwestii upływu czasu przy podróżach międzygwiezdnych w poszukiwaniu kosmicznej inteligencji. Wyprawa Uumitów trwa sześćdziesiąt tysięcy lat. Dla nich to nie problem, bo żyją nawet miliony lat, są niemal nieśmiertelni. Ale inne formy życia mogą nie być tak długowieczne, czyż nie? Biorąc pod uwagę długość lotu, nie jest jakieś nieprawdopodobne „minięcie się” z obcą inteligencją. Może jest jej pełno wokół, ale trudno się spotkać w jednym miejscu i czasie.
Przy czym autor absolutnie nie rozwodzi się nad tym tematem. Bah, biorąc pod uwagę długość Zielonej planety, autor prawdę mówiąc nad niczym się nie rozwodzi, czasem nawet przeskakuje nad całymi miesiącami działań bohaterów. Pewne rzeczy po prostu są zaakcentowane i to celnie.

Interesująca jest też druga część powieści (czy też drugi rozdział – z całych dwóch), czyli historia opowiedziana z drugiej strony. Początkowo byłam rozczarowana takim wyrwaniem z tej obcości Uumitów, ale z czasem przywykłam i polubiłam narratorkę tej opowieści. Zgrabnie udało się pokazać narastające osamotnienie, popadanie w obłęd, wreszcie też taką zwykłą refleksję, jak łatwo o samozniszczenie gatunku.

To nie jest powieść, która wyrwała mnie z kapci i wgniotła w fotel. Ale zahaczyła o kilka niegłupich pomysłów – zrobiła to trafnie, bez słowotoku i nie pozostawiając niedosytu. Są emocje związane z Uumitami, są te towarzyszące ostatnim mieszkańcom planety. Pojawia się smutek i żal, ale zaraz potem też i nadzieja, i jakaś satysfakcja, i wreszcie też taka zwykła refleksja „co my właściwie wyprawiamy?”. Naprawdę fajny sposób na spędzenie jednego popołudnia.




– Przyjaciele – nadawał w specjalnym, często przerywanym, uroczystym tonie – jak się zdaje, jesteśmy o krok od zadziwiającego, niebywałego wydarzenia, które na zawsze zapisane zostanie w dziejach kosmonautyki. Otrzymałem do tej pory dostateczną ilość danych, aby przypuszczać, że planeta ta posiada jakieś formy życia, że może nawet jest zamieszkana przez istoty inteligentne…
– Sprawdzają się moje przewidywania – triumfalnie wykrzyknął adiutant Rhan-Heliotrop. – Uniwersalny Mózg Elektronowy nie popełnił błędu. Zbliżamy się do momentu, na który czekaliśmy miliony lat.

wtorek, 8 października 2019

GMO, weganizm i kosmici: "Gorąca linia z Wężownika"

(źródło)

Autor: John Varley
Tytuł: Gorąca linia z Wężownika
Tytuł oryginału: The Ophiuchi Hotline
Tłumaczenie: Hanna Pasierska
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1996
Wydawca: Prószyński i S-ka

26 maja 2014 roku, czyli w czasie, kiedy uczestniczyłam w akcji „Eksplorując nieznane”, pod moją notką poświęconą Trudnej operacji Jamesa White’a niejaka Trishina poleciła mi Gorącą linię z Wężownika. A ja polecanki szanuję. Dlatego też już pięć lat później książka wylądowała w moich rękach. Bo jestem słowną Frąą.

Od razu może napiszę, że Gorąca linia z Wężownika nie stała się z miejsca moją ulubioną powieścią. Prawdę mówiąc, nie jest chyba nawet w puli dziesięciu ulubionych. Ale jedno muszę jej przyznać: jest cholernie wciągająca. Zaprezentowane w niej pomysły niewątpliwie mają rozmach (zapewne w latach siedemdziesiątych robiło to jeszcze większe wrażenie), świat jest przestronny i bardzo różnorodny, bohaterowie wyraziści, a akcja wartka – wszystko to sprawia, że przez książkę człowiek się w zasadzie prześlizguje, nie bardzo nawet zauważając, gdzie znikają te kolejne strony.
Ale z drugiej strony, właśnie chyba ta lekkość i tempo sprawiają, że powieść nie zalazła mi jakoś mocniej za mózg. Dodatkowo zirytowało mnie zakończenie, bo pomyślałam sobie, że jest jakieś takie urwane i wygląda jakby to był dopiero wstęp do czegoś. Potem doczytałam w internetach, że istotnie: to jest pierwsza część cyklu Eight Worlds, ale – jeśli mnie Wikipedia nie okłamuje – kolejne tomy nie zostały wydane po polsku. Z drugiej strony, między Gorącą linią… a kolejną częścią, Steel Beach, jest piętnaście lat odstępu, więc nie wiem tak naprawdę, czy pierwszy tom był rzeczywiście pomyślany jako początek cyklu, czy cykl pojawił się dużo później, a tamto należy jednak rozpatrywać jako samodzielną całość.

To, co mnie chyba najbardziej cieszy w Gorącej linii…, to ta dwojaka wizja przyszłości gatunku ludzkiego: bo z jednej strony to jest wizja pesymistyczna, w której ludzkość została wypchnięta z własnej planety i żyje w rozproszeniu na pozbawionych atmosfery kawałkach kosmicznych skał, drąży w nich tunele i walczy o przetrwanie. A tak naprawdę to, co widzimy w powieści, to dopiero początek tej walki, bo zapewne będzie jeszcze gorzej.
Z drugiej jednak strony, ludzkość fantastycznie wykorzystała wiedzę płynącą z tytułowej gorącej linii. Zwalczyła choroby, nawet samą śmierć, mięso rośnie na drzewach, a bardzo szeroko pojęte kwestie seksualności przestały stanowić temat tabu. Człowiek przyszłości jest racjonalny i, o dziwo, bardzo pokojowo nastawiony. A jednak nie aż tak wyidealizowany jak w Star Treku, no bo nadal są krętacze i przestępcy, wciąż istnieje też chociażby taka zwykła próżność, która każe ot tak, dla ozdoby, w bardzo wymyślny sposób modyfikować własne ciało.

Z całą pewnością też Gorąca linia… stawia pytania – i to dość duże. Począwszy od potencjalnego kontaktu z obcą cywilizacją i miejsce człowieka we wszechświecie, przez genetyczne i biologiczne modyfikacje, a na nowoczesnym systemie karnym kończąc. Szczególnie istotne miejsce w tym wszystkim zajmują kwestie klonowania, nieśmiertelności i związanych z tym konsekwencji – zarówno te dobrych jak i złych. Mam jednak wrażenie, że te tematy jakoś nadzwyczaj nie poruszają czytelnika, choć właściwie powinny, i to teraz nawet bardziej niż w czasie, kiedy powieść powstawała, bo stopniowo przecież wchodzimy w epokę, w której to wszystko wychodzi z domeny fikcji i staje się rzeczywistością. Jakby mnie ktoś pytał o zdanie, obstawiłabym, że to wynika z pewnego przedobrzenia: prezentowani w powieści ludzie w bardzo niewielkim stopniu przypominają nas. Dane przesyłane z Wężownika przez kilkaset lat tak bardzo odmieniły nasz gatunek, że bardzo trudno identyfikować się z Lilą i innymi bohaterami. Wszystko jest trochę zbyt odmienne, zbyt odległe, żeby czytelnik mógł się w pełni zaangażować. Przynajmniej u mnie w ten sposób to podziałało. Nawet Javelin, która teoretycznie powinna być bliższa odbiorcy, jak na ironię jest chyba najbardziej egzotyczna – a to ze względu na jej profesję i tryb życia. Choć, tu muszę nadmienić, w ogóle łowców dziur uwielbiam z całym dobrodziejstwem inwentarza, a Javelin jest kapitalna.
Zresztą, jak już wspominałam, bohaterowie są wyraziści. I to tak naprawdę, prawdziwa galeria pomysłowych indywiduów. Począwszy od nadzwyczaj egzotycznej Javelin, przez Parameter/Solstice czy Vaffę, po tajemniczego szefa Tweeda. Prawdę mówiąc, najbanalniej w tym zestawieniu jawi się główna bohaterka, Lila. Niemniej nawet ona ma swoje charakterystyczne cechy i łatwo zapada w pamięć. Ich perypetie i – skądinąd bardzo skomplikowane – interakcje śledzi się z przyjemnością.

Gorąca linia z Wężownika to tryskająca pomysłami, śmiała wizja przyszłości, przy tworzeniu której autor najwyraźniej bardzo wziął do siebie powiedzonko „ogranicza cię tylko twoja wyobraźnia”. A tej, jak widać, Johnowi Varleyowi nie brakuje. Zdecydowanie rozrywkowa lektura na kilka miłych wieczorów.
Tylko uprzedzam: do wizyty Najeźdźców zostało nam jakieś trzydzieści lat.



Najazd na Ziemię miał drugorzędne znaczenie. Został dokonany ze względu na trzy zamieszkujące ją inteligentne gatunki: kaszaloty, mieczniki i delfiny butelkonose. (zdjęcia archiwalne ssaków morskich)
Bronson twierdzi, że we wszechświecie istnieje kilka poziomów inteligencji. Na szczycie znajdują się Jowiszanie i Najeźdźcy. Poziom niżej – delfiny i wieloryby. Ludzie, ptaki, pszczoły, bobry, mrówki i korale nie są uważane za gatunki inteligentne.

wtorek, 1 października 2019

A teraz coś z zupełnie innej beczki: "Disenchantment"

(źródło)
Czy mam cierpliwość do długich seriali? Nie, od dawna to powtarzam. Czy Netflix służy mi głównie do oglądania kreskówek? Tak, w sumie – jak się nad tym zastanawiam – owszem. Raz, że jakoś tak wychodzi, że są bardziej pomysłowe i wciągające od filmów czy seriali fabularnych, za które się biorę. Dwa, że mają krótkie, zazwyczaj dwudziestominutowe odcinki i stosunkowo niewiele epizodów w sezonie.
Co mnie wkurza? Że w Polsce Netflix jest Netflixem Trzeciego Świata i kiedy za granicą leci trzeci (bądź siódmy) sezon jakiegoś serialu (animowanego lub aktorskiego, to uniwersalny problem), ja mogę legalnie obejrzeć najwyżej drugi (bądź piąty). Ogarnij się, Netfliksie.

Czy pisałam już o Final Space? Nie mam bladego pojęcia. Zdawało mi się, że tak, ale chyba wcale niekoniecznie.
Dlatego na wszelki wypadek dziś napiszę o Rozczarowanych.

To jeden z tych tytułów, do których od samego początku byłam raczej sceptycznie nastawiona. Chodzi o to, że to animacja Matta Groeninga i Josha Weinsteina – czyli panów odpowiedzialnych za Simpsonów i Futuramę. I jakkolwiek ogromnie lubię Futuramę, to jednak od Simpsonów skutecznie się odbiłam i jakoś mnie ta rodzinka irytuje. Toteż Rozczarowani byli tacy trochę „na dwoje babka wróżyła”. Choć za pewien argument służył fakt, że Weinstein współtworzył Gravity Falls.
I faktycznie, Rozczarowani to nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Przede wszystkim miałam kłopot z księżniczką Bean (Abbi Jacobson), która zrobiła na mnie wrażenie bardzo banalnego i nadmiernie powtarzanego żartu z współczesną pijaczką-nastolatką wrzuconą do średniowiecznego świata. Księżniczka, która jest zaprzeczeniem stereotypowej księżniczki – no brawo, tego jeszcze nie grali.
Moja pomyłka polegała na tym, że w gruncie rzeczy ten żart stanowi tylko tło dla historii, w której ciężar jest położony w zupełnie innym punkcie. W sumie mam wrażenie, że charakter Bean dość szybko przestaje być elementem humorystycznym, tylko no… cóż, Bean po prostu taka jest i tyle. To nie ona dźwiga tę opowieść.

(źródło) (przy okazji w linku jest dużo bardziej
krytyczna recenzja, jakby ktoś był ciekaw)
Prawdę mówiąc, w tej chwili nie potrafię do końca określić, co ją dźwiga, choć niewątpliwie serial ma kilka mocnych punktów.
Poza wspomnianą już księżniczką Bean, mamy więc cały pakiet barwnych (dosłownie i w przenośni) bohaterów zarówno z pierwszego, jak i z dalszych planów, którzy ani przez moment nie pozwalają widzowi na nudę. Przede wszystkim jest cyniczny demon Luci (Eric André) oraz dobry i naiwny elf Elfo (Nat Faxon). To, co ładnie udało się z nimi zrobić, bo ukazanie przemian, jakie stopniowo w nich zachodzą na skutek wielu niecodziennych doświadczeń, przy jednoczesnym zachowaniu sedna ich osobowości. Po dwóch sezonach nadal są sobą, choć już nie tacy jak na początku.
A w tle przewija się cała masa równie nietuzinkowych postaci, począwszy od samego króla Zoga (John DiMaggio), przez rybioludzką królową Oonę (Tress MacNeille), ich syna – księcia Dereka (również Tress MacNeille) czy gadająca świnię, czyli księcia Merkimera (fantastyczny Matt Berry – tak, brzmi dokładnie jak w IT Crowd). I mnóstwo innych. W samym plemieniu elfów znajdą się jednostki, które zapadają w pamięć, a nie tykam nawet osób kręcących się po królewskim dworze.

(źródło)
Z taką galerią postaci aż się prosi o fajną fabułę, żeby nie zmarnować potencjału. No i Rozczarowani niczego nie marnują. Historia Bean, Luciego i Elfo jest dynamiczna, wciągająca i zaskakująca. Zdecydowanie bardziej skręca w stronę Futuramy niż… no, tego drugiego. Tylko tym razem wyobraźnia scenarzystów znalazła ujście nie w futurystycznej fantastyce naukowej, a w na pozór generycznym, okołośredniowiecznym świecie fantasy. Mówię, że na pozór generycznym, no bo tak naprawdę trudno pomylić ten świat z jakimkolwiek innym. Rasy mamy niby znane, ale zaprezentowane jednak po swojemu. W dodatku udało się w bardzo akuratnym stopniu wmieszać w to aluzje do popkultury i w ogóle współczesności, bez jednoczesnego rozbijania magicznego klimatu. Myślę, że to się udało w dużej mierze dzięki umiejętnemu doborowi owych popkulturowych elementów – odnajdziemy w kreskówce nawiązania do tytułów, które same należą do fantasy, średniowiecza i baśni (Piotruś Pan, Tolkien, Monty Python i Święty Gral i wiele innych), więc ich obecność w Rozczarowanych nie tworzy dysonansu.
No i muzyka – jest świetna i dynamiczna, podobnie zresztą jak czołówka, którą nawet nie zawsze przeskakuję, co naprawdę należy do wyjątków.

Podobnie jak Archer czy Futurama, Rozczarowani to głównie humor i przygoda. W przeciwieństwie do Archera, a podobnie jak Futurama, w tej przygodzie widać jakiś głębszy sens. On jest bardzo dobrze ukryty, to prawda. Nie mamy głębokich wzruszeń i walenia w emocje rodem z Ricka i Morty’ego czy Final Space. Ale to tam jest: przyjaźń, lojalność, samotność, rodzina… te tematy są poruszone niby lekko, a jednak jakoś tak ładnie i nienachalnie.

Rozczarowani to bardzo przyjemny serial. Dwa krótkie sezony póki co sprawiają wrażenie, jakby scenarzyści wiedzieli, co robią i dokąd zmierzają. Każdy sezon kończy się parszywym cliffhangerem, więc oczywiście teraz czekam na sezon trzeci. Obawiam się, że nie skończy się na jednorazowym obejrzeniu.



– I’m gonna have to kill him or something.
– Do it! Do it! And after you kill him, we can hide the body. Then we could join the search party and you and I can look at each other and try not to laugh.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...