niedziela, 31 sierpnia 2014

Fraa w czytelni (91) - "Księżniczka Marsa"

Autor: Edgar Rice Burroughs
Tytuł: Księżniczka Marsa
Tytuł oryginału: A Princess of Mars
Tłumaczenie: Darosław J. Toruń
Miejsce i rok wydania: Poznań 1990
Wydawca: SAWW

Księżniczka Marsa to jedna z tych pozycji, o których bardzo trudno mi się pisze. Nie dlatego, że mam jakiś szczególnie ambiwalentny stosunek, to by było pół biedy. Po prostu o ile narzekać na coś można przez wiele stron bez zająknięcia, o tyle nie do końca radzę sobie z zachwytami. A kiedy myślę o powieści Burroughsa, nasuwa mi się tylko radosny pisk i machanie rękami. I dwa słowa:
John. Carter.

Jeśli ktoś pokusiłby się o pomyślenie, jak wyobrażali sobie Marsa ludzie przed stu laty, z dość dużą dozą prawdopodobieństwa uzyskałby wizję zbliżoną do tego, co przedstawił Borroughs w powieści. Jego koncepcja jest całkowicie anachroniczna i nie ma krztyny szansy, że cokolwiek z niej może przetrwać próbę czasu. Począwszy od słynnych kanałów, a na mieszkańcach Czerwonej Planety kończąc. Z drugiej strony, jeśli się zastanowić i wziąć jednak pod uwagę, kiedy powstawała Księżniczka Marsa, trudno nie docenić, jak to jednak jest przemyślane. No, może za wyjątkiem końcowego epizodu z jajkiem. Mam niejasne wrażenie, że w tamtym punkcie autor już popłynął.
Tyle tylko, że to nie jest książka, którą by się czytało, żeby dowiedzieć się czegoś o Marsie.
To się czyta dla Johna Cartera, bądźmy poważni. John Carter od początku do końca. Jest to bohater ze wszech miar cudowny, trochę jak Ijon Tichy, tylko może nieco bardziej na serio. W jakiś sposób kiedy Carter mówi o swojej wrodzonej skromności, trochę bardziej w to wierzę, niż kiedy Ijon Tichy podkreśla, że jest odważny, błyskotliwy, silny, a nade wszystko skromny. Niemniej są to dla mnie podobne typy postaci – typy, które sprawiają, że lektura jest tak przyjemna, a czytelnik radośnie mknie wraz z bohaterami od przygody do przygody. John Carter kopie tyłki, rozkochuje w sobie kobiety, łączy rodziny, obłaskawia bestie i… cóż, czego nie jest w stanie zrobić John Carter, hah!
John Carter ma – z mojego punktu widzenia – jeszcze jedną, zasadniczą zaletę: jest konfederatem. Nie mogę go nie uwielbiać.
Jasne, są w powieści i inne postacie. Jak o tym myślę, to nawet kilka pamiętam – ot, choćby tytułową księżniczkę. Albo marsjańską opiekunkę Cartera. I choć są to wszystko sympatyczne charaktery, to jednak bledną w obliczu najważniejszej osoby. Tak naprawdę wiadomo, że istnieją tylko po to, by John Carter mógł im pomóc albo je pokonać. A pytania towarzyszące lekturze nie brzmią „czy mu się uda?”, ale „jak tego dokona?”.

Sam zaprezentowany świat, choć może razić ze względu na nieadekwatność do współczesnej wiedzy o Marsie, jest po prostu ciekawy. Ma interesującą przyrodę, przemierzają go fascynujące stworzenia, a niesamowite miasta po dawno wymarłych cywilizacjach intrygują jak diabli i sprawiają, że czytelnik chciałby zagłębić się bardziej w historię planety.
No i chyba najważniejszy element na powieściowym Marsie: rasy inteligentne. Fajne jest w ogóle to, że mamy ich więcej niż jedną. Bah!, nawet w obrębie jednego narodu są poszczególne plemiona czy miasta, które prowadzą swoją politykę, nie zawsze zgodną z jakimś ogólnym nurtem. Jasne, można to czytać jako przeniesienie historii Dzikiego Zachodu na Marsa, gdzie są pokojowo nastawieni, rdzenni Indianie i „ci drudzy”, agresywni wojownicy, którzy zajmują cudze terytoria. Można Księżniczkę Marsa w ten sposób czytać, ale – moim zdaniem – nie trzeba. Nie mogę powiedzieć, żeby dopatrywanie się tego typu paraleli w jakikolwiek sposób wpływało na satysfakcję płynącą z lektury. Bo ja po prostu nie miałam zupełnie ochoty zagłębiać się w to, czy powieść jest wyrazem głębokiej tęsknoty za czasami Dzikiego Zachodu, czy jest krytyką Indian czy kolonistów – czytałam tę książkę jako przygodówkę o Johnie Carterze i w tej roli sprawdziła się wybornie.
I wspominałam, że John Carter?
Aha, no i mają tam GPS. Z jakiegoś dziwnego powodu nazywany kompasem.


Wpis powstał w ramach czytelniczego wyzwania „Eksplorując nieznane”.



Trzymałem co prawda maczugę, ale co mogłem nią zdziałać przeciwko jego czterem mocnym i długim rękom? Nawet gdybym złamał jedną z nich pierwszym uderzeniem, gdyż prawdopodobnie starałby się zasłonić przed ciosem, schwyciłby mnie i zgniótł pozostałymi, zanim bym zdążył zamierzyć się po raz drugi. Takie myśli przemknęły mi przez głowę, kiedy zwracałem się w stronę okna, ale zanim to uczyniłem, zahaczyłem spojrzeniem o ciało mojego dzielnego obrońcy. Ciężko dysząc leżał na podłodze, a z utkwionych we mnie ślepiów wyzierała żałosna prośba o pomoc i ochronę… Nie mogłem się oprzeć temu spojrzeniu, nie mogłem opuścić mego zbawcy nie walcząc o niego przynajmniej tak, jak on walczył o mnie.

środa, 20 sierpnia 2014

Fraa w czytelni (90) - "Sherwood"



Autor: Tomasz Pacyński
Tytuł: Sherwood
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2001
Wydawca: Runa

Na fali zaprzyjaźniania się z wesołymi przygodami sherwoodzkich banitów oraz weekendu spędzonego w łóżku, a także, ma się rozumieć, wyzwania czytelniczego (z którym niniejszym udało mi się wyjść na prostą, choć miałam wiele miesięcy zaległości), zdołałam w dwa dni przemknąć przez Sherwood Pacyńskiego. I piszę „przemknąć”, mimo że z wielu powodów była to tak naprawdę dość mozolna wędrówka. Ale po kolei.
Nie ukrywam, że trochę się pomyliłam we wstępnym obstawianiu, o czym to w ogóle będzie. Myślałam, że to jakaś uwspółcześniona czy urealistyczniona wersja przygód Robin Hooda – tymczasem nic z tych rzeczy. Robin pojawia się jedynie w paru wspominkach, bohaterem powieści zaś jest Match, być może znany polskim czytelnikom raczej jako Muszka Młynarczyk. I prawda jest taka, że Match stanowi jedyną nić, która łączy Sherwood z legendami o Robin Hoodzie (nie licząc serialowej Marion, która gdzieś się pojawia, ale tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia). Drugi z protagonistów, Jason, jest postacią zupełnie oderwaną od tego settingu.
I to dało mi tak naprawdę wiele do myślenia. Tytuł i – bardzo nieliczne – wzmianki o Robinie ewidentnie każą spodziewać się albo jakiejś „historii prawdziwej”, albo przynajmniej rozbudowanego fanfika, jak to miało miejsce w przypadku Ostatniego Władcy Pierścienia (no, inna sprawa, że tamto akurat był wyjątkowo słaby fanfick, ale nie o to chodzi). Tymczasem są to nawiązania, które można by z powieści usunąć bez żadnej szkody dla snutej historii (ot. Match byłby randomowym zbójem, a nie tym konkretnym Muszką). A skoro można je swobodnie wywalić w diabły, to… cóż, po prostu: po co one w ogóle się pojawiły? Nie rozumiem, dlaczego Pacyński uparł się na wtłoczenie swojej opowieści w setting Robin Hooda. No bo przecież nie po to, żeby wspomniany setting wzbogacić i rozwinąć – zaczerpnął z niego raptem cztery imiona. Męczyła mnie ta sprawa podczas czytania i męczy do tej pory, bo zalatuje mi to jakimś takim sztucznym i zbędnym podpinaniem się pod historię, którą wszyscy znają, żeby nie musieć samemu kombinować nad tłem dla bohatera.

Ale to nie wszystkie problemy Sherwoodu.
Kolejne zastrzeżenie: dialogi. Wspomniałam na początku, że przez książkę mozolnie brnęłam. Jakoś w połowie lektury nagle mnie olśniło, skąd to wrażenie ślamazarnego przedzierania się przez kloce tekstu, mimo że przecież bohaterowie w sumie dużo rozmawiają, coś się dzieje i czułam, że powinnam odbierać tę historię zupełnie inaczej.
Problem leży właśnie w rozmowach. Bo bohaterowie tak naprawdę nie rozmawiają. Nie prowadzą normalnych dialogów, oni wygłaszają monologi. Sadzą przemówienia wciąż i bez ustanku. Najgorsze chyba były te długaśne pierdolety o przeznaczeniu, którymi pociskał Match, ale w ogóle wszystkie postacie miały po prostu taki styl wypowiadania się. Monologami. Kiedy kończył się jeden monolog, ktoś zaczynał z kolei swoją wielką przemowę, zamiast prosto odpowiedzieć. Głupie przeprosiny za jakąś gafę urastały do egzystencjalnych monologów o przeszłości, przeznaczeniu, życiu i nie wiem czym jeszcze. To było cholernie męczące.
Może zresztą dlatego tak bardzo polubiłam Basile’a: jako jedyny wypowiadał się dość zwięźle, przez to był dla mnie dużo bardziej wiarygodny, mimo że chyba w zamierzeniu przerysowany.

No właśnie – Basile, a nie Match czy Jason. Bo, niestety, ci dwaj panowie mieli ze sobą więcej problemów, niż tylko skłonność do wygłaszania monologów. Ja w nich po prostu totalnie nie wierzyłam: zachowywali się jak dwie rozkapryszone panienki, a ich wzajemne relacje polegały na naprzemiennych fochach z przytupem i melodyjką. Praktycznie co drugą stronę. I to też było męczące.
I nudne. Momenty, w których mieliśmy na scenie Matcha i Jasona, zwyczajnie mnie nudziły. Przez pół powieści nasi bohaterowie siedzą na łące i przerzucają się natchnionymi monologami. Na szczęście te sceny były przeplatane z retrospekcjami, w których poznawaliśmy przeszłość Matcha – przeszłość przeładowaną co prawda użalaniem się nad sobą, ale pod pewnym względem ciekawą. Ładnie widać stopniową zamianę ról w konflikcie dobrych banitów z wyzyskującą chłopów władzą.
Niestety, ten jedyny ciekawy wątek jest właściwie poboczny, bo kiedy Match kończy monologować o sobie, dopiero tak naprawdę zaczyna się właściwa fabuła. Która ma to do siebie, że zupełnie, ale to zupełnie mnie nie wciągnęła. Nie po to sięgam do powieści teoretycznie nawiązującej do legendy o Robin Hoodzie, żeby czytać jakieś metafizyczne brednie o druidzkich spiskach. Choć nie przeczę, rozczuliła mnie bohaterska walka z t-rexem, ale cała ta fantastyka była po prostu jakaś taka tandetna. Zakapturzeni, tajemniczy panowie o niezwykłych oczach, magiczne portale, no i – a jakże! – Wybraniec. Miałam na to wszystko takie wewnętrzne „meh”. W szczególności chyba na Wybrańca, który jest tak oklepany w swoim byciu Wybrańcem, że aż trzeszczy. Szczególnie urzekło mnie zdanie, w którym czytelnik dowiaduje się, że Match dzięki dokarmianiu ziółkami stał się inteligentniejszy i szybciej się uczył niż zwykli ludzie, a jako skutek uboczny (!) dorzuciło mu ponadprzeciętną kondycję i siłę fizyczną. C’mon, panie Pacyński, to tak na poważnie?! W dodatku z tej dawnej traumy Matcha, której poświęcona jest pierwsza połowa książki, tak naprawdę nic nie wynika – w drugiej połowie nasz poczciwy Muszka Młynarczyk jest całkowicie pozytywny, cieszy się ogólnym respektem i nic nie wskazuje na to, jakoby miał jakieś wojenne flashbacki czy cokolwiek. Jason przynajmniej miał tyle przyzwoitości, żeby mieć koszmary.

Ostatnim irytującym elementem powieści były aluzje. A nawet Aluzje – do współczesnej historii i popkultury. Pamiętam, że coś w tym stylu drażniło mnie nieco u Sapkowskiego. Ale w Sherwoodzie było jeszcze gorzej. Te wszystkie nawiązania były najzupełniej zbędne i tylko wytrącały z jakiegokolwiek klimatu, w który z mozołem starałam się wniknąć. Kiedy już prawie-prawie wczułam się w dramatyczną sytuację Wybrańca i jego dzielnej drużyny, narrator nagle mi wyskakuje z chłopskim rewolucjonistą Le Perem. Albo z Jackiem Kaczmarskim. Bo o licznych nawiązaniach do Wiedźmina to nawet nie ma co wspominać. Wszystkie te wtręty nie są do niczego potrzebne, nie są zabawne, za to są nachalne i istnieją chyba tylko po to, żeby czytelnik mógł zagrać w „złap je wszystkie!”.

W dużym skrócie więc: Sherwood to dla mnie zdecydowanie za mało nawiązania do legendy Robin Hooda, za to za dużo nawiązań do wszystkiego innego, za dużo monologów, za dużo utyskiwania i przekonywania całego świata o doniosłości misji Wybrańca. Całość przeczytałam w dwa dni, bo mobilizowało mnie, że im szybciej to skończę, tym szybciej… cóż, będę to miała za sobą i będę mogła przeczytać coś przyjemniejszego. A po kolejne tomy Sherwoodu sięgnę może jak będę spojona. Spojona w trupa. Wtedy mogłabym spróbować.





– No, widzisz chyba, że nie możesz z nami zostać. Nie masz po co, nie zarobisz nic u nas. Nie ma tu dla ciebie żadnej przyszłości…
– Nie, panie – odparł Basile. Nie zostało śladu z niepewności, ton nie był już błagalny. – Ja z wami zostaję. Zobaczycie, przydam się…
– Chyba nie zrozumiałeś…
– Zrozumiałem, panie, tyle, ile trzeba. Idziecie walczyć ze złem, takim, przed którym nie można uciec, nie można się schować. To i ja się przydam. Nie jestem mądry, ale zawsze mogę pomóc, konie oporządzić, broń wyczyścić. Silny jestem. A jak się trafi, to może i ja jakie zło zduszę, takie mniejsze, z którym sobie poradzę. Albo pałą w łeb zdzielę. Bo to większe, to już wy musicie…

czwartek, 14 sierpnia 2014

Fraa w czytelni (89) - "Wesołe przygody Robin Hooda"

Autor: Howard Pyle
Tytuł: Wesołe przygody Robin Hooda
Tytuł oryginału: The Merry Adventures of Robin Hood
Tłumaczenie: Jerzy Krzysztoń
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1963
Wydawca: Iskry

Wesołe przygody Robin Hooda Howarda Pyle’a znajdowały się na mojej liście książek do przeczytania od dawna. Bah!, nawet raz czy dwa robiłam już do tej pozycji podejścia, ale jakoś zawsze coś mi przerywało i odciągało. Zmobilizowałam się dopiero w momencie, w którym przeczytałam w otchłaniach internetów, że to książka zła, a w ogóle, to propaganda socjalizmu i homoseksualizmu. Pomyślałam sobie „Wut da fak?” i sięgnęłam po tytuł ponownie. Tym razem ze zdecydowanie większą skutecznością.
No i bądźmy szczerzy: znów niebagatelne znaczenie miał fakt, że wyzwanie.

Przede wszystkim: Wesołe przygody Robin Hooda można czytać na wiele sposobów. To może być zarówno ich wada, jak i zaleta. Dla mnie to bardzo fajne, że jako dzieciak można po prostu jarać się wesołymi przygodami grupy awanturników, a po latach zaglądać w te historie głębiej, czyli przyglądając się poruszanym problemom, które wcale nie są wesołe – to wiecznie aktualne bogacenie się kleru, a także na przykład – może już mniej aktualne w naszym kręgu kulturowym – ustawiane małżeństwa potomstwa i inne nie do końca przyjemne obyczaje. Jednocześnie wciąż są to historie wesołe taką wesołością filmu z Errolem Flynnem: czytając poszczególne opowieści, oczami wyobraźni widziałam Robin Hooda na środku ścieżki, wspartego pod boki, w zielonych rajtuzach, śmiejącego się gromko i radośnie. Można Wesołe przygody… czytać też na serio – to znaczy z punktu widzenia współczesnego czytelnika, który jest przyzwyczajony do współczesnej, dużo mocniej stawiającej na realizm literatury. Takiej, gdzie świat jest szary i nawet jeśli są czary i smoki, to trzeba dorzucić im szczegółową psychologizację. Gdzie nie ma mowy o tym, żeby wszystko było wesołe, tęgie, dziarskie, krzepkie i ochocze. A u Pyle’a właśnie tego typu epitetów jest chyba najwięcej. Walczą tęgimi pałami, są krzepkimi chłopami i nawet się dziarsko kąpali w rzece. Przypuszczam, że to może razić przy tym współczesnym (moim zdaniem - błędnym) nastawieniu. Równie dobrze można by w ten sposób podchodzić do Lovecrafta albo Dumasa.
Ja się dość szybko przyzwyczaiłam do rubasznego stylu Wesołych przygód… i go polubiłam. Nawet przestały mi dawać po oczach te wspomniane już tęgie pały, choć przecież współcześnie ta książka obfituje w coś, co nazwę wypożyczonym określeniem: ten tekst. „Hej, oto moja pała, tęga i mocna” – c’moooon! „Czyżby twoja luba tak brzydka była, że nie weźmiesz dla niej pałki do ręki?” – wu te ef?! Że nie wspomnę o porównywaniu długości swoich pał. Ale człowiek przestaje chichotać jak tylko pozwoli wciągnąć się klimatowi.
Pozwoliłam – i nie żałuję. Czyta się lekko i przyjemnie, jest wiele zabawnych momentów i jakiś taki komfort, że naszych ulubieńców nie spotka nic złego. Bo przecież to tylko kolejne wesołe przygody, prawda? Zresztą, ten komfort i spokój o los bohaterów jest też poniekąd powodem, dla którego tak wolno szła mi lektura i dlaczego musiałam zaczynać kilka razy. Kiedy czytam powieść z wypiekami na twarzy, to najczęściej dlatego, że chcę wiedzieć, co stanie się dalej. Z bohaterami, ze światem. Czy wyjdą z tego? Czy taki a taki odnajdzie to, czego szuka? I tak dalej. Tutaj tego nie ma. Nie ma zniecierpliwienia, bo wiem, że mogę książkę odłożyć w każdym momencie, a jak wrócę do niej za kilka miesięcy, Robin i jego wesoła banda będą na mnie czekać z kolejnymi wesołymi przygodami i nic złego się nie stanie. Kiedy po przeczytaniu próbowałam znaleźć jakąś analogię dla tej sytuacji, przyszło mi do głowy, że Wesołe przygody Robin Hooda nie są kochanką, której się pożąda i nie chce wypuszczać z rąk, a przypadku rozstania nieomal umiera się z napięcia, które nie może znaleźć ujścia – są za to dobrym kumplem, starym przyjacielem, z którym się miło spędza czas, a potem można się rozstać bez smutku, bo wiadomo, że kiedyś się zdzwonimy i znów fajnie spędzimy czas, a póki co są inne sprawy.

Istotną rzeczą, której nie mogę pominąć, jest w ogóle to, jak w tej książce przedstawia się sama legenda, w najprostszych słowach przedstawiana jako: „grabił bogatych i dawał biednym”. Bo przecież większość ludzkości z tym właśnie kojarzy Robin Hooda. I myślałam, że tak to będzie wyglądało. A tym czasem nic bardziej mylnego. Nigdzie nie ma żadnego ogólnego założenia, że grabi bogatych. Po pierwsze: samo grabienie odbywa się dużo fajniej, bo on nikogo nie okrada, tylko zaprasza na ucztę, za którą trzeba po prostu uregulować rachunek. Ale po drugie, zapraszanymi gośćmi nie są po prostu bogaci. Robin zaprasza do Sherwoodu ludzi… cóż, najogólniej mówiąc: złych. W ten czy inny sposób. Grubych duchownych, którzy ociekają złotem, podczas gdy z ambon krzyczą o ubóstwie. Szeryfa, który narzuca mordercze podatki (ale - co istotne! - nie tyka Szeryfa, kiedy ten akurat niczym nie podpadł!). Ludzi chciwych i obłudnych. Takich, którzy wzbogacili się kosztem innych. Fajnie to widać w scenach, w których bohaterowie rozważają, kogo by tu ugościć, a poszczególne sugestie są odrzucane, bo na przykład ktoś jest co prawda bogatym kupcem, ale wzbogacił się własną pracą, uczciwie, więc nie ma mowy o oskubaniu go. Szanują też obiekty sakralne i pilnują, żeby przy okazji ich akcji nie ucierpiały osoby trzecie, niewinne. Tak samo nie dają po prostu biednym. Pomagają, jeśli widzą, że kogoś dotknęła niesprawiedliwość, został okradziony czy oszukany. I zresztą ta pomoc niekoniecznie musi polegać na dofinansowaniu. Bardzo mi się spodobało, że działalność banitów z Sherwoodu jest naprawdę fajnie przemyślana i uzasadniona, żadnych tam socjalistycznych naleciałości w postaci wyrównywania biednych i bogatych, bo przecież sprawiedliwość polega ino na równości. Zresztą, sami przecież wyraźnie też nie są równi, bo mają bardzo jasną hierarchię: Robin jest wodzem, sherwoodzkim odpowiednikiem króla, jego zastępcą jest Mały John, a potem inni. Wszystko jest uporządkowane.

I właściwie na tym bym mogła poprzestać (to znaczy – nie wdaję się w szczegóły, typu: nie przypuszczałam, że na mojego ulubionego członka bandy wyrośnie Mały John, który jest po prostu bezkonkurencyjny u Pyle’a. I inne uwagi o bohaterach. Bohaterów niech każdy poznaje na własną rękę), gdyby nie jedno ale.
Zakończenie.
Nie mówię tu tylko o epilogu, choć o nim również, ale też o zakończeniu ostatniej wesołej przygody.

SPOILERY! KOMU SPOILERY!

Po pierwsze: było mi przykro, kiedy król Ryszard ułaskawił banitów. Serio. Ja wiem, że to dla nich było pozytywne, ale i tak Pyle zabarwił ten epizod jakąś goryczą. W końcu spędzili w Sherwoodzie wiele lat. Tak żyli, to kochali. Właściwie… czy oni w ogóle chcieli tej amnestii? Mieli wygody, jakich chcieli, lud ich lubił, kiedy mieli ochotę, szli szukać przygód, strzelali sobie z łuków i w ogóle… Słowem: sielanka. Na co im cale to ułaskawienie? Ułaskawienie oznaczało wyrwanie ich z ukochanego domu.
Po drugie: epilog. Epilog był straszny.
Dawno temu obejrzałam ekranizację z Errolem. Parę lat później trafiłam na Powrót Robin Hooda. Obejrzałam, bo Sean Connery, a potem przez wiele miesięcy było mi smutno i źle. Po raz pierwszy jakiś film tak mnie przygnębił.
Tutaj Pyle zaserwował nam Errola, dużo Errola, z podkreśleniem, że Errol nie ograniczał się do jednej filmowej przygody, tylko był sposobem życia przez wiele lat, a zamknął wszystko nagłym przeskokiem do Powrotu… – skoro dawniej tak mnie przygnębił kontrast między dwoma filmami, to cóż powiedzieć tutaj? W obrębie jednej książki? Kiedyś ogromnie mnie poruszył kontrast między dwiema częściami Dzienników gwiazdowych. Tutaj jest podobny mechanizm, tylko o wiele bardziej. Po tym cholernym epilogu, którego nienawidzę całym moim fangirlowskim serduszkiem, mam zupełnie inne spojrzenie na całość. Bo mi nagle wychodzi, że to nie jest zabawna, rubaszna książeczka dla dzieci, tylko w sumie cholernie przygnębiająca przypowieść o przemijaniu, nieuchronności i tęsknotach. Napisana absolutnie perfidnie, bo im więcej nabudowania w części pierwszej, tym mocniejszy kop w mózgownicę w części drugiej. A Pyle nabudował, oj nabudował. Dziad jeden…




Szeryf zachmurzył się i cały cech rzeźników za nim, nikt się nie roześmiał prócz Robin Hooda, tylko niektórzy mrugali do siebie łobuzersko.
– Hej, napełnijcie puchary! – zawołał Robin. – Radujmy się, póki czas, bo człek to proch jeno i dzisiaj żyje, jutro gnije. Więc mówię, jak już żyć, to wesoło. Nigdy nie spuszczajcie nosa na kwintę, panie Szeryfie. Kto wie, czy jeszcze nie pochwycisz Robin Hooda, jeśli tylko mniej będziesz żłopał wina i małmazji, jeśli brzucho ci trochę sklęśnie i we łbie ci się przejaśni. Bądź wesół, człeku.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...