Autor: Howard Pyle
Tytuł: Wesołe przygody Robin Hooda
Tytuł oryginału: The Merry Adventures of Robin Hood
Tłumaczenie: Jerzy
Krzysztoń
Miejsce i rok wydania:
Warszawa 1963
Wydawca: Iskry
Wesołe przygody Robin
Hooda Howarda Pyle’a znajdowały się na mojej liście książek do przeczytania od
dawna. Bah!, nawet raz czy dwa
robiłam już do tej pozycji podejścia, ale jakoś zawsze coś mi przerywało i
odciągało. Zmobilizowałam się dopiero w momencie, w którym przeczytałam w otchłaniach
internetów, że to książka zła, a w ogóle, to propaganda socjalizmu i
homoseksualizmu. Pomyślałam sobie „Wut da fak?” i sięgnęłam po tytuł ponownie.
Tym razem ze zdecydowanie większą skutecznością.
No i bądźmy szczerzy:
znów niebagatelne znaczenie miał fakt, że wyzwanie.
Przede wszystkim: Wesołe przygody Robin Hooda można czytać
na wiele sposobów. To może być zarówno ich wada, jak i zaleta. Dla mnie to bardzo
fajne, że jako dzieciak można po prostu jarać się wesołymi przygodami grupy
awanturników, a po latach zaglądać w te historie głębiej, czyli przyglądając
się poruszanym problemom, które wcale nie są wesołe – to wiecznie aktualne
bogacenie się kleru, a także na przykład – może już mniej aktualne w naszym
kręgu kulturowym – ustawiane małżeństwa potomstwa i inne nie do końca przyjemne
obyczaje. Jednocześnie wciąż są to historie wesołe taką wesołością filmu z
Errolem Flynnem: czytając poszczególne opowieści, oczami wyobraźni widziałam
Robin Hooda na środku ścieżki, wspartego pod boki, w zielonych rajtuzach, śmiejącego
się gromko i radośnie. Można Wesołe
przygody… czytać też na serio – to znaczy z punktu widzenia współczesnego czytelnika,
który jest przyzwyczajony do współczesnej, dużo mocniej stawiającej na realizm
literatury. Takiej, gdzie świat jest szary i nawet jeśli są czary i smoki, to
trzeba dorzucić im szczegółową psychologizację. Gdzie nie ma mowy o tym, żeby
wszystko było wesołe, tęgie, dziarskie, krzepkie i ochocze. A u Pyle’a właśnie
tego typu epitetów jest chyba najwięcej. Walczą tęgimi pałami, są krzepkimi
chłopami i nawet się dziarsko kąpali w rzece. Przypuszczam, że to może razić przy tym współczesnym (moim zdaniem - błędnym) nastawieniu. Równie dobrze można by
w ten sposób podchodzić do Lovecrafta albo Dumasa.
Ja się dość szybko
przyzwyczaiłam do rubasznego stylu Wesołych
przygód… i go polubiłam. Nawet przestały mi dawać po oczach te wspomniane już
tęgie pały, choć przecież współcześnie ta książka obfituje w coś, co nazwę
wypożyczonym określeniem: ten tekst.
„Hej, oto moja pała, tęga i mocna” – c’moooon! „Czyżby twoja luba tak brzydka
była, że nie weźmiesz dla niej pałki do ręki?” – wu te ef?! Że nie wspomnę o
porównywaniu długości swoich pał. Ale człowiek przestaje chichotać jak tylko
pozwoli wciągnąć się klimatowi.
Pozwoliłam – i nie
żałuję. Czyta się lekko i przyjemnie, jest wiele zabawnych momentów i jakiś
taki komfort, że naszych ulubieńców nie spotka nic złego. Bo przecież to tylko
kolejne wesołe przygody, prawda? Zresztą, ten komfort i spokój o los bohaterów
jest też poniekąd powodem, dla którego tak wolno szła mi lektura i dlaczego
musiałam zaczynać kilka razy. Kiedy czytam powieść z wypiekami na twarzy, to najczęściej
dlatego, że chcę wiedzieć, co stanie się dalej. Z bohaterami, ze światem. Czy
wyjdą z tego? Czy taki a taki odnajdzie to, czego szuka? I tak dalej. Tutaj
tego nie ma. Nie ma zniecierpliwienia, bo wiem, że mogę książkę odłożyć w
każdym momencie, a jak wrócę do niej za kilka miesięcy, Robin i jego wesoła
banda będą na mnie czekać z kolejnymi wesołymi przygodami i nic złego się nie
stanie. Kiedy po przeczytaniu próbowałam znaleźć jakąś analogię dla tej
sytuacji, przyszło mi do głowy, że Wesołe
przygody Robin Hooda nie są kochanką, której się pożąda i nie chce
wypuszczać z rąk, a przypadku rozstania nieomal umiera się z napięcia, które
nie może znaleźć ujścia – są za to dobrym kumplem, starym przyjacielem, z
którym się miło spędza czas, a potem można się rozstać bez smutku, bo wiadomo,
że kiedyś się zdzwonimy i znów fajnie spędzimy czas, a póki co są inne sprawy.
Istotną rzeczą, której
nie mogę pominąć, jest w ogóle to, jak w tej książce przedstawia się sama
legenda, w najprostszych słowach przedstawiana jako: „grabił bogatych i dawał
biednym”. Bo przecież większość ludzkości z tym właśnie kojarzy Robin Hooda. I
myślałam, że tak to będzie wyglądało. A tym czasem nic bardziej mylnego. Nigdzie
nie ma żadnego ogólnego założenia, że grabi bogatych. Po pierwsze: samo
grabienie odbywa się dużo fajniej, bo on nikogo nie okrada, tylko zaprasza na
ucztę, za którą trzeba po prostu uregulować rachunek. Ale po drugie,
zapraszanymi gośćmi nie są po prostu bogaci. Robin zaprasza do Sherwoodu ludzi…
cóż, najogólniej mówiąc: złych. W ten czy inny sposób. Grubych duchownych,
którzy ociekają złotem, podczas gdy z ambon krzyczą o ubóstwie. Szeryfa, który
narzuca mordercze podatki (ale - co istotne! - nie tyka Szeryfa, kiedy ten akurat niczym nie podpadł!). Ludzi chciwych i obłudnych. Takich, którzy
wzbogacili się kosztem innych. Fajnie to widać w scenach, w których bohaterowie
rozważają, kogo by tu ugościć, a poszczególne sugestie są odrzucane, bo na
przykład ktoś jest co prawda bogatym kupcem, ale wzbogacił się własną pracą,
uczciwie, więc nie ma mowy o oskubaniu go. Szanują też obiekty sakralne i
pilnują, żeby przy okazji ich akcji nie ucierpiały osoby trzecie, niewinne. Tak
samo nie dają po prostu biednym. Pomagają, jeśli widzą, że kogoś dotknęła
niesprawiedliwość, został okradziony czy oszukany. I zresztą ta pomoc
niekoniecznie musi polegać na dofinansowaniu. Bardzo mi się spodobało, że
działalność banitów z Sherwoodu jest naprawdę fajnie przemyślana i uzasadniona,
żadnych tam socjalistycznych naleciałości w postaci wyrównywania biednych i
bogatych, bo przecież sprawiedliwość polega ino na równości. Zresztą, sami
przecież wyraźnie też nie są równi, bo mają bardzo jasną hierarchię: Robin jest
wodzem, sherwoodzkim odpowiednikiem króla, jego zastępcą jest Mały John, a
potem inni. Wszystko jest uporządkowane.
I właściwie na tym bym
mogła poprzestać (to znaczy – nie wdaję się w szczegóły, typu: nie
przypuszczałam, że na mojego ulubionego członka bandy wyrośnie Mały John, który
jest po prostu bezkonkurencyjny u Pyle’a. I inne uwagi o bohaterach. Bohaterów
niech każdy poznaje na własną rękę), gdyby nie jedno ale.
Zakończenie.
Nie mówię tu tylko o
epilogu, choć o nim również, ale też o zakończeniu ostatniej wesołej przygody.
SPOILERY! KOMU
SPOILERY!
Po pierwsze: było mi
przykro, kiedy król Ryszard ułaskawił banitów. Serio. Ja wiem, że to dla nich
było pozytywne, ale i tak Pyle zabarwił ten epizod jakąś goryczą. W końcu
spędzili w Sherwoodzie wiele lat. Tak żyli, to kochali. Właściwie… czy oni w
ogóle chcieli tej amnestii? Mieli wygody, jakich chcieli, lud ich lubił, kiedy
mieli ochotę, szli szukać przygód, strzelali sobie z łuków i w ogóle… Słowem:
sielanka. Na co im cale to ułaskawienie? Ułaskawienie oznaczało wyrwanie ich z ukochanego
domu.
Po drugie: epilog.
Epilog był straszny.
Dawno temu obejrzałam
ekranizację z Errolem. Parę lat później trafiłam na Powrót Robin Hooda. Obejrzałam, bo Sean Connery, a potem przez
wiele miesięcy było mi smutno i źle. Po raz pierwszy jakiś film tak mnie
przygnębił.
Tutaj Pyle zaserwował
nam Errola, dużo Errola, z podkreśleniem, że Errol nie ograniczał się do jednej
filmowej przygody, tylko był sposobem życia przez wiele lat, a zamknął wszystko
nagłym przeskokiem do Powrotu… –
skoro dawniej tak mnie przygnębił kontrast między dwoma filmami, to cóż
powiedzieć tutaj? W obrębie jednej książki? Kiedyś ogromnie mnie poruszył
kontrast między dwiema częściami Dzienników
gwiazdowych. Tutaj jest podobny mechanizm, tylko o wiele bardziej. Po tym
cholernym epilogu, którego nienawidzę całym moim fangirlowskim serduszkiem, mam
zupełnie inne spojrzenie na całość. Bo mi nagle wychodzi, że to nie jest
zabawna, rubaszna książeczka dla dzieci, tylko w sumie cholernie przygnębiająca
przypowieść o przemijaniu, nieuchronności i tęsknotach. Napisana absolutnie
perfidnie, bo im więcej nabudowania w części pierwszej, tym mocniejszy kop w
mózgownicę w części drugiej. A Pyle nabudował, oj nabudował. Dziad jeden…
Szeryf zachmurzył się i cały cech rzeźników za nim, nikt
się nie roześmiał prócz Robin Hooda, tylko niektórzy mrugali do siebie
łobuzersko.
– Hej, napełnijcie puchary! – zawołał Robin. – Radujmy się,
póki czas, bo człek to proch jeno i dzisiaj żyje, jutro gnije. Więc mówię, jak
już żyć, to wesoło. Nigdy nie spuszczajcie nosa na kwintę, panie Szeryfie. Kto
wie, czy jeszcze nie pochwycisz Robin Hooda, jeśli tylko mniej będziesz żłopał
wina i małmazji, jeśli brzucho ci trochę sklęśnie i we łbie ci się przejaśni.
Bądź wesół, człeku.
czytałem to w podstawówce i pamiętam że mi się podobało nawiasem przypomnisz mi kiedy to zostało napisane bo styl mi się kojarzył jak dobrze pamiętam z przełomem XIX/XXw
OdpowiedzUsuńKońcówka XIX, czyli kojarzyło Ci się całkiem dobrze :)
UsuńI mi też się podobało. Poniekąd. Och, to skomplikowane - jak status na fejsie xD
rozumiem do opisu tego mamy słowo ambiwalentne ;-D
Usuń