czwartek, 14 sierpnia 2014

Fraa w czytelni (89) - "Wesołe przygody Robin Hooda"

Autor: Howard Pyle
Tytuł: Wesołe przygody Robin Hooda
Tytuł oryginału: The Merry Adventures of Robin Hood
Tłumaczenie: Jerzy Krzysztoń
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1963
Wydawca: Iskry

Wesołe przygody Robin Hooda Howarda Pyle’a znajdowały się na mojej liście książek do przeczytania od dawna. Bah!, nawet raz czy dwa robiłam już do tej pozycji podejścia, ale jakoś zawsze coś mi przerywało i odciągało. Zmobilizowałam się dopiero w momencie, w którym przeczytałam w otchłaniach internetów, że to książka zła, a w ogóle, to propaganda socjalizmu i homoseksualizmu. Pomyślałam sobie „Wut da fak?” i sięgnęłam po tytuł ponownie. Tym razem ze zdecydowanie większą skutecznością.
No i bądźmy szczerzy: znów niebagatelne znaczenie miał fakt, że wyzwanie.

Przede wszystkim: Wesołe przygody Robin Hooda można czytać na wiele sposobów. To może być zarówno ich wada, jak i zaleta. Dla mnie to bardzo fajne, że jako dzieciak można po prostu jarać się wesołymi przygodami grupy awanturników, a po latach zaglądać w te historie głębiej, czyli przyglądając się poruszanym problemom, które wcale nie są wesołe – to wiecznie aktualne bogacenie się kleru, a także na przykład – może już mniej aktualne w naszym kręgu kulturowym – ustawiane małżeństwa potomstwa i inne nie do końca przyjemne obyczaje. Jednocześnie wciąż są to historie wesołe taką wesołością filmu z Errolem Flynnem: czytając poszczególne opowieści, oczami wyobraźni widziałam Robin Hooda na środku ścieżki, wspartego pod boki, w zielonych rajtuzach, śmiejącego się gromko i radośnie. Można Wesołe przygody… czytać też na serio – to znaczy z punktu widzenia współczesnego czytelnika, który jest przyzwyczajony do współczesnej, dużo mocniej stawiającej na realizm literatury. Takiej, gdzie świat jest szary i nawet jeśli są czary i smoki, to trzeba dorzucić im szczegółową psychologizację. Gdzie nie ma mowy o tym, żeby wszystko było wesołe, tęgie, dziarskie, krzepkie i ochocze. A u Pyle’a właśnie tego typu epitetów jest chyba najwięcej. Walczą tęgimi pałami, są krzepkimi chłopami i nawet się dziarsko kąpali w rzece. Przypuszczam, że to może razić przy tym współczesnym (moim zdaniem - błędnym) nastawieniu. Równie dobrze można by w ten sposób podchodzić do Lovecrafta albo Dumasa.
Ja się dość szybko przyzwyczaiłam do rubasznego stylu Wesołych przygód… i go polubiłam. Nawet przestały mi dawać po oczach te wspomniane już tęgie pały, choć przecież współcześnie ta książka obfituje w coś, co nazwę wypożyczonym określeniem: ten tekst. „Hej, oto moja pała, tęga i mocna” – c’moooon! „Czyżby twoja luba tak brzydka była, że nie weźmiesz dla niej pałki do ręki?” – wu te ef?! Że nie wspomnę o porównywaniu długości swoich pał. Ale człowiek przestaje chichotać jak tylko pozwoli wciągnąć się klimatowi.
Pozwoliłam – i nie żałuję. Czyta się lekko i przyjemnie, jest wiele zabawnych momentów i jakiś taki komfort, że naszych ulubieńców nie spotka nic złego. Bo przecież to tylko kolejne wesołe przygody, prawda? Zresztą, ten komfort i spokój o los bohaterów jest też poniekąd powodem, dla którego tak wolno szła mi lektura i dlaczego musiałam zaczynać kilka razy. Kiedy czytam powieść z wypiekami na twarzy, to najczęściej dlatego, że chcę wiedzieć, co stanie się dalej. Z bohaterami, ze światem. Czy wyjdą z tego? Czy taki a taki odnajdzie to, czego szuka? I tak dalej. Tutaj tego nie ma. Nie ma zniecierpliwienia, bo wiem, że mogę książkę odłożyć w każdym momencie, a jak wrócę do niej za kilka miesięcy, Robin i jego wesoła banda będą na mnie czekać z kolejnymi wesołymi przygodami i nic złego się nie stanie. Kiedy po przeczytaniu próbowałam znaleźć jakąś analogię dla tej sytuacji, przyszło mi do głowy, że Wesołe przygody Robin Hooda nie są kochanką, której się pożąda i nie chce wypuszczać z rąk, a przypadku rozstania nieomal umiera się z napięcia, które nie może znaleźć ujścia – są za to dobrym kumplem, starym przyjacielem, z którym się miło spędza czas, a potem można się rozstać bez smutku, bo wiadomo, że kiedyś się zdzwonimy i znów fajnie spędzimy czas, a póki co są inne sprawy.

Istotną rzeczą, której nie mogę pominąć, jest w ogóle to, jak w tej książce przedstawia się sama legenda, w najprostszych słowach przedstawiana jako: „grabił bogatych i dawał biednym”. Bo przecież większość ludzkości z tym właśnie kojarzy Robin Hooda. I myślałam, że tak to będzie wyglądało. A tym czasem nic bardziej mylnego. Nigdzie nie ma żadnego ogólnego założenia, że grabi bogatych. Po pierwsze: samo grabienie odbywa się dużo fajniej, bo on nikogo nie okrada, tylko zaprasza na ucztę, za którą trzeba po prostu uregulować rachunek. Ale po drugie, zapraszanymi gośćmi nie są po prostu bogaci. Robin zaprasza do Sherwoodu ludzi… cóż, najogólniej mówiąc: złych. W ten czy inny sposób. Grubych duchownych, którzy ociekają złotem, podczas gdy z ambon krzyczą o ubóstwie. Szeryfa, który narzuca mordercze podatki (ale - co istotne! - nie tyka Szeryfa, kiedy ten akurat niczym nie podpadł!). Ludzi chciwych i obłudnych. Takich, którzy wzbogacili się kosztem innych. Fajnie to widać w scenach, w których bohaterowie rozważają, kogo by tu ugościć, a poszczególne sugestie są odrzucane, bo na przykład ktoś jest co prawda bogatym kupcem, ale wzbogacił się własną pracą, uczciwie, więc nie ma mowy o oskubaniu go. Szanują też obiekty sakralne i pilnują, żeby przy okazji ich akcji nie ucierpiały osoby trzecie, niewinne. Tak samo nie dają po prostu biednym. Pomagają, jeśli widzą, że kogoś dotknęła niesprawiedliwość, został okradziony czy oszukany. I zresztą ta pomoc niekoniecznie musi polegać na dofinansowaniu. Bardzo mi się spodobało, że działalność banitów z Sherwoodu jest naprawdę fajnie przemyślana i uzasadniona, żadnych tam socjalistycznych naleciałości w postaci wyrównywania biednych i bogatych, bo przecież sprawiedliwość polega ino na równości. Zresztą, sami przecież wyraźnie też nie są równi, bo mają bardzo jasną hierarchię: Robin jest wodzem, sherwoodzkim odpowiednikiem króla, jego zastępcą jest Mały John, a potem inni. Wszystko jest uporządkowane.

I właściwie na tym bym mogła poprzestać (to znaczy – nie wdaję się w szczegóły, typu: nie przypuszczałam, że na mojego ulubionego członka bandy wyrośnie Mały John, który jest po prostu bezkonkurencyjny u Pyle’a. I inne uwagi o bohaterach. Bohaterów niech każdy poznaje na własną rękę), gdyby nie jedno ale.
Zakończenie.
Nie mówię tu tylko o epilogu, choć o nim również, ale też o zakończeniu ostatniej wesołej przygody.

SPOILERY! KOMU SPOILERY!

Po pierwsze: było mi przykro, kiedy król Ryszard ułaskawił banitów. Serio. Ja wiem, że to dla nich było pozytywne, ale i tak Pyle zabarwił ten epizod jakąś goryczą. W końcu spędzili w Sherwoodzie wiele lat. Tak żyli, to kochali. Właściwie… czy oni w ogóle chcieli tej amnestii? Mieli wygody, jakich chcieli, lud ich lubił, kiedy mieli ochotę, szli szukać przygód, strzelali sobie z łuków i w ogóle… Słowem: sielanka. Na co im cale to ułaskawienie? Ułaskawienie oznaczało wyrwanie ich z ukochanego domu.
Po drugie: epilog. Epilog był straszny.
Dawno temu obejrzałam ekranizację z Errolem. Parę lat później trafiłam na Powrót Robin Hooda. Obejrzałam, bo Sean Connery, a potem przez wiele miesięcy było mi smutno i źle. Po raz pierwszy jakiś film tak mnie przygnębił.
Tutaj Pyle zaserwował nam Errola, dużo Errola, z podkreśleniem, że Errol nie ograniczał się do jednej filmowej przygody, tylko był sposobem życia przez wiele lat, a zamknął wszystko nagłym przeskokiem do Powrotu… – skoro dawniej tak mnie przygnębił kontrast między dwoma filmami, to cóż powiedzieć tutaj? W obrębie jednej książki? Kiedyś ogromnie mnie poruszył kontrast między dwiema częściami Dzienników gwiazdowych. Tutaj jest podobny mechanizm, tylko o wiele bardziej. Po tym cholernym epilogu, którego nienawidzę całym moim fangirlowskim serduszkiem, mam zupełnie inne spojrzenie na całość. Bo mi nagle wychodzi, że to nie jest zabawna, rubaszna książeczka dla dzieci, tylko w sumie cholernie przygnębiająca przypowieść o przemijaniu, nieuchronności i tęsknotach. Napisana absolutnie perfidnie, bo im więcej nabudowania w części pierwszej, tym mocniejszy kop w mózgownicę w części drugiej. A Pyle nabudował, oj nabudował. Dziad jeden…




Szeryf zachmurzył się i cały cech rzeźników za nim, nikt się nie roześmiał prócz Robin Hooda, tylko niektórzy mrugali do siebie łobuzersko.
– Hej, napełnijcie puchary! – zawołał Robin. – Radujmy się, póki czas, bo człek to proch jeno i dzisiaj żyje, jutro gnije. Więc mówię, jak już żyć, to wesoło. Nigdy nie spuszczajcie nosa na kwintę, panie Szeryfie. Kto wie, czy jeszcze nie pochwycisz Robin Hooda, jeśli tylko mniej będziesz żłopał wina i małmazji, jeśli brzucho ci trochę sklęśnie i we łbie ci się przejaśni. Bądź wesół, człeku.

3 komentarze:

  1. czytałem to w podstawówce i pamiętam że mi się podobało nawiasem przypomnisz mi kiedy to zostało napisane bo styl mi się kojarzył jak dobrze pamiętam z przełomem XIX/XXw

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Końcówka XIX, czyli kojarzyło Ci się całkiem dobrze :)
      I mi też się podobało. Poniekąd. Och, to skomplikowane - jak status na fejsie xD

      Usuń
    2. rozumiem do opisu tego mamy słowo ambiwalentne ;-D

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...