poniedziałek, 31 grudnia 2018

Wikingowie, tylko lepiej: "Norsemen"

(źródło)

Okej. Dzisiejszą notkę sponsorował Ulv. To znaczy nie sponsorował, ale gdybym wprowadziła te tagi, o których swego czasu myślałam (czyli: kto polecił mi dany tytuł), tutaj znalazłby się Ulv. Ja gdzieś tam na moim profilu netflixowym widziałam wprawdzie przewijające się zajawki Norsemen, ale nigdy się tym jakoś nie zainteresowałam, mając w pamięci umiarkowanie entuzjastyczne doświadczenia ze świętującymi sukcesy Wikingami.
Proszę nie zrozumieć mnie źle: uwielbiam muzykę z Wikingów, lubię część bohaterów, doceniam ogrom pracy włożony w to, żeby oddać klimat i realia czasów i miejsc. Po prostu Ragnar od któregoś momentu strasznie mnie wkurzał i z odcinka na odcinek oglądałam serial ratując się jedynie marzeniem o dole z wężami. A że to się ciągnęło i ciągnęło, jakoś w końcu przerwałam oglądanie. Od pół roku powtarzam sobie, że wrócę do tego i obejrzę do końca.
No ale Ulv mówił, że Norsemen są spoko. Ufam Ulvu, toteż zaczęłam oglądać.

Jeżusiu drogi, jak bardzo świetny to serial!
Po pierwsze: muzyka. Na czym polega myk? Mamy w serialu dokładnie te same kawałki, które pojawiają się w Wikingach. Tak, muzyka w Norsemen to też Einar Selvik i Wardruna! I to jest takie piękne. I, jak słusznie zauważył Ulv: Norsemen zdają się mieć dużo większe prawo do tej muzyki. A dlaczemu? Ano dlatemu, że Norsemen to tak naprawdę serial norweski. Z norweskimi plenerami, norweskim reżyserem i norweską obsadą. Nakręcony po norwesku. I po angielsku. Dwie wersje serialu kręcono jednocześnie. Zresztą, ta angielszczyzna bohaterów brzmi absolutnie przepięknie. W pierwszej chwili, kiedy zaczęłam oglądać, miałam nawet taką myśl, że no proszę, jak się Amerykanie wczuli w robienie serialu, że nawet udają skandynawski akcent... a potem się dowiedziałam, że lol nope, to jest całkowicie autentyczny skandynawski akcent. Cudność.

(źródło)
Z jednej strony, widać oczywiście inspirację – czyli osławionych Wikingów. W przypadku niektórych bohaterów bez większej trudności można nawet obstawić, którą postać z serialu HBO niejako grają. A jednak udało się idealnie wyważyć między nawiązaniami a oryginalnością, dzięki czemu jeśli patrzę na Lagertę-Froyę, widzę jednocześnie echa tej pierwszej, ale też pełnokrwistą, fajną postać, istniejącą w tym konkretnym serialu (jak więc widać, można nawiązywać do innych tekstów kultury, ale robić to umiejętnie - do ciebie piję, nieszczęsna Noco kota, dniu sowy…). Zresztą, skoro już mówię o bohaterach, to muszę tu naprawdę szapobasnąć, bo są najzwyczajniej w świecie rewelacyjni. Każda postać, która pojawia się na ekranie, jest niesamowicie wyrazista i zapada w pamięć. Jednocześnie, choć bohaterowie mają najczęściej sprzeczne interesy, człowiek miałby ochotę kibicować im wszystkim. Nawet nieszczęsny jarl Varg budzi sympatię, chociaż szuja nie z tej ziemi. Nie wspomnę oczywiście o Ormie, który jest absolutnie fantastyczną wikińską wersją Richarda z Galavanta  do tego stopnia, że musiałam dwa razy sprawdzać obsadę, żeby się upewnić, że to na pewno nie jest Richard. No więc nie jest. I, trzeba tu oddać sprawiedliwość Richardowi, Orm słabiej się broni jako człowiek do lubienia. Richard wszak w głębi duszy był poczciwym facetem, a Orm z odcinka na odcinek jest gorszym ciulem: samolubnym, tchórzliwym, okrutnym. Richard przez pewien czas próbował grać takiego, ale w istocie taki nie był. A jednak nie potrafię Orma nie lubić. Podobnie moją sympatię budzi Liv, która jest w gruncie rzeczy dobrą kobietą, a po prostu jara ją władza. Ale są też bohaterowie rzeczywiście poczciwi: niewolnik Kark czy może niezbyt bystry, ale za to ogromnie skuteczny w bitwie Arvid (który czasem przychodzi do swojej samotni na wybrzeżu, żeby posiedzieć i porozmyślać o Wielkich Rzeczach: górach... dużych głazach. Czasem nawet o wielorybie).

(źródło)
Humor nie zawsze jest wyrafinowany. W gruncie rzeczy, w większości przypadków jest nawet dość prosty, ale jednocześnie doskonale współgra z klimatem całej historii, która wszak traktuje o surowych, prostych ludziach z wikińskiej wioski. Jednocześnie widać przebijający tu i ówdzie dystans do całego materiału, dzięki czemu zobaczymy chociażby Wikinga w hełmie z rogami. I jest to scena, po której ja szczerze i serdecznie chcę, żeby oni zaczęli nosić te rogate hełmy. Bo to po prostu urzekający motyw.

Jakby mało było świetnych bohaterów, fajnego, niezobowiązującego humoru i przyjemnej dla ucha muzyki, serial ma do zaoferowania po prostu ciekawą historię: wbrew ewentualnym obawom, nie mamy tu kalki z Wikingów, tylko własną fabułę i intrygę, która zatacza coraz szersze kręgi i nie raz potrafi zaskoczyć. U podstaw wszystkiego jest brat wodza Olava, wspomniany już Orm. Orm chce przejąć władzę. Niestety, Orm kompletnie się do tego nie nadaje. Do tego dochodzą problemy małżeńskie w kilku domach, skomplikowana relacja z okrutnym jarlem Vargiem, rajdy na egzotyczne, położone na zachodzie ziemie, no i sztuka. To wszystko daje niesamowitą, wciągającą mieszankę  człowiek nawet nie zauważa, kiedy śmigną mu przed nosem dwa sezony i już trzeba czekać na dalszy ciąg.

(źródło)
Dla mnie to w dużej mierze serial idealny: krótki, wesoły, ale też widowiskowy, z fajnymi postaciami, mocnym, autentycznym klimatem i wciągającą fabułą. In your face, Wikingowie. Na co komu Ragnar, kiedy jest Arvid i Orm? Na co komu L... no dobra, Lagerta jest świetna. Froya też - na swój sposób. Mimo nasuwającego się skojarzenia, te dwie bohaterki są zupełnie inne. Każda doskonała.
Warto. Naprawdę warto.



 Farewell, brother!
 Why don't you just let me do that?!
 No, no, it's just that my hands are very cold. And these arrows are too slippery for my style of shooting.

niedziela, 30 grudnia 2018

Wubba lubba dub dub! - "Rick i Morty": komiks!

[notka powstała 5 grudnia 2018 - stąd też wszelkie wzmianki osadzające ją w czasie, typu "parę dni temu" itp., są z deka nieaktualne w momencie publikacji]



Nigdy chyba nie popełniłam o tym notki ani jakoś szczególnie się nie chwaliłam, a w sumie nie wiem czemu. Ot, po prostu umknęło mi w ferworze życia. Nadrabiam więc: swego czasu, w zasadzie nieco z przypadku, zostałam zagorzałą fanką animowanej serii Rick i Morty. Tak naprawdę winnym jest tu Ulv, który mi podsunął ten tytuł, kiedy zastanawiałam się, za co by się tutaj zabrać na tym Netfliksie, skoro już bulimy za niego hajs. Zresztą, pierwszy odcinek czy dwa wywołały we mnie raczej umiarkowany entuzjazm: fabuła była od samego początku dziwacznie pospieszna, nie wiedziałam nic o postaciach, kreska dość brzydka, a znakiem rozpoznawczym Ricka jest ciągłe bekanie, co przy moich, hm, preferencjach akustycznych niekoniecznie jest pożądaną cechą. Niemniej odcinki króciutkie, więc dałam serialowi szansę.
Dwa sezony później z zaskoczeniem i niebywałym rozczarowaniem stwierdziłam, że to już koniec i jak to w ogóle możliwe, więc odpaliłam całość od początku.
Kilka obejrzeń później pozostało mi już tylko pocieszanie się myślą o nadchodzącym trzecim sezonie, w którego temacie zaczęły pojawiać się plotki.
A potem istotnie pojawił się trzeci sezon. Niestety, oglądania starczyło raptem na dzień czy dwa. I znów zaczęłam cierpieć, no bo jak to tak, bez Ricka i Morty'ego, najlepszej kreskówki ever? Serial zaskakuje na tak wielu płaszczyznach, że to się w głowie nie mieści. Jak akcja – to fantastycznie dynamiczna. Jak emocje – to głębokie i uderzające po nerach do łez. Jak muzyka – to zawsze najlepiej dobrane kawałki do danego momentu. A jak humor – to bezwzględny i gorzki.
A potem Marcin Jamiołkowski na swoim fejsuniu wrzucił fociszcze komiksu! Komiksu Rick i Morty! Wydawanego przez Egmont! No to w te pędy poleciałam kupić. Wwaliłam do koszyka od razu wszystko z tego tytułu, czyli dwa tomy. Rzecz miała miejsce jakoś w połowie października. Kilka dni po dokonaniu zakupu zauważyłam, że wszystko fajnie, tylko drugi tom był w przedsprzedaży, bo premierę ma 5 grudnia. Czyli wysyłka całego zamówienia przesunęła mi się o, bagatela, półtora miesiąca. Ale postanowiłam nie płakać.

Parę dni temu upragniona przesyłka wreszcie wpadła w moje ręce.
Przyznam, że pierwszy tom otwierałam pełna obaw. Niepokoiło mnie właściwie wszystko: rysunki, fabuły, humor, no i last but not least: polskie dialogi. Nigdy nie oglądałam Ricka i Morty'ego z dubbingiem (nawet nie wiedziałam, że taka wersja istnieje, dopóki nie zauważyłam wzmianki o niej w jakiejś internetowej recce komiksów). Miałam masę wątpliwości, czy polskie wypowiedzi włożone w usta bohaterów aby na pewno się sprawdzą.

A potem zamknęłam drugi tom i zasmuciłam się, że jeszcze nie ma trzeciego.
Ale po kolei.

Polska wersja językowa, która w istocie stanowiła moje główne źródło obaw, okazała się całkowicie zadowalająca. Tłumaczowi udało się bardzo fajnie oddać sposób mówienia bohaterów, tak że czytając wręcz słyszałam oryginalne głosy. Zarówno Rick jak i Morty zachowali swoje charakterystyczne maniery, zająknięcia, powiedzonka czy skłonność do nie do końca uzasadnionego emocjonowania się w najmniej spodziewanych momentach.
Jeśli zaś chodzi o fabuły, to świetnie trzymają klimat serialu i stanowią jego dopełnienie. Przygody Ricka i Morty'ego są inne niż te, które poznałam dzięki Netfliksowi, ale jednocześnie spokojnie mogłyby zostać zaadaptowane jako kolejne odcinki i trudno by było odróżnić, że są inni twórcy. Widać, że to komiks tworzony przez ludzi, którzy rozumieją, o co w tym chodzi. Przez fanów dla fanów. Są równoległe wszechświaty, problemy rodzinne, sporo uwagi dostaje też Summer, co tylko cieszy, bo im bardziej rozwijał się serial, tym mocniej ta dziewczyna pokazywała swój potencjał. Dobrze się czyta o tym, że w istocie jest całkiem srogim badassem.

Jeśli miałabym czepiać się czegoś w komiksie, to będą to – i przyznam, że to mnie akurat zaskoczyło – rysunki. Zdawałoby się, że kreska Ricka i Morty'ego jest banalnie prosta. A jednak miejscami miałam wrażenie, że CJ Cannon nie daje rady, szczególnie w przypadku Beth, a i Summer czasem potrafi być jakoś dziwacznie koślawa. Bo jeśli idzie o tytułowych bohaterów, to tutaj wszystko jest w porządku. A Beth czasem a to jakoś dziwnie się rozjedzie twarz, a to ma figurę jakąś klocowatą… trochę jakby stwierdzono, że łotewer, przecież to tylko postać drugoplanowa. A przecież to nie do końca prawda – bo tak naprawdę fabuła Ricka i Morty'ego zawsze kręciła się wokół całej rodziny Smithów, więc byłoby miło, gdyby wszyscy jej członkowie byli traktowani z jednakową pieczołowitością.
Ale to tylko maleńki zgrzyt, który pojawiał się zresztą sporadycznie.

Faktem jest, że komiks wciąga i pozwala choć przez jakiś czas (okrutnie krótki, trzeba przyznać) nacieszyć się ponownym spotkaniem ulubionych bohaterów gdzieś w czasie tego długiego i męczącego oczekiwania na kolejne sezony (wszak już jakiś czas temu poszło info o nadchodzących siedemdziesięciu nowych odcinkach!). Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona tą pozycją i nie mogę się doczekać kolejnych tomów – wiem już, że na pewno będę je systematycznie kupować i mam nadzieję, że Egmont nie zrobi brzydkiego psikusa i nie przerwie wydawania w trakcie serii.
Największa wada komiksów spod znaku Ricka i Morty'ego? Szybko się kończą.




- Skoro zamierzałaś to zrobić, dlaczego mnie wcześniej torturowałaś?
- Chyba chodzi o jakiś zadawniony gniew z dzieciństwa. W sumie było to dość oczyszczające.

poniedziałek, 10 grudnia 2018

Nordcon, Nordcon i po Nordconie

Nordcon w telegraficznym skrócie.
Myślę, że dość dawno już dla wszystkich stało się jasne, że nie jestem żadnym tam wyczynowym konwentowiczem. Nie lubię tłumów, na stoiskach zazwyczaj nie widzę niczego atrakcyjnego do nabycia, fandomowa hermetyczność mnie męczy, no ogólnie jest słabo. A jednak dzieje się jakoś tak, że na Nordconie wylądowałam już po raz trzeci. Co jest niniejszym moim konwentowym rekordem, bo nigdzie dotąd nie wizytowałam więcej niż dwukrotnie (Imladris). Co więcej, nigdzie przedtem nie ośmieliłam się zaciągnąć Ulva – a tym razem pojechaliśmy całą rodziną: my i nasze psiecka. Co więcej: wreszcie, po dwóch latach kombinowania, udało się uczestniczyć w imprezie z noclegami! Precz, codzienne dojazdy PKSem do Jastrzębiej!

Do hotelu przybiliśmy w czwartek jakoś przed południem. Akurat dość czasu, żeby się na spokojnie rozpakować w pokoju i zaaklimatyzować. Już wtedy spotkało nas małe zaskoczenie, bo z regulaminu dostępnego na nordconowej stronie zrozumieliśmy, że ogólnie za obecność zwierząt w pokoju płaci się 125 zł niezależnie od liczby tych zwierząt (wszak dezynfekcję trzeba przeprowadzić tak samo za jednego psa jak i za osiem – zresztą, cytuję informacje z oficjalnej strony wydarzenia: „Pokoje w których przebywały zwierzęta muszą po pobycie zostać odkażone. W związku z tym należy wnieść opłatę 125zł w recepcji Ośrodka.” – czy to ja coś krzywo rozumiem, czy jednak nie ma tu wskazania typu „125 zł od łebka”?), a w recepcji okazało się, że mamy bulić za każde psiecko oddzielnie – toteż na początek pozbyliśmy się 250 zł i nadal do końca nie wiem, na którym etapie nastąpiło jakieś nieporozumienie. Ale dobra, jesteśmy spokojnymi ludźmi, więc przez kolejne pół roku będziemy mamrotać pod nosem, że nas w hotelu najzwyczajniej orżnęli na 125 zł, ale nikomu nic nie powiemy.
W czwartek było dość spokojnie. Łajkę zostawiliśmy w pokoju, a w teren zabraliśmy Vista. Strategia się sprawdziła: ona była grzeczna, on próbował się rzucić tylko na jednego psa ważącego 67 kg, wspaniałego Fergusa. Brawo ty, Viście.
Pierwszego dnia nie działo się zbyt wiele, jako że to czas dojeżdżania ludzi. Toteż dopiero o 17:00 odbyła się prelekcja, która – co tu dużo mówić – niczego nie urwała. Robert Bujniewski opowiadał o mitologii wikingów. Czy też raczej: próbował opowiedzieć? Wypadło to bardzo słabo. Miałam wrażenie, że sam za bardzo nie ogarniał tych najbardziej podstawowych zarysów mitologii, że prezentację przygotował naprędce pół godziny przed wystąpieniem i ogólnie jakieś to było nudne i chaotyczne. Inna sprawa, że – jeśli mam być szczera – moim zdaniem w ogóle temat był o wiele za szeroki na godzinne wystąpienie. Należałoby się tu skupić raczej na jakimś jednym aspekcie tej mitologii, na konkretnej postaci czy coś. Chociaż biorąc pod uwagę to niezbyt solidne przygotowanie (slajd, gdzie w nawiasie widniał napis „potrzebny przypis”? Serio, dziękujemy ci, Wikipedio), ograniczenie tematu mogłoby okazać się za małym udogodnieniem.
Wystąpienie skończyło się jakiś kwadrans przed początkiem kolejnego, na którym Grzegorz Szczepaniak miał mówić o muzyce inspirowanej kulturą nordycką. A skoro mieliśmy ten moment wolnego, no to śmignęliśmy do baru. I tak się złożyło, że nigdzie dalej już się nie ruszyliśmy: ktoś pogłaskał Vista, ktoś się nim zachwycił i zaczął rozmowę, po czym ani się obejrzeliśmy, jak nadeszła późna godzina wieczorna, czas na spacer, a także absolutny koniec jakichkolwiek prelekcji.

Jest Lagerta. Co może pójść źle?
W piątek byliśmy zdeterminowani od samego początku. Udało nam się wstać na tyle idealnie, żeby się ogarnąć rano i wyjść z psieckami, a potem zdążyć na prelekcję Marcina Szklarskiego „Podbój rosyjskiego Dzikiego Wschodu”. I muszę przyznać, że było to wystąpienie bez porównania sprawniej zrealizowane od tego czwartkowego. Widać było przygotowanie prelegenta i jego znajomość tematu. Dość zadowolona więc opuściłam salę.
Jako że kolejną prelekcję, która nas interesowała, mieliśmy dopiero o 16:00, do naszej dyspozycji zostawały dwie godziny wolnego. Akurat tyle, żeby coś zjeść i dać odpocząć oczom w pokoju… Oczy odpoczywały na tyle skutecznie, że zaspaliśmy o godzinę na prelekcję o 16:00… Ale, żeby nie było, wystąpienie Grzegorza Gajka o życiu skandynawskich kobiet we wczesnym średniowieczu nieco się przeciągnęło (jako że prelegent z godziny 17:00 nie dojechał na imprezę, więc było nieco luzu), no to jeszcze nawet załapaliśmy się na kawałeczek wystąpienia. A potem miał być panel poświęcony wikingom w sztuce i popkulturze – i popełniliśmy ten sam błąd co dzień wcześniej: usiedliśmy na chwilkę w barze. I ani się obejrzeliśmy, jak jakaś kobieta obcałowywała Vista, a inna opowiadała o kosmkach jelitowych jej suczki. W tym czasie Vist usiłował zeżreć twarz a to całuśnej pani, a to Fergusa, a Fergus kroczył godnie między stolikami i, cóż, był wielki. Serio, to nie był pies – to był źrebak.
Nie zjawiliśmy się więc ani na wspomnianym panelu, ani na prelekcji Pauliny Hendel o wampirach, demonach i zabobonach. No cóż – trudno. Dowiedziałam się za to o sposobie na przyspieszenie gojenia pewnych zranień za pomocą wstrzykiwania płytek krwi. Sprawa równie inspirująca, więc specjalnie się nie smucę. Szczególnie że ani nie jestem fanką paneli (zazwyczaj goście ślizgają się po temacie i opuszczam salę z ogromnym niedosytem), ani niekoniecznie chcę słuchać o wampirach i demonach (całkiem egoistycznie: swego czasu bardzo ostro wgryzałam się w temat i tak szczerze to nie sądzę, żeby ta prelekcja wniosła w moje życie coś, czego faktycznie nie wiem).

Vist zasłuchany.
Od razu widać przyszłego doktoranta.
Jako że w piątek udało nam się bardzo skutecznie zaszyć w barze i kompletnie zaniedbać prelekcyjne powinności, w sobotę postanowiłam być twarda. Sprawę ułatwiał fakt, że tym razem między wybranymi punktami programu nie mieliśmy pauz, toteż przechodziliśmy co najwyżej z sali do sali, bez ryzyka, że w międzyczasie ktoś nas zagada i pogłaszcze Vista.
Jedynym cieniem kładącym się na tym dniu była krótka wymiana zdań z pewną, tak myślę, bardzo smutną panią, która miała problem z przebywaniem w jednym pomieszczeniu z psem. I z jednej strony, ma się rozumieć, nie kłóciliśmy się, bo w recepcji byliśmy wyraźnie (no, wyraźnie jak wyraźnie – specjalnie o to dopytywałam, żeby uniknąć odbijania się od klamki w kolejnych dniach) poinformowani, że z psami tam nie wolno. Z drugiej jednak, naprawdę nie rozumiem, co konkretnie przyświeca komuś, kto twierdzi, że nie może zjeść swojego śniadania, jeśli trzy stoliki dalej pod stołem leży pies. Pies na smyczy, zaszczepiony, odrobaczony i pewnie zdrowszy od tej pani i całej jej rodziny (oczywiście, teraz nieco płynę, ale serio nie raz już stwierdzaliśmy, że nasze psiecka żywią się lepiej od nas i są bardziej od nas zadbane, jeśli chodzi o zdrowie). Jeszcze w przypadku alergii – okej. Ale takie „nie bo nie”? Jakim konkretnie zagrożeniem był dla tej pani Vist?
W każdym razie, ponieważ jesteśmy ludźmi grzecznymi i nieawanturującymi się, wzięliśmy nasz obiad i opuściliśmy pomieszczenie, absolutnie w duchu nie życząc pani udławienia się jajecznicą ani wetknięcia sobie słomki w nozdrza. Jesteśmy ponad takie rzeczy.

Zaczęliśmy od bardzo udanej prelekcji Grzegorza Gajka o magicznych przedmiotach i magii wikingów. Po raz kolejny: widać solidny risercz i ogólne obcykanie prelegenta w temacie. Słuchało się go z prawdziwą przyjemnością, co zresztą może się jakoś wiązać z tym, że – jak Grzegorz Gajek sam zaznaczył na wstępie – jest pisarzem (głupio przyznać, dotychczas z jego twórczości znam tylko opko Wolsungowe). Więc do pewnego stopnia rozumiem, że umie w narrację i opowiada tak, żeby chciało się tego słuchać. Tu i ówdzie przewinęły się też wątki autotematyczne, czyli wzmianki o własnej powieści – co ni mniej ni więcej, doprowadziło mnie do zupełnie innej powieści, bo niewikińskiej, którą zamierzam przeczytać (Powrót królów, oczywiście – cóż innego mogłabym chcieć przeczytać?).
Po tej prelekcji miało miejsce wystąpienie Rafała Nawrockiego poświęcone fantastyce w architekturze bloku wschodniego. Znów: sprawnie opowiedziane, interesujące. Początek wzbudził we mnie mieszane emocje, bo nie do końca czułam myśl przewodnią, ale potem było już coraz lepiej, a od architektonicznych latających spodków to w ogóle zaczęło się robić świetnie (w przeciwieństwie do prelegenta, ja akurat ogromnie lubię formę schroniska na Śnieżce). Zapisałam sobie mnóstwo tytułów do nadrobienia i zobaczyłam całkiem sporo budynków, o których istnieniu nie do końca wiedziałam.
Potem przetransportowaliśmy się do drugiej sali i tam osiedliśmy na wystąpienie Karoliny Czonstke i Bartosza Świątkowskiego o relacjach słowiańsko-skandynawskich we wczesnym średniowieczu. Wystąpienie, co tu mówić, było w pełni profesjonalne, świetnie przygotowane, a prelegenci nie do zagięcia, bo po prostu znali się na temacie, który poruszali. Jeśli miałabym doszukiwać się minusów, to będą to dwa szczegóły: po pierwsze, trochę brak synchronizacji, który z prelegentów co mówi w danym momencie. Miejscami miałam wrażenie, że jedno drugiemu wchodzi w słowo i niekoniecznie mi się to podobało. Drugi szczegół to coś, co mi osobiście trochę przeszkadzało, ale z kolei Ulv bardzo tego bronił: czyli ujęcie tematu. Ja twierdzę, że – ponieważ prelegenci to archeolodzy – specyfika ich branży sprawia, iż są zapatrzeni w rekwizyty. Więc opowiadają o rekwizytach, łupinkach dzbanków, szczątkach biżuterii i przebarwieniach na glebie tam, gdzie niegdyś była ściana chałupy – i to wszystko jest super cenne, ale brakowało mi w tym ludzi. Kiedy zamiast informacji „skandynawski garncarz pracował na terenach naszego Pomorza” dostaję informację „parę skandynawskich łupinek znaleziono na terenach naszego Pomorza”, jest to dla mnie trudniejsze do zwizualizowania i do wyciagnięcia konkretnych wniosków. Zabrakło mi plastycznych opisów, o. Ulv mówi, że te opisy przecież byłyby zmyśleniem, bo fakty są takie, że znaleźli parę łupinek dzbanka, a nie że skandynawski rzemieślnik cokolwiek robił – to już by były domysły. I ja to rozumem. Naprawę, ja to rozumiem i nie twierdzę, że ta prelekcja była zła. Ale jeśli chodzi o taką konwentową prelekcję, to chyba spokojnie odpuściłabym nieco naukowości na rzecz działającej na wyobraźnię narracji. Nie bez powodu obok publikacji naukowych występują publikacje popularnonaukowe.
Następnym prelegentem miał być ten sam, który nie dotarł na imprezę dnia poprzedniego – toteż okazało się, że przez godzinę sala będzie pusta. W tym czasie zdążyliśmy kupić coś do picia i wyjść z Vistem na spacer, a potem mieliśmy przynajmniej dobre miejsca na prelekcję Michała Cholewy i Piotra Cholewy o Austerlitz.
Prelekcja była świetna – jak to prelekcja Cholewów: temat bardzo dokładnie zgłębiony, show wciągające i zabawne, a nawet prezentacja chyba bez literówek. Wrażenie psuł tylko jakiś fachowiec-napoleonista, który za punkt honoru postawił sobie wściubiać swoje o wiele za dużo groszy wszędzie tam, gdzie tylko się dało. Rozwalało to rytm całej prezentacji i pozostawiło mnie z takim wrażeniem, że ogólnie niby było miło, ale ja nadal nie wiem, jak u licha przebiegła cała ta kampania. I to jest coś, co mnie jednak niemożebnie wkurza: jeśli się na czymś, człowieku, znasz, to po prostu zrób własną prelekcję. Jeśli jej nie robisz i przychodzisz na prelekcję do kogoś, to uszanuj tego kogoś i po prostu stul dziób. Ewentualnie fajny złoty środek znalazł wspomniany już wcześniej Bartosz Świątkowski, który po prelekcji Grzegorza Gajka o kobietach powiedział, co mu leży na wątrobie i z czym się nie zgadza – ale to było już po prelekcji. Nie rozwalał swoją mądrością całego wystąpienia. Pan fachowiec-napoleonista nie miał takich skrupułów i co trzecie zdanie wchodził w słowo prelegentom. I ja nie wiem, czy chciał błysnąć czy nie, ale w każdym razie bardzo mi obniżył poziom zadowolenia z tej prelekcji. Brawo.

A w niedzielę przed południem porzuciliśmy pokój pokryty od sufitu po podłogę psią sierścią (bez wyrzutów sumienia, wszak zapłaciliśmy za to dodatkowe 250 zł) i wróciliśmy do domu.
Ulv jest zadowolony. Myślę, że na jakieś 98% odwiedzimy Nordcon w przyszłym roku, szczególnie że tematyka Blade Runnerowa zdaje się ogromnie atrakcyjna (znaczy, chyba że hotel wywiesi nasze portrety z podpisem, że tych klientów nie obsługujemy). Wbrew temu, co mówiła w piątek wieczorem spotkana w barze randomowa dziewczyna chyba z Białegostoku, nie uważam, żeby w Nordconie chodziło wyłącznie o spotkania ze znajomymi i wspólne picie. Program imprezy – czyli prelekcje i panele – są dla mnie ogromnie ważne i zapewne to się nie zmieni. Lepiej wspominam prelekcyjną sobotę niż nieco bezsensownie przepity piątek, choć nie przeczę, jedno i drugie miało swój urok. Może zresztą to jest fajne w Nordconie, że potrafi zadowolić zarówno takie osoby, jak owa wspomniana dziewczyna, która chciała po prostu pogadać przy piwie ze znajomymi, z którymi od roku nie gadała, jak i mnie, która szuka wiedzy i inspiracji na prelekcjach. To impreza, która nikomu nie mówi, jak się trzeba bawić.
Wrażenia zdecydowanie pozytywne, nawet mimo pewnych zgrzytów tu i ówdzie. Chcieliśmy zobaczyć kometę, ale były chmury. Łajka dopiero ostatniego wieczoru postanowiła wydrapać sobie w drzwiach drogę do wolności. Takie tam. Ogółem - Fraa poleca Nordcon.

wtorek, 4 grudnia 2018

Dziki Zachód, jakiego nie znamy: "Ballada o Busterze Scruggsie"

(źródło)

Wspominałam swego czasu, że o ile Netflix radzi sobie z serialami (no, przynajmniej mi udaje się trafiać na udane produkcje), o tyle póki co mam niebywałego pecha, jeśli chodzi o netflixowe produkcje pełnometrażowe: zawsze coś w nich nie gra. Albo jakoś niegramotnie zmontowane, albo mają dziury logiczne (mimo że pretendują do ambitnego hard sf), albo tempo  nie do końca takie, jakiego należałoby oczekiwać... No zawsze coś. Dlatego do "Ballady o Busterze Scruggsie" podchodziłam pełna rozterek. Z jednej strony, trudno nie mieć wielkich oczekiwań wobec produkcji firmowanej nazwiskiem braci Coenów, którzy zdążyli już udowodnić, że western w ich rękach zamienia się w prawdziwe złoto. Z drugiej jednak: to film Netflixa... Z trzeciej: kamaan, jaka obsada! Dodatkową zachętą był trailer, co tu kryć - bardzo udany i pełen uroku.
No i tak się stało, że w końcu zasiedliśmy do seansu.

Powiem tak: to dziwny film. Zresztą, to prawdę mówiąc wcale nie jest film. To znaczy nie jest to pełen metraż i myślę, że tym właśnie Netflix wygrał. Bo nie zrobił po raz kolejny czegoś, co mu nie wychodzi. Dostajemy zbiorek sześciu epizodów, (pozornie?) niezwiązanych ze sobą. Każda z historii jest inna i mimo że wszystkie osadzone są na szeroko pojętym Dzikim Zachodzie, naprawdę trudno je ze sobą porównywać.
Otwierającą opowieścią jest tytułowa ballada o niejakim Busterze Scruggsie, Słowiku z San Saba. I już na tym etapie łatwo się zorientować, że będziemy mieć do czynienia z dziwacznymi historiami o, hmm, oryginalnym rozwoju fabuły. Dodatkowo pierwszy z epizodów zaskoczył mnie poziomem krwistości. Zaczyna się niepozornie, od śpiewającego kowboja przemierzającego pustynię (i ta jego piosenka, którą do dziś - wiele dni po seansie - wciąż bezwiednie zdarza mi się nucić), by zaraz przeobrazić się w serię brutalnych strzelanin, przeplatanych – a jakże! – kolejnymi pogodnymi piosenkami. Zresztą, finałowy utwór jest serio bardzo ładny, ale nie należy się dziwić, skoro wykonuje go Willie Watson – amerykański muzyk bluegrassowy i folkowy, gitarzysta, piosenkarz, banjo...ista...? (nie mam pojęcia, jak się nazywa człowiek grający na banjo) W każdym razie ktoś, kto ze wszech miar miał prawo się sprawdzić w roli, do której został zaangażowany.
Kiedy już mniej-więcej załapałam, co mnie czeka podczas tego seansu, druga opowieść postanowiła, no cóż, udowodnić mi, że o niczym nie mam pojęcia.
(źródło)
Epizod Near Algodones w niczym nie przypomina Ballady…. Główny bohater zdaje się zupełnym przeciwieństwem Bustera: jest małomówny, przystojny (żeby było zabawniej, gra go James Franco, którego kojarzę przede wszystkim jako niepokojąco dobrego odtwórcę roli Tommyego Wiseau), no i ma sporego pecha. Obie historie są przesycone trochę absurdalnym, mocno czarnym humorem, ale w każdej to wygląda nieco inaczej.
No i w obu epizodach za to widać dziwną skłonność do stawiania lokali usługowych pośrodku pustyni.

Nie jest tak, że cały ten zbiór opowieści to tylko absurdalne, mroczne heheszki. Zupełnym zaskoczeniem był dla mnie epizod All Gold Canyon z Tomem Waitsem w roli podstarzałego poszukiwacza złota (mieszam kolejność, ale nieważne). Ta historia toczy się leniwie, jakby bez pośpiechu, pozwalając widzowi na oswojenie się z głównym bohaterem i nacieszenie oczu pięknymi widokami. Po obejrzeniu całego epizodu można odnieść wrażenie, że właściwie nic się nie wydarzyło. Ot, dzień jak co dzień (w zasadzie chyba z trzy dni), jeleń wrócił na polankę, rzeka dalej płynie. Ale przecież jednak wiemy, że coś się zmieniło. Że są ludzie, dla których zmieniło się właściwie wszystko. Coenom udało się w tej opowieści pięknie zestawić te dramatyczne wydarzenia z życia bohaterów z jednoczesną obojętnością natury. Epizod pokazuje zarazem wielkość i małość człowieka, w dodatku bez zbędnego gadania i bez grama moralizatorstwa. Coś fantastycznego.

(źródło)
Mamy też historię Meal Ticket z Liamem Neesonem w roli głównej – wędrownego impresario. Głównej, choć przecież wypowiada raptem parę zdań i tak naprawdę uwaga widza skupia się raczej na jego partnerze, oratorze i aktorze, Harrisonie (Harry Melling). Co jest zresztą wcale niegłupim zabiegiem, bo mocno podbija emocje w finale opowieści. Cała historia zaś jest tak naprawdę budowaniem nastrojowej otoczki dla właśnie tego finału. Nie mamy skomplikowanej fabuły, rozbudowanych wątków ani głębokich dialogów. To opowieść zbudowana z, mogłoby się zdawać, niczego: pojedynczych gestów, kolejnych zlewających się ze sobą wieczorów, narastającego znużenia. Mamy do perfekcji doprowadzoną zasadę „show, don't tell”.

Przedostatnia historia, The Gal Who Got Rattled, jest chyba najdłuższa ze wszystkich. Tak jak pozostałe, raczej donikąd się nie spieszy: powoli buduje bohaterów, pozwala im nawiązać głębsze relacje, tylko po to, żeby pod koniec zaskoczyć widza.

Moją ulubioną opowieścią był jednakże ostatni epizod: The Mortal Remains. I będę spoilować w tym akapicie – żeby nie było, że nie ostrzegałam. Tutaj z kolei mamy właściwie tylko gadanie. Bohaterów zawieszonych trochę w pustce, którzy – tak się akurat złożyło – razem jadą dyliżansem. Nic – lub prawie nic – o nich nie wiemy, może poza tym, co sami o sobie powiedzą w toku rozmowy. A jednak aura niezwykłości, jaka nad nimi wisi, jest aż gęsta. Historia jest przesycona subtelnym humorem, tajemnicą, no a przede wszystkim: daje nam absolutnie fantastycznego bohatera – takiego w typie Poe z Modyfikowanego węgla. Czarującego, budzącego sympatię, ale i niepokój jednocześnie. Prawdę mówiąc, po prostu urzeka mnie tak umiejętne połączenie westernu z trochę jakby mistyczną opowieścią o przejściu w zaświaty. No bo w sumie tym jest dla mnie ten epizod. Zamiast Charona mamy wprawdzie woźnicę, który nigdy się nie zatrzymuje, ale skojarzeń pojawia się aż nadto. W dodatku nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pasażerem wiezionym w worku jest nikt inny, jak właśnie Buster Scruggs z pierwszego epizodu.
Już nie spoiluję.

(źródło)
Nawet jeśli człowiek nie ma ochoty jakoś szczególnie pochylać się nad każdą z historii i rozważać, co ona tak naprawdę znaczy, te epizody są po prostu bardzo umiejętnie skonstruowane, świetnie zagrane i ogląda się je z przyjemnością. Ale im głębiej się wnika w tę produkcję, tym więcej wychodzi elementów, które tylko podbijają wartość całości. Nie wspomnę już o rozlicznych easter eggach, o których - przyznaję - nie miałam pojęcia, ale kiedy zaczęłam o nich czytać, okazało się, że nawet sceny i zdania pozornie pozbawione większego znaczenia, jednak są bardzo gruntownie przemyślane. Mam ogromną ochotę powtórzyć sobie seans i pobawić się w wyłapywanie tych wszystkich detali.

Ballada o Busterze Scruggsie to produkcja ze wszech miar udana. Widać, co z westernu potrafią wycisnąć ludzie, którzy po prostu potrafią w robienie filmów. Jest czasem smutno, czasem wesoło, a twórcy potrafią sprawić, że widz będzie się śmiał podczas zabijania i smucił, kiedy bohater przeżywa. Dużo w tym filmie dziwności, dużo emocji i stosunkowo mało słów. Zdecydowanie warto obejrzeć.



– I'd like me a splash of whiskey to wash the trail dust off my gullet and keep my singing voice in fettle.
– Whiskey's illegal. This is a dry country.
– Well, what are they drinking?
– …whiskey. They's outlaws.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...