Ale od początku.
W poprzednim wpisie nadmieniłam, że troszkę zaczęłam
się wkręcać w RPGi – nie tylko jako gracz, ale próbuję swoich sił również jako
GM. Moje doświadczenie póki co nie jest zbyt imponujące. Jako graczka
uczestniczyłam w sesjach Zewu Cthulhu, Dungeons & Dragons, Mork Borga, Corp
Borga, Deadlandsów i Cyberpunka. Jestem noobem, więc mam zerowy aparat
krytyczny i każda z tych przygód niesamowicie mi się podobała i dawała cały
pakiet zupełnie innych rzeczy do jarania się. Oczywiście, niektóre settingi
leżą mi bardziej niż inne – i tu muszę podkreślić, że Zew Cthulhu na zawsze w
serduszku. Pierwsza przygoda, którą poprowadziłam, to był właśnie Zew. Potem
spróbowałam się z D&D, z którego tak po prawdzie i tak zrobiłam Zew, bo
czemu nie. W międzyczasie dowiedziałam się o istnieniu Cthulhu Invictus, czyli
Zewu w starożytnym Rzymie – mamy już za sobą krótką przygodę w tym settingu.
Było trudno, bo to jednocześnie moje pierwsze prowadzenie na Roll20 i cały czas
zmagam się z tym, jak utrzymać klimat i tempo w rozgrywce online, były też
oczywiście rozmaite inne mankamenty, ale jestem dobrej myśli i ufam, że w końcu
się nauczę.
Bo prawda jest taka, że prowadzenie bardzo mi się
spodobało. Efektem tego jest sterta nowych podręczników i erpegowe plany
sięgające maja.
Wśród tych planów znalazło się Imperium Maledictum.
Problem polegał tylko na tym, że ja uniwersum Warhammera 40k znałam dotąd
raczej z memów, tego co mi od czasu do czasu Ulv opowiadał, z doskonałej fanowskiej
animacji Astartes i… i właściwie to tyle. Miałam raczej ogólne pojęcie
niż faktyczną wiedzę. Obawiałam się więc, że muszę się solidnie przygotować, zanim
poprowadzę przygodę w Imperium Maledictum. Oczywiście, zaczęłam hurtem oglądać
filmiki na YT, subskrybuję aktualnie kilka kanałów, które szczegółowo omawiają
historię tego świata. Tylko że, jakkolwiek to mi da jakąś wiedzę, nie pojmę w
ten sposób klimatu.
I tutaj poratował mnie Ulv, który objawił przede mną
grę Rogue Trader.
Rogue Trader olśnił mnie właściwie od pierwszego
wejrzenia. No bo już pierwsze cutscenki ociekały tym niesamowitym klimatem,
który gdzieśtam mi się kojarzył z WH40k. Były gotyckie, monumentalne wnętrza,
wspaniała muzyka, przesada w absolutnie każdym detalu, a wszystko pod czujnym i
wszechobecnym spojrzeniem Imperatora.
Mimo drobnego zagubienia w pierwszych kilku czy
kilkunastu minutach rozgrywki, ostatecznie mechanika okazała się całkiem prosta
i mniej-więcej od trzeciej walki nadążałam już, co i jak. Testy umiejętności
również są czytelne i tak naprawdę wkrótce jedyna trudność, jaka pozostaje, to
levelowanie postaci – a to dlatego, że skillów jest jakiś milion pińcet, każdy oczywiście ma szczegółowy
opis (po angielsku) i wbijanie kolejnych poziomów to dużo, dużo czytania,
wymagającego sporego skupienia.
No właśnie: jakbym miała się do czegokolwiek
przyczepić (choć trudno uczyć z tego zarzut do twórców, co najwyżej do
dystrybutora…?), to brak polskiej wersji językowej (kinowej, ma się rozumieć!).
Bo Rogue Trader to nie jest cRPG tylko z nazwy. To nie jest bijatyka z jakimiś pretekstowymi
dialogami tu i ówdzie. Tu jest cała masa tekstu. Mam na myśli: Cała. Masa.
Człowiek czyta i czyta, i czyta, i te teksty są naprawdę dobre, klimatyczne,
wciągające i w ogóle. Po prostu całość byłaby bez porównania bardziej
przystępna, gdyby można to wszystko czytać po polsku. No ale nic się nie
zapowiada, żeby takowa wersja miała powstać, więc trzeba zagryźć zęby i odpalić
sobie translatora na telefonie, bo całkiem serio, czasami natykałam się na
słowa, których znaczenia najzwyczajniej w świecie nie znałam, mimo że zasadniczo
z angielskim sobie radzę i niejedną grę po angielsku już przeszłam.
Zaznaczyłam tam wyżej, że akceptowalne byłoby tylko spolszczenie
napisów, bo ojojoj… voice acting jest tak przefajny. Nie ma go bardzo dużo –
udźwiękowione są co ważniejsze dialogi i postacie, niemniej bardzo przyjemnie
się ich słucha. Szczerze, to nie znudziło mi się nawet słuchanie tych kilku
randomowych zawołań mojej własnej postaci, które wykrzykiwała sobie, kiedy
kazałam coś jej robić.
To po prostu dobre głosy i dobre aktorstwo.
I głupia sprawa, bo jeden z moich ulubionych głosów
należy do antagonisty. No ale co zrobić.
No i ta muzyka! O rany, trochę się obawiam, że jak
już dojdzie do sesji i będę prowadzić to Imperium Maledictum, to przeoramy pół
soundtracku z Rogue Tradera (druga połowa to będzie Children of the
Omnissiah z WH40k Mechanicus – tego akurat gracze mogą być pewni i nie będę
udawać, że nie xD ). Ten ciężki, gotycki klimat bije z każdego kawałka, który
się pojawia w grze. A jednocześnie są na tyle zróżnicowane, żeby nie nużyły – w
zależności od tego, na jakiej planecie akurat się znaleźliśmy czy co się dzieje
w danej scenie.
No właśnie: bo co tak w ogóle się tam dzieje? Froo,
może w końcu powiesz, o czym właściwie jest Rogue Trader?
Prawdę mówiąc – o czym nie jest! Mamy konkurujące ze
sobą rody Rogue Traderów na obszarze zwanym Korona Expanse, odciętym od reszty
imperium przez niedawno powstałą rozpadlinę, nazwaną Cicatrix Maledictum. Tylko
od nas zależy, czy z pozostałymi rodami połączą nas sojusze, czy postanowimy się
ich pozbyć. Jest dużo – bardzo, bardzo dużo – walk klasowych. Rewolucje
wszczynane przez biedotę, czystki dokonywane przez arystokrację, w to wszystko
oczywiście wmieszana jest Inkwizycja i najrozmaitsze kulty, jedne bardziej
legalne, inne mniej. Jest też napięta relacja z Adeptus Mechanicus, którzy co
prawda są w Imperium, ale jednak zawsze tak trochę na boku. Bogowie Chaosu czyhają
za każdym zakrętem, a ich szaleni kultyści nie dają nam spokoju. No i do tego
oczywiście są xenosi, czyli cała masa nieludzi, którzy też próbują jakoś
funkcjonować w tej rzeczywistości. A wspominałam, że dostajemy jeszcze
dylematami związanymi z AI?
A nasza rola? Przede wszystkim: przeżyć i zadbać o
wysoką pozycję rodu von Valancius. Cała reszta jest opcjonalna, choć mam pewne
podejrzenia, że jeśli wybierzemy drogę herezji, będzie nam o wiele trudniej.
No bo mamy trzy alignmenty, w których możemy robić
postępy w zależności od podejmowanych decyzji: dogmatyk – wiadomo, for the
Emperor! i do przodu; heretyk – głównie jest po prostu chujem; no i
ikonoklasta – to jest takie… bycie poczciwym człowiekiem. Bez zapatrzenia w
Imperatora, bez odwalania herezji: po prostu, jeśli widzimy, że komuś źle się
dzieje, staramy się mu pomóc z dobroci serca. Jest to opcja najbardziej
komfortowa, która u mnie zdecydowanie przeważyła (nie nadaję się na fanatyczkę
religijną), choć z czasem nie ukrywam, że to podejście zaczęło mi się zmieniać.
Bo trzeba pamiętać o jednym: w tym uniwersum, jeśli zrobi Wam się kogoś żal i
zechcecie nieść bezinteresowną pomoc – istnieje ogromna szansa, że po pewnym
czasie ta decyzja kopnie Was w dupę. Kilka razy się w ten sposób przejechałam i
nie ukrywam, że jak któryś raz z rzędu miałam podjąć decyzję, czy jakichśtam uchodźców
przygarnąć na pokład, czy wybuchnąć tu i teraz, to moim jedynym pytaniem było,
dlaczego te torpedy tak wolno się ładują.
I całkiem szczerze, niesamowicie mi się ta paranoja
spodobała. Rogue Trader jest w tym momencie jedną z dwóch gier, z jakimi miałam
do czynienia, które wyrwały mnie z mojej moralnej strefy komfortu – pierwszą był
Beholder. To gry, w których naprawdę nie wiadomo, jaka decyzja jest najsłuszniejsza,
a kurczowe trzymanie się początkowych ideałów może się bardzo brzydko na nas
zemścić – nigdy nie miałam tego typu odczuć podczas gry w Dragon Age, Mass
Effecta, a nawet w Baldury, mimo że Baldury przeogromnie lubię.
Przy czym nie jest tak, że żeby nam się powiodło w
Rogue Traderze, musimy być cynicznymi świniami – zupełnie nie o to chodzi. Po
prostu podczas rozgrywki wrastamy w ten świat i zaczynamy coraz mocniej zdawać
sobie sprawę z konsekwencji. Zaczynamy się z nimi liczyć i podejmować niektóre
decyzje z dużo większą świadomością. Czasem to oznacza pewną dozę cynizmu,
owszem. Ale nie zawsze. Bardzo, bardzo udany aspekt moim zdaniem.
Inną sprawą jest oczywiście to, czym właściwie jest
owo „powodzenie” w tej grze. Mamy gazylion zakończeń, jako że Rogue Trader nie zaniedbuje
żadnego, choćby zupełnie małego wątku. Być może nawet aż do przesady, bo czytanie
podsumowań zajmuje naprawdę sporo czasu i nie ukrywam, że przy niektórych
tematach ogarniało mnie zdumienie, że właściwie to… co mnie obchodzi, co się stało
z jakąś kopalnią, o której istnieniu zapomniałam pięć minut po tym, jak skończyłam
związany z nią quest? Dejcie mnie zakończenia moich companionów!
A, no bo właśnie: o tym jeszcze nie wspomniałam –
companioni. Towarzysze są, pardą maj frencz, zajebiści. Wyraziści, interesujący
i różnorodni. Ich interesy są sprzeczne, a questy w większości bardzo
intersujące. Na specjalną uwagę zasługuje tu dodatek Void Shadows, który
umożliwia nam zrekrutowanie niejakiej Kibellah – jest świetną postacią, ma
bodaj najlepiej poprowadzony wątek budowania relacji z naszym Rogue Traderem,
sama zaś fabuła zawarta w tym DLC również jest ogromnie angażująca. Niektóre
historie towarzyszy mają nawet pewne elementy wzrusza – może nie jakoś żeby
płakać rzewnymi łzami, ale taki delikatny wzrusz się pojawia.
Jedyny mankament, to że tylko niektórzy towarzysze
mają opcje romansowe, a w moim przypadku oznaczało to, że niestety moja Rogue
Traderka nie mogła związać się z żadnym z dwóch companionów, których
najbardziej miała na oku. No cóż. Życie. W pierwszym ME Garrus też był poza
stawką, trzeba jakoś z tym żyć.
Natomiast ta mnogość wątków, konsekwencji, decyzji, relacji
– ta złożoność historii w Rogue Traderze sprawia, że gra wydaje się bardzo
regrywalna. I nie ukrywam, że sama zaczęłam kolejną rozgrywkę. Bo najwyraźniej
179h to za mało.
Co ciekawe, Rogue Trader raczej nie zostawił mnie z kacem. To nie tego typu doznanie. Było cudownie, ale chyba nie trafiło mnie do tego stopnia w miętkie, żebym teraz przez kolejne tygodnie nie była w stanie zagrać w nic innego. I ani trochę nie uważam tego za wadę – gra nie musi być żadym turbo osobistym przeżyciem, żeby była świetna.
Co ciekawe, Rogue Trader raczej nie zostawił mnie z kacem. To nie tego typu doznanie. Było cudownie, ale chyba nie trafiło mnie do tego stopnia w miętkie, żebym teraz przez kolejne tygodnie nie była w stanie zagrać w nic innego. I ani trochę nie uważam tego za wadę – gra nie musi być żadym turbo osobistym przeżyciem, żeby była świetna.
A czy czuję się teraz bardziej kompetentna w temacie poprowadzenia
Imperium Maledictum? Och, w żadnym razie! Ogarnia mnie paraliżująca panika, że
nie dowiozę. Poprzeczka, którą przed sobą zobaczyłam, nieomal niknie w
chmurach. Na szczęście mam jeszcze trochę
czasu, żeby oswoić się z tą perspektywą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz