Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Eksplorując nieznane. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Eksplorując nieznane. Pokaż wszystkie posty

środa, 28 lipca 2021

Rok Lema: "Niezwyciężony"

Autor
: Stanisław Lem
Tytuł: Niezwyciężony
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2008
Wydawca: Agora

Skoro Solaris okazało się tak fajne, postanowiłam nie zwlekać i złapać się za Niezwyciężonego. Bo czemu nie – jeszcze mnie Lem nie zmęczył, jeszcze nie potrzebuję przerwy.
Tym razem troszeczkę wyraźniej widać, że to powieść, która ma swoje lata – przede wszystkim w tym, że oto śledzimy losy załogi rakiety, która ląduje na obcej planecie. Rakiety. Takiej w kształcie, no, rakiety. Która po wylądowaniu wygląda jak wielki papieros. Albo latarnia morska. Człowiek już się tak przyzwyczaił do wszystkich tych fikuśnych projektów statków kosmicznych, że taka rakieta trochę zaskakuje. Że nie wspomnę o braku jakichkolwiek promów czy też wahadłowców kosmicznych, jak zwał tak zwał.
Czy to jednak ma jakieś ogromne znaczenie dla fabuły? I tak, i nie. Z jednej strony, można przyjąć, że gdyby promem przyleciała jakaś ekipa ze sprzętem, dalszy tok wydarzeń byłby bardzo zbliżony. Z drugiej – może wówczas ucierpiałoby mniej osób? Większość orbitowałaby gdzieś wokół planety. Ale sęk w tym, że to w ogóle nie nurtuje podczas czytania. Wylądowali to wylądowali, nie ma o czym mówić, bo przecież uwaga czytelnika momentalnie skupia się na czymś innym: na planecie.
A żeby oddać sprawiedliwość, Lem z kolei w innych miejscach wyprzedził największych współczesnych twórców sci-fi. Tak, mówię o maskach tlenowych. Nie zliczę już, ile razy zżymałam się, że bohaterowie filmów lądują na obcej planecie, obczajają, że hej, w atmosferze jest tlen, po czym radośnie zdejmują maski czy hełmy. Bo jest tlen, więc co może pójść źle? Tymczasem w Niezwyciężonym załoga chodzi w maskach non stop, chociaż mają przekonanie graniczące z pewnością, że mogliby je bezpiecznie zdjąć. Ja normalnie podczas czytania aż otarłam łzę wzruszenia, tak mnie uradowała scena, w której bohaterowie stwierdzają, że jednak na wszelki wypad zostaną w maskach, bo kto wie, przecież mogliby się struć nie wiadomo czym.
Z trzeciej strony, znów noszą te siateczkowe koszule. Matko z córką, nie umiem sobie wyobrazić, dlaczego w ogóle ludzie nosili coś takiego z własnej i nieprzymuszonej woli.

Czytałam bodaj w posłowiu (chyba, a może gdzieś indziej, nie pamiętam), że Niezwyciężony to dość specyficzna powieść Lema, bo skupiona na wojskowych zamiast naukowcach, przygodówka w kosmosie taka. Niekoniecznie się z tym zgadzam. To znaczy faktycznie, jest bardzo dużo tego aspektu przygodowego, mamy akcję, wybuchy, zagadkę, strzelaniny, pościgi i tak dalej. Na pozór rzeczywiście zupełnie niepodobne do powieści, gdzie trzech facetów siedzi w swoich pokojach i czasem ze sobą gadają. Ale podkreślę, że w moim odbiorze to tylko pozór. Bo gdzieś tam są podobne zawarte myśli: ile jest w stanie uczynić człowiek, żeby rozwikłać tajemnicę i nawiązać kontakt z obcą cywilizacją? Czy możemy to zrobić w pokojowy sposób? Czy w ogóle jesteśmy w stanie porozumieć się jakkolwiek z obcymi? Czym tak po prawdzie jest „obca forma życia” i kiedy można mówić o życiu? I można by te pytania mnożyć, ale chyba nie ma po co. Chodzi o to, że pod płaszczykiem strzelania i pościgów, Lem pisał do pewnego stopnia o tym samym.
Nie jest też do końca tak, że bohaterami nie są naukowcy, bo przecież chociażby Ballmin czy Lauda są jak najbardziej uczonymi. Tak, główny bohater, z perspektywy którego poznajemy planetę Regis III, jest nawigatorem. Ale chyba bez zbytniej przesady można stwierdzić, że w Niezwyciężonym mamy bohatera zbiorowego, na którego składają się postaci najróżniejszych zawodów i charakterów.
W ogóle muszę przyznać, że bardzo fajnie wypadł sam astrogator Horpach. Pomijając siateczkową koszulę, podoba mi się w nim właściwie wszystko – jest świetnym dowódcą, ale miewa również gorsze momenty. Sprawia wrażenie zarówno kompetentnego, jak i bardzo ludzkiego, doprowadzonego do ostateczności tą trudną sytuacją, w której znalazł się on i załoga, za którą odpowiada. No i jeszcze coś: zajmuje się dowodzeniem. Nie buja się sam po pustyni, nie tworzy teorii i nie bada planety. Ma od tego specjalistów. To jest bardzo odświeżające podejście i ja Horpacha ogromnie szanuję.

No i pomijając całą tę naukowość czy głębię, Niezwyciężony to świetna fabuła, która właściwie od samego początku do samego końca trzyma w napięciu. W przeciwieństwie do wspomnianego już Solaris (a także książki, którą czytam aktualnie), nie mamy tu wielostronicowej ekspozycji, w której narrator uprzejmie opowiada czytelnikowi stuletnią genezę tego, o czym będzie powieść. Lądujemy razem z załogą „Niezwyciężonego” na opustoszałej planecie i – razem z tą załogą – odkrywamy jej tajniki. Wydarzenia na pokładzie „Kondora” są dla czytelnika równie tajemnicze, co dla astrogatora Horpacha. I nijak nie umiemy powiedzieć, komu dane będzie ujść z życiem z całej tej afery. Co więcej (będą spoilery), kiedy zapada finalna decyzja o odlocie z Regis III, czułam rozczarowanie. Ale nie takie w stylu „i nic się nie wyjaśniło, autor zmarnował czytelnikowi czas”, tylko rozczarowanie analogiczne do tego, jakie odczuwają bohaterowie: że włożyli w tę misję tyle wysiłku, tyle sprzętu, a koniec końców i tak muszą uciekać. Że się nie udało, a szkoda, bo miałam nadzieję, że im się uda. Te wszystkie ofiary okazały się w dużym stopniu daremne. Jeśli rozczarowanie może być jakkolwiek pozytywne, to w Niezwyciężonym czułam właśnie takie dobre rozczarowanie.

Niezwyciężony to świetna powieść, bardzo satysfakcjonująca i, jakkolwiek to brzmi, niemęcząca. Może nie jest to wzorcowa rzecz na rozpoczęcie przygody z Lemem, bo faktycznie może być niezbyt miarodajna z tą swoją przygodową stroną, ale i tak czyta się super.




Z daleka rakieta wyglądała jak krzywa wieża. Wrażenie to powiększało ukształtowanie otaczających ją piasków: zachodnie obwałowanie było znacznie wyższe od wschodniego ze względu na kierunek stałych wiatrów. Kilka ciągników w pobliżu było zasypanych prawie zupełnie, nawet znieruchomiały miotacz antymaterii z uniesioną pokrywą zaniosło wydmami do połowy kadłuba. Ale sama rufa ukazywała wyloty dysz, bo znajdowała się wewnątrz niezawianej wklęsłości. Dzięki temu wystarczyło odgarnąć cienką warstwę piasku, aby dotrzeć do rozsypanych wokół pochylni przedmiotów.

środa, 30 czerwca 2021

Wesołego Międzynarodowego Dnia Planetoid!

Autor
: Stanisław Lem
Tytuł: Astronauci
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2009
Wydawca: Agora

Kiedy zaczęłam (po raz kolejny) mozolne wskrzeszanie tego bloga, nie planowałam, że notki wybiorą sobie akurat środy, żeby się pojawiać. Jakoś samo tak wyszło. A potem wyszło tak, że 30 czerwca to też środa. I zupełnie bez łączenia jakichkolwiek kropek, tak po prostu na fali lemowskiego roku, wciągnęłam Astronautów. I nagle zorientowałam się, że hej: bardziej idealnie nie mogło trafić!
Oto więc, w ramach świętowania sto trzynastej rocznicy katastrofy tunguskiej (która miała miejsce dokładnie 30 czerwca 1908 roku) oraz ustalonego przez ONZ w 2016 roku Międzynarodowego Dnia Planetoid (btw, wiedzieliście, że Brian May, gitarzysta Queen, jest również astrofizykiem i właśnie jednym z pomysłodawców ustanowienia tego dnia? Ja nie wiedziałam!), popełniam notkę tak tunguską i tak lemowską, jak tylko umiem: przed Państwem Astronauci.

W ogóle to jest powieść dla mnie prywatnie trochę dołująca: no bo wydana po raz pierwszy w 1951 roku, czyli Stanisław Lem miał wówczas 30 lat. I taki debiut powieściowy. Nie żebym zazdrościła, no ale ten – zazdroszczę bardzo. Przy czym oczywiście nie sposób tutaj nie nadmienić, że Astronauci są mocno wpisani w czasy, w których powstali, i w pewnych punktach nie zestarzeli się najlepiej. Z drugiej jednak strony, czy naprawdę jest tak źle? Nie sądzę.
Jasne, bardzo łatwo jest dostrzec w Astronautach cienie komunistycznej propagandy: mamy bardzo wprost powiedziane, że kapitalizm był błędem i dopiero porzucenie go na rzecz komunizmu przyniosło ludzkości prawdziwy postęp i – co tu owijać w bawełnę – szczęście. Kurde, futurystyczny pierwiastek, który umożliwił człowiekowi eksplorację kosmosu, nazywa się Communium! Z drugiej zaś strony, Jerzy Jarzębski w posłowiu bardzo gorliwie tłumaczy, że nie, Lem absolutnie nie dał się uwieść systemowi i to w ogóle o coś innego chodziło – i w pierwszej chwili nawet się zdziwiłam, że po jaką cholerę tak bronić pisarza, przecież dobra książka to po prostu dobra książka, nikt nikogo nie oskarża… a potem pomyślałam sobie, że pewnie przez wiele lat Lem rzeczywiście był oskarżany i ten defensywny ton posłowia Jarzębskiego nie wziął się znikąd. Próbuje czarować rzeczywistość, bo wielu było takich, którzy próbowali z kolei wmawiać Lemowi dziecko w brzuch.
I uświadomiłam sobie, jak bardzo to wszystko jest dla mnie bez sensu. W momencie publikacji Astronautów, Stanisław Lem miał – jak wspomniałam – trzydzieści lat.  Jego młodość to II wojna światowa, a żydowskie pochodzenie nie ułatwiało mu w tamtym czasie życia. I myślę sobie, że gdybym była takim dwudziestoparolatkiem zaraz po wojnie, pewnie też bym chciała wierzyć w propagandę, którą rzucałaby we mnie władza. Świat jest wówczas prostszy i czytelniejszy, daje nadzieję po okropieństwach wojny. Dodatkowo oczywiście dochodzi cenzura: można publikować teksty zgodne z jedyną słuszną linią albo nie publikować wcale. Zazwyczaj człowiek musi chociażby jeść, żeby żyć, więc jednak opcja „publikować” wydaje się nieco lepsza. Tak więc naprawdę nie widzę powodów, żeby czepiać się Lema o komunistyczne naleciałości w Astronautach. Tak, są obecne. I nie, nie są niczym złym.
W ogóle to jest nawet trochę zabawne, że te peany na cześć komunizmu miałyby komukolwiek przeszkadzać – bo przecież one nie są niczym dziwnym czy odosobnionym w historii. W analogiczne tony uderzały Stany Zjednoczone – i uderzają w sumie dalej. Kurde, nie szukając daleko, Star Trek jest pełen idealistycznego pierdololo, na które jednak mało kto narzeka, no bo jest okołoamerykańskie, a nie radzieckie. Myślę, że jednak dorośli ludzie powinni umieć odróżnić pochwalanie pewnych ideałów (jak wspólna praca ponad podziałami, altruizm czy odrzucenie zabobonów) od pochwalania całych systemów, które w jakimś punkcie podpierały się tymi ideałami.
Ale do rzeczy, bo poświęciłam zdecydowanie za dużo miejsca na uwagi zupełnie poboczne.

Jak się bronią dziś Astronauci? Świetnie. Naprawdę moim zdaniem świetnie. Ich bodaj największym problemem jest to, że przez ostatnie siedemdziesiąt lat nauka poszła do przodu – no i zarówno nasza wiedza o katastrofie tunguskiej, jak i o Wenus, jest bez porównania większa niż w roku 1950. Jeśli chodzi o ten pierwszy temat, to w sumie traktuję to raczej jako wycieczkę sentymentalną niż jakiś rzeczywisty mankament. Sama pamiętam, jak za dzieciaka z zapartym tchem oglądałam jakieś dokumenty na Discovery o tym, jak to nie wiadomo, co się wtedy wydarzyło. Ta nuta tajemnicy, choć teraz już nieco osłabła, nadal żyje gdzieś w pamięci. Nadal przypomina, że nie wiemy wszystkiego.
Jest jeszcze drugi temat: Wenus. Dziś wiemy, że planeta opisana przez Lema nie ma nic wspólnego z Wenus krążącą wokół naszego Słońca. Ale to aż niebywałe, jak bardzo mi to nie przeszkadzało w czasie lektury. W sumie wystarczy wyobrazić sobie, że to dowolna inna planeta – choćby i fikcyjna. Ot, jakiś glob, którego istnienie w Układzie Słonecznym zakładamy dla potrzeb fabuły. Nie takie rzeczy autorzy kazali łyknąć czytelnikom. A planeta sama w sobie jest super ciekawa, spójnie pomyślana, zagadkowa i przekonująca. No i, przede wszystkim, strasznie wciąga. Czym jest Martwy Las? O co chodzi z dziwną białą kopułą? Dokąd prowadzi tajemnicza rura? Czy w ogóle są jacyś mieszkańcy, z którymi można by próbować się porozumieć? Tak, nie jest to wszystko zgodne ze współczesnymi odkryciami. A wiecie, co jeszcze nie jest zgodne ze współczesnymi odkryciami? Księżniczka Marsa Burroughsa. I cóż z tego? Absolutnie nic. Bo to dalej świetnie się czyta. Bo liczy się fabuła.
Okej, w którym momencie widać, że powieść się zestarzała? Kiedy Lem sugeruje, że świetnym pomysłem byłoby ocieplenie biegunów. Bo, rozumiecie, tam bez sensu jest tak zimno, tyle miejsca się marnuje. Hej, zróbmy atomowe ciulwieco i zlikwidujmy lodowce. Przy dzisiejszej wiedzy o zagrożeniach płynących z antropogenicznych zmian klimatu to brzmi niemal groteskowo. Ale hej – można na to przymknąć oko. To i tak nie ma wpływu na właściwą historię.

Owszem, nie jest łatwo wsiąknąć w tę powieść. Jeśli w przypadku Solaris wspominałam o obszernych fragmentach z ekspozycją, to tutaj ekspozycja przekracza granice rozsądku. Niemal jedna trzecia książki to bardzo szerokie i rzetelne zarysowanie historii badań nad katastrofą tunguską, a także dokładny opis konstrukcji Kosmokratora. Prawdę mówiąc, wcale się nie dziwę, że zaczynałam tę powieść jakieś trzy razy (a zaczynałam – od kilku lat robiłam do niej podejścia). Tu trzeba być przygotowanym. Trzeba wiedzieć, na co się zgadzamy. Autor nie wrzuci czytelnika od razu w wartką akcję. Ale jeśli czytelnik da się ponieść historii, to jej zwieńczenie będzie bardzo satysfakcjonujące.
W dodatku tych wspomnianych wcześniej naleciałości komunistycznych tak naprawdę później w ogóle nie ma, bo i uwaga narratora skupia się na zupełnie innych problemach.

Bohaterowie są ciekawi, wiarygodni i nie są przesadzeni. Postać, z perspektywy której poznajemy przygody załogi Kosmokratora, pilot Smith, prawdę mówiąc chyba żadnej roboty nie wykonuje jak należy. Rozbije samolot, narazi całą ekspedycję przez swoje nierozsądne decyzje, a nawet zaśpi – jeśli coś da się spieprzyć, on to spieprzy. Jednocześnie nie odnosi się wrażenia, że jest kulą u nogi reszty załogi. Jest po prostu człowiekiem. I ma swoje mocne strony, po prostu nie zawsze to właśnie one są w cenie. Pozostali bohaterowie zresztą też nie są nieomylni, dzięki czemu jakoś tak przyjemniej śledzi się ich perypetie. Czujemy żal, kiedy Czandrasekar (niezmiennie nurtuje mnie, czy ten bohater jest w jakimś stopniu inspirowany Subrahmanyanem Chandrasekharem, choć pewnie nie) musi zostać na pokładzie rakiety i pilnować Maraxa, podczas gdy w gruncie rzeczy chciałby choć raz rozejrzeć się po planecie. Czujemy ciężar decyzji podejmowanych przez Arseniewa. To wszystko po prostu działa.

Astronauci to świetna pozycja, tylko trzeba wiedzieć, na co się porywamy. Tak, mamy tam echa minionego ustroju. Mamy też nieco przestarzałą wiedzę. Ale poza tym, mamy też bardzo ciekawą historię, stworzony z rozmachem i pomysłem świat, fajnych bohaterów i tajemnicę, którą bardzo chciałoby się rozwiązać. Może nie należałoby zaczynać od tego tytułu swojej przygody z twórczością Lema, ale na pewno jest na Astronautów miejsce w puli lemowskiej prozy do przeczytania. Z początku może męczyć, ale ze wszech miar warto. Warto widzieć, jak to się wszystko zaczęło: to zgłębianie obcości, konfrontowanie ludzkości z kosmicznymi bytami. Te koncepcje, które z czasem rozwinęły się w Solaris czy Niezwyciężonym. Dla mnie to trochę jak poznanie historii Trelane’a z oryginalnej serii Star Treka w kontekście późniejszego pojawienia się Q – niby jeszcze nie to, ale już widać zarys myśli. Bardzo fajne i bardzo cenne. A z czasem tylko zyskuje.






- Siedemdziesiąt sześć głosów padło za pokojowym rozwiązaniem konfliktu – powiedział. – Decyzja ta nie jest oczywiście ostateczna, ale nie o to  tej chwili chodzi. Od z górą ośmiuset tysięcy lat żyje na Ziemi gatunek ludzki. W czasie pełnej trudów i cierpień drogi pokoleń poznał on nie tylko sposoby opanowania sił przyrody, ale nauczył się także kierowania siłami społecznymi, które przez całe wieki udaremniały postęp, zwracając się przeciw człowiekowi. Epoka wyzysku, nienawiści i walki skończyła się wreszcie kilkadziesiąt lat temu zwycięstwem wolności i współpracy narodów. Jednakże nie jest nam dane spocząć i zadowalać się osiągnięciami. Na progu nowej ery nastąpiło pierwsze zetknięcie cywilizacji ludzkiej z pozaziemską, i oto wydano na nas wyrok zagłady. Cóż mamy począć? Czy na groźbę rzuconą z innej planety opowiedzieć ciosem, który zniszczy atakujących? Moglibyśmy tak zrobić tym swobodniej, że mamy do czynienia z istotami całkowicie od nas odmiennymi, którym nie można przypisać ani uczuć, ani umysłowości ludzkiej. A jednak, mając do wyboru wojnę i pokój, wybraliśmy pokój. W tym naszym kroku widzę głęboką więź człowieka z całym Wszechświatem. Minęła epoka, w której uważaliśmy Ziemię za planetę wybraną spośród wszystkich.  Wiemy, że w nieskończonej przestrzeni toczą się miliardy światów podobnych do naszego. Cóż stąd, że istniejące na nich formy czynnego trwania, które nazywamy życiem, są nam nieznane,. My, ludzie, nie uważamy się za lepszych ani gorszych od wszystkich innych mieszkańców wszechświata. Prawda, z naszą decyzją wiąże się nieprzewidziane ryzyko, olbrzymie trudy i niebezpieczeństwa. Mimo to jesteśmy jednomyślni. My, uczeni, służymy społeczeństwu, jak wszyscy jego członkowie. Jesteśmy równymi wśród równych, ale jedno jest nam dane szczodrzej niż innym. Odpowiedzialność. Podejmujemy ją świadomi naszego obowiązku wobec świata.

środa, 23 czerwca 2021

Rok Lema: "Solaris"

Autor: Stanisław Lem
Tytuł: Solaris
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2008
Wydawca: Agora

Pomyślałam, że może trzeba poczytać trochę mądrych rzeczy. A skoro i tak jest rok Lema, to czemu by nie wrócić do tego autora, którego dotąd znałam głównie z Ijona Tichego oraz Fiaska. No i Ulv we mnie rzucił Lemami z domowej biblioteczki. Chyba więc nie miałam wyboru. Zaczęłam od Solaris (teraz wreszcie będę mogła obejrzeć ekranizacje i Słynny Pośladek Clooneya).
O czym konkretnie jest Solaris, zapewne cała ludzkość już od dawna wie. Ale prawdę mówiąc, nawet jeśli ktoś nie wie, to w sumie samo to, o czym jest powieść, trudno nazwać spoilem. Bo przecież o tym, że ocean na Solaris żyje, czytelnik dowiaduje się niemal od razu po rozpoczęciu lektury. Wkrótce potem z łatwością przychodzi rozkminienie, skąd się biorą dziwni goście wewnątrz stacji. I właściwie w ogóle nie jestem w stanie więcej powiedzieć o wydarzeniach zachodzących na Solaris. To nawet zabawne, że mimo wszystko powieść ma całkiem uczciwą pojemność i, co więcej, przez cały czas trzyma w napięciu. Na dobrą sprawę można by to samo streścić w opowiadaniu.
No, ale to by oznaczało wyrzucenie na przykład wielostronicowego zarysowania historii solarystyki – wszystkich nazwisk badaczy, kolejnych teorii na temat oceanu czy nomenklatury związanej z aktywnością fal. Jak my byśmy sobie bez tego poradzili?
Okej, okej – trochę sobie śmieszkuję, oczywiście. Faktycznie na pierwszy rzut oka ta historii solarystyki wydaje się absurdalnie zbędna – i zresztą może jest zbędna, ale trzeba przyznać, że nadaje powieści fajny klimacik. Czytelnik wsiąka w ten akademicko-naukowy światek, w którym profesorowie spierają się o detale, które nie interesują nikogo poza nimi – i to jest tak niesamowicie przekonujące. Tak bardzo widać, że autorem jest osoba obeznana z tą rzeczywistością, a w konsekwencji również bohaterowie, którzy wszak są uczonymi, stają się przekonujący (nawet jeśli noszą te straszne siatkowe koszule).
Ale tak abstrahując od śmieszków – będę spoilować. Uczciwie ostrzegam.

Ogromnie podoba mi się też relacja Kelvina z innymi. To znaczy jasne, moim ulubionym bohaterem i tak był Sartorius, ale to właściwie nie jest nic zaskakującego. Pojawia się raptem w dwóch scenach na krzyż i nic o nim nie wiadomo, może poza faktem, że wydaje się wkurzony na cały świat – wyobraźnia robi swoje. Na przykład ogromnie jestem ciekawa, czym był jego „gość”.
Ale Kelvin obracał się głównie w towarzystwie dwóch osób: Snauta oraz Harey. Bardzo interesująca jest stopniowa zmiana nastawienia bohatera do tej drugiej: z początkowej ostrej niechęci czy wręcz lęku, przechodzimy do totalnej akceptacji, wręcz jakiegoś koślawego zastępczego romansu, w którym obie strony wiedzą, że to nie ma szans, ale chcą się oszukiwać, ile się da, bo to lepsze niż nic. I wprawdzie nie mamy obszernej ekspozycji, w której poznalibyśmy pełną historię związku sprzed tragicznej śmierci kobiety, ale to zdecydowanie nie jest konieczne, bah, tak jest nawet lepiej. Czytelnik wie dokładnie tyle, ile musi, żeby nadążyć za wątkiem. Chciałabym, żeby współcześni twórcy tak dobrze potrafili wyczuć granicę między całkowicie zbędnym przytaczaniem dokładnej genezy wszystkiego a wrzuceniem odbiorcy w chaos bez jakichkolwiek odpowiedzi czy nawet sugestii. Tutaj Lem zrobił to, moim zdaniem, idealnie.

Ale głównym bohaterem pozostaje jednak ocean i w ogóle cała Solaris – Kelvin, Snaut czy Sartorius to tylko obserwatorzy, którzy mówią nam coś o kondycji ludzi w tej wersji przyszłości, ale bardzo niewiele dowiadujemy się od nich o tytułowej planecie.
A to jest fantastyczna planeta, jak Jeżusia kocham. I pomijam już nawet samą ideę żywego oceanu i prób zrozumienia go – oczywiście, to jest pasjonujące i po lekturze człowiek nadal się zastanawia, która z interpretacji zjawiska, przedstawionych przez bohaterów, jest właściwa: czy ocean próbował porozumieć się z przybyszami z Ziemi? Czy był czymś w rodzaju rodzącego się bóstwa? Do mnie dość mocno przemawia wyjaśnienie z kosmicznym dzieckiem, które po prostu wypróbowuje swoje możliwości i bawi się – jasne, ludziom może wydawać się istotą przepotężną, niemal boską, zagadkową i nieskończenie starą, ale ludzka perspektywa jest jednak bardzo biedna. Tymczasem ocean przypomina mi trochę (uwaga, to będzie dalekie skojarzenie) Trelane’a z odcinka The Squire of Gothos z oryginalnej serii Star Treka. Trelane również jawi się Kirkowi i reszcie jako wszechmogący i również nie wiemy, do jakiego gatunku należy. Ale pod koniec odcinka dowiadujemy się, że w istocie nasz rozrywkowy kosmita jest niczym więcej, jak tylko psotnym dzieckiem, które zaraz dostanie opiernicz od rodziców.
Nie twierdzę, że ocean na Solaris ma gdzieś swoich kosmooceanicznych rodziców, ale swobodnie może być dzieckiem. Nawet to jego umykanie przed dotykiem ludzi wygląda mi trochę na takie droczenie się.
Ale ja miałam nie o tym: bo jakkolwiek sam zamysł oceanu jest oczywiście świetny, to tym, co mnie naprawdę zafascynowało, były opisy Solaris. Niesamowicie piękne i plastyczne opisy wzbudzonego, bulgocącego oceanu, spienionych formacji, które pojawiają się nad powierzchnią na kilka godzin tylko po to, by z powrotem zatonąć, a to wszystko w zmieniającym się świetle dwóch słońc, które sprawiają, że planeta za każdym rzutem oka wygląda nieco inaczej. Te opisy zresztą skojarzyły mi się z totalnie doskonałymi opisami z 2001: Odysei kosmicznej, które uwielbiam. Dodatkowo tutaj wiem, że to co przeczytałam, rzeczywiście w takiej formie zostało napisane i nie muszę się zastanawiać, jak to brzmi w oryginale i co poprawił, a co popsuł tłumacz.

Wcale się nie dziwię, że Solaris jest tak popularną powieścią Lema. Jest na tyle oderwana od rzeczywistości, że świetnie się starzeje, a jednocześnie to co znane, ludzkie, jest w niej bardzo wiarygodne. Mamy i trochę dramatu człowieka, który dostał szansę na naprawienie swoich błędów z przeszłości, a może nawet na swego rodzaju odkupienie, i trochę rozkmin o prawdzie i o tym, co znaczy właściwie życie, a na pierwszym planie oczywiście próbę nawiązania kontaktu z obcym – takim bardzo obcym, obcym w stopniu, który tak naprawdę uniemożliwia jakiekolwiek porozumienie. Ale mam wrażenie, że ani Solaris, ani specjaliści w dziedzinie solarystyki nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa i powieść nie jest tak do końca pozbawiona nadziei.





Tak to wygląda: gładka powierzchnia marszczy się, uspokojony już, zaschłymi pianami okryty przybój poczyna wrzeć, od horyzontów pędzą współśrodkowe ciągi fal, takich samych umięśnionych kraterów jak te, które asystują narodzinom mimoidu, ale tym razem rozmiary ich są nieporównanie większe. Podmorska część symetriady zostaje ściśnięta, kolos podnosi się z wolna w górę, jakby miał zostać wyrzucony poza obręb planety, wierzchnie warstwy oceanicznego gleju zaczynają się aktywizować, wpełzają coraz wyżej, na boczne ściany, powlekają je, tężejąc, zamurowują wyloty, ale to wszystko jest niczym w porównaniu z tym, co zachodzi jednocześnie w głębi.

czwartek, 14 listopada 2019

Nie tak to miało być: "Zaginiony horyzont"



(źródło)

Autor: James Hilton
Tytuł: Zaginiony horyzont
Tytuł oryginału: Lost Horizon
Tłumaczenie: Witold Chwalewik
Miejsce i rok wydania: Katowice 2004
Wydawca: Książnica

Tak się wydarzyło, że ostatnio spędzam sporo czasu nad pewnym tomem poezji, którego autorzy kilkukrotnie (bo zarówno w wierszach, jak i w tytule całej książki) używają nazwy Shangri-La. Nigdy wcześniej tego określenia nie słyszałam i jedyne, co miałam o tym do powiedzenia, to że brzmi jak jakaś nazwa wyjęta z mitologii Lovecrafta. Pomyślałam sobie jednak, że skoro poeci tak się tym zainspirowali, to może jednak to jest coś ważnego i znanego – no więc w te pędy poleciałam do internetów, żeby sprawdzić.
Ku mojemu smutkowi, okazało się, że to nie ma nic wspólnego z Lovecraftem. Ale w zamian znalazłam informację o powieści Zaginiony horyzont Jamesa Hiltona. Opis na Wikipedii brzmiał dość interesująco, zaraz więc zaopatrzyłam się w książkę, żeby nie być już dłużej prostakiem.

Zespół barwnych budowli uczepił
się ściany 
skalnej, nie zasępiając się groźnie
jak zamczysko 
nadreńskie, lecz delikatnie
wykwitając na opoce 
jak gdyby płatkami
kwiatu. Był to przepyszny 
w swej wytworności
efekt. Wzrok wzruszonego 
widza gonił wyżej,
biegnąc ponad mlecznobłękitne 
dachy hen
ku szczytowi skarpy kamiennej, 
potężnej
jak Wetterhorn nad Grindelwaldem. 
Ponad
ścianą tą zaś, oparta o nią, pięła się wzwyż 
olbrzymia, śnieżnobiała piramida Karakal.
Książka zauroczyła mnie z wielu względów. Po pierwsze, bardzo podoba mi się język, styl (choć tu akurat patrzę, ma się rozumieć, przez pryzmat tłumaczenia) i formuła: to powieść z lat trzydziestych XX wieku i da się to wyczuć. Czytanie daje mniej-więcej podobną satysfakcję jak lektura Conan Doyle’a czy Verne’a. Dostajemy piękne opisy zarówno bohaterów jak i scenografii, egzotykę i tajemnicę ocierającą się o fantastykę, ale w sumie mocno osadzoną w rzeczywistości wszędzie tam, gdzie to tylko możliwe. Akcja w powieści toczy się bardzo powoli, całość jest też mocno statyczna: przez większość czasu śledzimy losy czworga bohaterów, którzy siedzą we wspomnianym już Szangri-La. Obserwujemy ich postawy, relacje, obserwacje, patrzymy na nich, jak się kłócą, jedzą posiłki czy piją herbatę. Jakże łatwo byłoby zanudzić czytelnika czymś takim! A jednak niezwykły klimat odizolowanego od świata klasztoru zagubionego gdzieś w Himalajach nie pozwalał mi się oderwać od lektury. Podobnie z ogromnym zainteresowaniem czekałam na decyzje, jakie mieli koniec końców podjąć bohaterowie i w napięciu śledziłam ich wzajemne relacje, a także reakcje na odsłaniającą się stopniowo tajemnicę. Pod każdym względem powieść trafiła tym samym w mój gust.

Choć tu od razu przyznam, że po przeczytaniu jakiegoś jednego czy dwóch opisów i tyluż opinii, spodziewałam się czegoś innego. Spodziewałam się tego wspaniałego Szangri-La – utopii, do której sama zapragnęłabym trafić. Dostałam zaś miejsce na pewno pod wieloma względami przyjemne, ale przede wszystkim jednak dość przerażające.
Szangri-La to żaden tam raj na Ziemi. Bo nikt nie porywa samolotu, żeby tylko wrzucić pasażerów do raju, bez pytania i bez możliwości powrotu. W raju nie daje się do zrozumienia ludziom, że czy tego chcą czy nie, pokochają to miejsce, a jeśli spróbują uciec, to wprawdzie nikt ich nie zatrzyma, ale z całą pewnością zginą wśród niedostępnych górskich szczytów, zanim dotrą do jakiejkowiek cywilizacji, więc niech po prostu siedzą na tyłkach i docenią rajskie wspaniałości. Co to za raj, gdzie na przejawy buntu reaguje się protekcjonalnym uśmiechem i machnięciem ręki, stwierdziwszy, że luz, teraz się rzuca, ale za maksymalnie pięćdziesiąt lat mu przejdzie?
   – Oni przyjdą.
   – Ach tak? A ja przypuszczałem, że cała 
ta historia o tragarzach to piękna bajeczka, 
zmyślona, żeby na razie było nam tutaj znośnie!
   – Nic podobnego. Choć w Szangri-La 
nie uznajemy i na tym punkcie pedanterii, 
jesteśmy jednak umiarkowanie prawdomówni. 
Zapewniam, że wszystko, co wspomniałem 
o tragarzach, to niemal co do joty prawda. 
Rzeczywiście oczekujemy ich przybycia 
w chwili, którą mniej więcej określiłem.
Szangri-La to klatka, z której nie ma ucieczki. Wrzuca się do niej ludzi wbrew ich woli i przetrzymuje. W Szangri-La ludzie są długowieczni, więc nie umierają zbuntowani, bo mają tyle czasu, że w końcu udaje się ich złamać. To okropna perspektywa pełna przemocy i manipulacji, choć wszystko pod płaszczykiem szczęśliwości, samorealizacji i odpoczynku od szaleńczego pędu tego świata. A przecież klatka, choćby nie wiem jak złota była, wciąż jest klatką.
Zresztą, przecież jeden z mnichów z Szangri-La nazywa rzecz całkiem po imieniu: „Lepiej nam się udaje z Chińczykami, ale i z nimi eksperyment często zawodzi. Najlepiej czują się u nas przedstawiciele narodów nordyckich i łacińskich; być może tak samo dobrze reagowaliby i Amerykanie, dlatego też cieszę się bardzo, że w osobie jednego z twoich towarzyszów pozyskaliśmy wreszcie przedstawiciela Stanów.” – piękne słowa, czyż nie? Pozyskali Amerykanina do swojego eksperymentu.
Przywodzi mi to na myśl pilotażowy odcinek Star Treka – Oryginalnej Serii, The Cage: tak jak mnisi z Szangri-La, Talosianie zaczęli niewinnie, bo rzeczywiście uratowali Vinę, ale w momencie, kiedy ich widzimy, są już wypaczeni i kompletnie zagubieni, porywając przedstawicieli rozmaitych gatunków do swojego prywatnego ZOO. Też są w stanie zaoferować swoim więźniom „raj”. Ale jednak nikt nie ukrywa, że to nie jest właściwe postępowanie i że nie ma zgody na zniewolenie, nawet jeśli na pozór przyjemne.
Dlatego choć Conway od samego początku budził moją sympatię w powieści, bo to po prostu fajna postać, którą pod wieloma względami całkiem nieźle rozumiem, to jednak koniec końców najmocniej kibicowałam Mallinsonowi.

Zaginiony horyzont to bardzo zacna książka. Nie zostawia może kaca, ale budzi sporo emocji, mimo leniwego tempa i pewnej kameralności. A jeszcze dochodzi wątek ślicznej i skrytej Lo Tsen, który też wywołuje we mnie mieszane uczucia, ale nie chcę się zanadto rozwodzić, no i chciałabym mimo wszystko uniknąć chociaż trochę spoili Myślę, że warto poświęcić na Zaginiony horyzont wieczór lub dwa i samodzielnie wyrobić sobie zdanie na temat tajemniczego klasztoru wzniesionego w dolinie Błękitnego Księżyca w cieniu Karakalu.




Napawając oczy pysznym widokiem, czuł się uszczęśliwiony, że są jeszcze na kuli ziemskiej odludzia niedostępne, po dziś dzień nie objęte ekspansją człowieka. Długi bastion lodowy Karakorum wyraziściej zamajaczył ku północy na tle nieba, co przybrało barwę ponurą o mysioszarym odcieniu. Wierchy zalśniły chłodno, dalekie i majestatyczne, i jakoś szczególnie dostojne poprzez swoją bezimienność.

wtorek, 29 października 2019

W poszukiwaniu życia: "Zielona planeta"

Autor: Andrzej Ostoja
TytułZielona planeta
Miejsce i rok wydania: Łódź 1973
Wydawca: Wydawnictwo Łódzkie

Czytałam ostatnio coś, gdzie była wspomniana powieść Piętaszek Heinleina. Całkiem szczerze, nie pamiętam już nawet za bardzo, gdzie się pojawił ten element (wpadłam w pułapkę czytania kilku książek jednocześnie – efekt: żadnej nie mogę skończyć i wszystkie mi się mieszają), ale pamiętam myśl, że hej: w sumie znam tytuł, znam nazwisko, ale nigdy tego nie czytałam. No to siup, idę w internety poszukać sobie nowej książki. Nie liczyłam, ma się rozumieć, na ebooka, ale pomyślałam, że może znajdę po taniości papier. Przeczytam i oddam na bookcrossing albo coś takiego. Rzeczywiście, znalazłam, za piątaka w pakiecie z Władcami marionetek, których też nie czytałam, więc wygrałam życie. Pech chciał, że sprzedawca miał naprawdę obszerną ofertę literatury fantastycznej średnio po cztery złote książka, więc cóż… będę miała duży ładunek na ten bookcrossing.
Oczywiście Heinleina jeszcze nie tknęłam, ale za to łyknęłam rzecz najmniejszą z tych zakupów, czyli Zieloną planetę. Zaczęłam od niej centralnie dlatego, że jest – jak wspomniałam – najmniejsza. Dokładniej rzecz ujmując: na jedno popołudnie. Serio, zaczęłam po pracy i skończyłam przed snem.

Jedno muszę Autorowi przyznać: umie wciągnąć od pierwszych zdań. Bo oto leci rakieta, która szuka obcych form życia w galaktyce. Ale, wbrew temu, do czego czytelnik może być przyzwyczajony, rakieta nie jest obsadzona przez ludzką załogę. A nasi kosmiczni bohaterowie prezentują tak fantastycznie odmienny gatunek, że sam ich opis oraz opis ich rodzimej planety wciąga bez reszty – nawet jeśli to przecież tylko solidny infodump.
Coś jest takiego w krzemowych kulkach z mackami, że z miejsca budzą sympatię. Kibicuje się komandorowi Rhin-Jaspisowi, profesorowi Rhen-Onyxowi czy młodemu Rhan-Heliotropowi. Choć zupełnie inni od ludzi, mieszkańcy planety Uum jednak, podobnie jak my, szukają sensu dla własnego istnienia, pragną rozwiązywać zagadki wszechświata, dyskutują ze sobą, emocjonują się, smucą. Andrzej Ostoja świetnie wyczuł linię, na której postaci w jego powieści będą na tyle obcy, by zaintrygować, ale na tyle bliscy człowiekowi, by móc się z nimi identyfikować i angażować w ich losy.
W dodatku poczynania Uumitów stanowią ładne zwierciadło dla poczynań ludzi, którzy myślą o życiu we wszechświecie. Zielona planeta pokazuje, jaką pułapką jest zakładanie, że inteligencja może rozwinąć się tylko na planecie podobnej do naszej. Rakieta UHUM 1010 nieomal ominęła napotkany układ planetarny, wychodząc z założenia, że krążące wokół gwiazdy globy są za zimne i w ogóle do niczego się nie nadają, na pewno nie będzie tam życia. Przy bliższych oględzinach jednak okazuje się, że nie dość, że życie tam istnieje, to jeszcze jest dużo bardziej skomplikowane niż mogłoby się wydawać.
Podoba mi się też poruszenie kwestii upływu czasu przy podróżach międzygwiezdnych w poszukiwaniu kosmicznej inteligencji. Wyprawa Uumitów trwa sześćdziesiąt tysięcy lat. Dla nich to nie problem, bo żyją nawet miliony lat, są niemal nieśmiertelni. Ale inne formy życia mogą nie być tak długowieczne, czyż nie? Biorąc pod uwagę długość lotu, nie jest jakieś nieprawdopodobne „minięcie się” z obcą inteligencją. Może jest jej pełno wokół, ale trudno się spotkać w jednym miejscu i czasie.
Przy czym autor absolutnie nie rozwodzi się nad tym tematem. Bah, biorąc pod uwagę długość Zielonej planety, autor prawdę mówiąc nad niczym się nie rozwodzi, czasem nawet przeskakuje nad całymi miesiącami działań bohaterów. Pewne rzeczy po prostu są zaakcentowane i to celnie.

Interesująca jest też druga część powieści (czy też drugi rozdział – z całych dwóch), czyli historia opowiedziana z drugiej strony. Początkowo byłam rozczarowana takim wyrwaniem z tej obcości Uumitów, ale z czasem przywykłam i polubiłam narratorkę tej opowieści. Zgrabnie udało się pokazać narastające osamotnienie, popadanie w obłęd, wreszcie też taką zwykłą refleksję, jak łatwo o samozniszczenie gatunku.

To nie jest powieść, która wyrwała mnie z kapci i wgniotła w fotel. Ale zahaczyła o kilka niegłupich pomysłów – zrobiła to trafnie, bez słowotoku i nie pozostawiając niedosytu. Są emocje związane z Uumitami, są te towarzyszące ostatnim mieszkańcom planety. Pojawia się smutek i żal, ale zaraz potem też i nadzieja, i jakaś satysfakcja, i wreszcie też taka zwykła refleksja „co my właściwie wyprawiamy?”. Naprawdę fajny sposób na spędzenie jednego popołudnia.




– Przyjaciele – nadawał w specjalnym, często przerywanym, uroczystym tonie – jak się zdaje, jesteśmy o krok od zadziwiającego, niebywałego wydarzenia, które na zawsze zapisane zostanie w dziejach kosmonautyki. Otrzymałem do tej pory dostateczną ilość danych, aby przypuszczać, że planeta ta posiada jakieś formy życia, że może nawet jest zamieszkana przez istoty inteligentne…
– Sprawdzają się moje przewidywania – triumfalnie wykrzyknął adiutant Rhan-Heliotrop. – Uniwersalny Mózg Elektronowy nie popełnił błędu. Zbliżamy się do momentu, na który czekaliśmy miliony lat.

wtorek, 8 października 2019

GMO, weganizm i kosmici: "Gorąca linia z Wężownika"

(źródło)

Autor: John Varley
Tytuł: Gorąca linia z Wężownika
Tytuł oryginału: The Ophiuchi Hotline
Tłumaczenie: Hanna Pasierska
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1996
Wydawca: Prószyński i S-ka

26 maja 2014 roku, czyli w czasie, kiedy uczestniczyłam w akcji „Eksplorując nieznane”, pod moją notką poświęconą Trudnej operacji Jamesa White’a niejaka Trishina poleciła mi Gorącą linię z Wężownika. A ja polecanki szanuję. Dlatego też już pięć lat później książka wylądowała w moich rękach. Bo jestem słowną Frąą.

Od razu może napiszę, że Gorąca linia z Wężownika nie stała się z miejsca moją ulubioną powieścią. Prawdę mówiąc, nie jest chyba nawet w puli dziesięciu ulubionych. Ale jedno muszę jej przyznać: jest cholernie wciągająca. Zaprezentowane w niej pomysły niewątpliwie mają rozmach (zapewne w latach siedemdziesiątych robiło to jeszcze większe wrażenie), świat jest przestronny i bardzo różnorodny, bohaterowie wyraziści, a akcja wartka – wszystko to sprawia, że przez książkę człowiek się w zasadzie prześlizguje, nie bardzo nawet zauważając, gdzie znikają te kolejne strony.
Ale z drugiej strony, właśnie chyba ta lekkość i tempo sprawiają, że powieść nie zalazła mi jakoś mocniej za mózg. Dodatkowo zirytowało mnie zakończenie, bo pomyślałam sobie, że jest jakieś takie urwane i wygląda jakby to był dopiero wstęp do czegoś. Potem doczytałam w internetach, że istotnie: to jest pierwsza część cyklu Eight Worlds, ale – jeśli mnie Wikipedia nie okłamuje – kolejne tomy nie zostały wydane po polsku. Z drugiej strony, między Gorącą linią… a kolejną częścią, Steel Beach, jest piętnaście lat odstępu, więc nie wiem tak naprawdę, czy pierwszy tom był rzeczywiście pomyślany jako początek cyklu, czy cykl pojawił się dużo później, a tamto należy jednak rozpatrywać jako samodzielną całość.

To, co mnie chyba najbardziej cieszy w Gorącej linii…, to ta dwojaka wizja przyszłości gatunku ludzkiego: bo z jednej strony to jest wizja pesymistyczna, w której ludzkość została wypchnięta z własnej planety i żyje w rozproszeniu na pozbawionych atmosfery kawałkach kosmicznych skał, drąży w nich tunele i walczy o przetrwanie. A tak naprawdę to, co widzimy w powieści, to dopiero początek tej walki, bo zapewne będzie jeszcze gorzej.
Z drugiej jednak strony, ludzkość fantastycznie wykorzystała wiedzę płynącą z tytułowej gorącej linii. Zwalczyła choroby, nawet samą śmierć, mięso rośnie na drzewach, a bardzo szeroko pojęte kwestie seksualności przestały stanowić temat tabu. Człowiek przyszłości jest racjonalny i, o dziwo, bardzo pokojowo nastawiony. A jednak nie aż tak wyidealizowany jak w Star Treku, no bo nadal są krętacze i przestępcy, wciąż istnieje też chociażby taka zwykła próżność, która każe ot tak, dla ozdoby, w bardzo wymyślny sposób modyfikować własne ciało.

Z całą pewnością też Gorąca linia… stawia pytania – i to dość duże. Począwszy od potencjalnego kontaktu z obcą cywilizacją i miejsce człowieka we wszechświecie, przez genetyczne i biologiczne modyfikacje, a na nowoczesnym systemie karnym kończąc. Szczególnie istotne miejsce w tym wszystkim zajmują kwestie klonowania, nieśmiertelności i związanych z tym konsekwencji – zarówno te dobrych jak i złych. Mam jednak wrażenie, że te tematy jakoś nadzwyczaj nie poruszają czytelnika, choć właściwie powinny, i to teraz nawet bardziej niż w czasie, kiedy powieść powstawała, bo stopniowo przecież wchodzimy w epokę, w której to wszystko wychodzi z domeny fikcji i staje się rzeczywistością. Jakby mnie ktoś pytał o zdanie, obstawiłabym, że to wynika z pewnego przedobrzenia: prezentowani w powieści ludzie w bardzo niewielkim stopniu przypominają nas. Dane przesyłane z Wężownika przez kilkaset lat tak bardzo odmieniły nasz gatunek, że bardzo trudno identyfikować się z Lilą i innymi bohaterami. Wszystko jest trochę zbyt odmienne, zbyt odległe, żeby czytelnik mógł się w pełni zaangażować. Przynajmniej u mnie w ten sposób to podziałało. Nawet Javelin, która teoretycznie powinna być bliższa odbiorcy, jak na ironię jest chyba najbardziej egzotyczna – a to ze względu na jej profesję i tryb życia. Choć, tu muszę nadmienić, w ogóle łowców dziur uwielbiam z całym dobrodziejstwem inwentarza, a Javelin jest kapitalna.
Zresztą, jak już wspominałam, bohaterowie są wyraziści. I to tak naprawdę, prawdziwa galeria pomysłowych indywiduów. Począwszy od nadzwyczaj egzotycznej Javelin, przez Parameter/Solstice czy Vaffę, po tajemniczego szefa Tweeda. Prawdę mówiąc, najbanalniej w tym zestawieniu jawi się główna bohaterka, Lila. Niemniej nawet ona ma swoje charakterystyczne cechy i łatwo zapada w pamięć. Ich perypetie i – skądinąd bardzo skomplikowane – interakcje śledzi się z przyjemnością.

Gorąca linia z Wężownika to tryskająca pomysłami, śmiała wizja przyszłości, przy tworzeniu której autor najwyraźniej bardzo wziął do siebie powiedzonko „ogranicza cię tylko twoja wyobraźnia”. A tej, jak widać, Johnowi Varleyowi nie brakuje. Zdecydowanie rozrywkowa lektura na kilka miłych wieczorów.
Tylko uprzedzam: do wizyty Najeźdźców zostało nam jakieś trzydzieści lat.



Najazd na Ziemię miał drugorzędne znaczenie. Został dokonany ze względu na trzy zamieszkujące ją inteligentne gatunki: kaszaloty, mieczniki i delfiny butelkonose. (zdjęcia archiwalne ssaków morskich)
Bronson twierdzi, że we wszechświecie istnieje kilka poziomów inteligencji. Na szczycie znajdują się Jowiszanie i Najeźdźcy. Poziom niżej – delfiny i wieloryby. Ludzie, ptaki, pszczoły, bobry, mrówki i korale nie są uważane za gatunki inteligentne.

poniedziałek, 3 kwietnia 2017

"Ja, Robot" dwadzieścia tysięcy lat później albo: "Preludium Fundacji"

(źródło)
Autor: Isaac Asimov
Tytuł: Preludium Fundacji
Tytuł oryginału: Prelude to Foundation
Tłumaczenie: Edward Szmigiel
Miejsce i rok wydania: Poznań 2013
Wydawca: Rebis

Dość długo czyniłam podchody do cyklu Fundacji i właściwie trudno mi powiedzieć, z czego wynikała ta zwłoka. Przeczytane dotychczas teksty Asimova co najmniej mi się podobały – za wyjątkiem tych, które dały radę całkiem mnie porwać. Na logikę więc, powinnam rzucić się na Fundację jak… no nie wiem, jak coś, co się bardzo rzuca. A tymczasem ciągle mi było nie po drodze.
Stało się jednak tak, że ostatnio szukając w bibliotece czegoś zupełnie, zupełnie innego – przypadkiem zauważyłam, że na półce stoi sobie chyba cały cykl. No to wzięłam pierwszy tom, bo co tak ma stać i się kurzyć, prawda?
Mówiąc „pierwszy tom” mam na myśli tak naprawdę prequel Preludium Fundacji – ponieważ doszłam do wniosku, że spróbuję czytać tak jak to wydał Rebis przed kilkoma laty.

Zacznę od ogólnego spostrzeżenia: na chwilę obecną podoba mi się mniej niż cykl o robotach. To się może zmienić, nie wiem. Ale no… po prostu to nie to. Mimo że jest ten wielki plot twist (teraz widzę, że będzie mi dość trudno pisać o tej powieści bez spoili…), mimo że wyraźnie książka ma spinać uniwersum robocie z tym fundacyjnym. Ciągle czułam, że te robocie akcenty są właśnie wyłącznie takimi łącznikami i że ten cykl tak naprawdę wcale ich nie potrzebuje. Oczywiście, może się okazać, że totalnie się myliłam.

A teraz konkrety.
Przede wszystkim, kompletnie nie przemawia do mnie koncepcja psychohistorii. Wszyscy bohaterowie się tym jarają, olśnieni wizją tego, że oto – dzięki tej zupełnie nowej nauce – będzie można przewidywać prawdopodobne, ogólne wydarzenia w przyszłości. A ja ciągle miałam w głowie myśl: no fajnie. A czy dziś się tym nie zajmuje jakaś… no nie wiem: socjologia? Okej, okej, może nie wylicza potencjalnej przyszłości wedle jakiegoś matematycznego wzoru, ale myślę sobie, że też opiera się na jakichś naukowych przesłankach i że prognozy socjologów nie są wyssane z palca, prawda…? Zwłaszcza że twórca psychohistorii, Hari Seldon (nagminnie czytany przeze mnie „Sheldon”), wyraźnie podkreślał, że jego nauka będzie pomocna w mocno ograniczonym zakresie – nie przewidzi niczego ze stuprocentową pewnością, nie przewidzi żadnego konkretnego wydarzenia. To będą jedynie ogólnikowe prognozy. Więc o co w ogóle tyle zachodu?

Zresztą, Hari Seldon w ogóle jest takim trochę nieciekawym bohaterem. Tak naprawdę po prostu daje się wozić z kąta w kąt i koszmarnie łatwo go zmanipulować. To znaczy nie jest bardzo źle, ale zdecydowanie nie jest to postać, która by mnie zatrzymała przy lekturze, gdybym nie miała innych argumentów. Na szczęście jednak nie musiała.
Trochę więcej wyrazu miała pani historyk, Dors Venabili – no i od któregoś momentu zaczyna być intrygujące, czemu właściwie jej tak zależy na wypełnianiu polecenia Hummina, kim oni dla siebie są i… no, i czy ona aby na pewno nie musi wracać na uniwersytet?
No i Hummin. Chetter Hummin jest bezwzględnie najfajniejszą postacią. Jak się zastanowić, nie tryska oryginalnością: tajemniczy, wpływowy odludek, który sączy w naszego bohatera wiarę w całą tę psychohistorię i ma skłonność do wpadania na odsiecz w ostatniej chwili To tak naprawdę dzięki Humminowi wszystko się kręci. Ot, taki trochę Gandalf chociażby. Niby nic nowego, ale z drugiej strony – kurde no, to się po prostu sprawdza. Tacy bohaterowie może i są już nieco wyświechtani (choć wcale nie musieli tacy być w 1988 roku, kiedy Asimov wydał Preludium Fundacji), ale wciąż działają i wciąż budzą sympatię. No, przynajmniej moją.

To, co jeszcze u Asimova zadziałało, to po prostu świat. Uświadomiłam sobie w którymś momencie, że choć powieść jest zbiorem przydługich, niezbyt naturalnych dialogów przepełnionych ekspozycją, wygłaszanych przez niekoniecznie porywających bohaterów, to jednak czyta mi się to dobrze. A to wynikało ni mniej ni więcej z tego, że autor pokazuje czytelnikowi interesującą wizję przyszłości i ciekawy świat. Ot co. Jest fajny pomysł, który broni się właściwie sam. Z prawdziwą przyjemnością podróżowałam po Trantorze wraz z Harim i Dors. Pal sześć, co oni tam robili. Wystarczyło mi, że dzięki nim mogłam obejrzeć te wszystkie sektory, tak bardzo różniące się między sobą, no i poznać parę postaci epizodycznych, zaskakująco ciekawych. Szczególnie myślę tu o Yugo Amarylu oraz Raychu. Jestem autentycznie ciekawa, co się z nimi dalej stało. Zresztą, trochę wiem, bo wstawki z „Encyklopedii Galaktycznej” uchyliły rąbka historii Yugo.
W ogóle te wstawki z Encyklopedii, otwierające każdy rozdział, to strzał w dziesiątkę. Bardzo fajnie pozwalają odczuć, że czytelnik ma do czynienia z wydarzeniami z przeszłości, które już wkrótce będziemy traktować jako zamierzchłą historię, na poły nawet legendę. Dodatkowo ładnie spina Preludium… z właściwą Fundacją.

Tym razem Asimov mnie nie porwał jakoś nadzwyczajnie. Zainteresował jednak na tyle, że na pewno lada dzień zaopatrzę się w kolejne tomy z cyklu i będę kontynuować przygodę z Fundacją. Zwłaszcza że mimo wszystko trochę mnie kupił finałowymi plot twistami (choć znaczącą część z nich przewidziałam jakieś sto stron przed końcem!), nawet jeśli czułam, że to trochę zbędne… Ach, no dobra:

[SPOILER ALERT]

Pomysł, że Eto Demerzel i Chetter Hummin to ta sama osoba przemknął mi gdzieś w połowie książki. Nie skupiałam się nad tym, to prawda – ale gdzieś tam jednak instynkt podpowiadał dobrze! Natomiast nie ukrywam, że zupełnie mnie zaskoczyła prawdziwa tożsamość naszego dziennikarza-szefa sztabu. I jednocześnie wyjaśniło mi się, czemu podskórnie tak tego gościa lubiłam. Nie mogło być inaczej, skoro to sam Daneel R. Olivaw!
To, że Dors była robotem, zrozumiałam jakoś w 2/3 powieści. Tu więc nie było najmniejszego zaskoczenia, choć było mi dość miło, że miałam rację. Niestety, przy tej okazji Asimov zaserwował dość głupią scenę końcową, w której to nasz z lekka ciapowaty Hari z jakiegoś powodu… rozkochuje w sobie Dors? No po prostu to mi nie pasowało. Bo przecież jak? Dlaczego? Jest robotem, na litość Jeżusia! Ehh…

[KONIEC SPOILI]

Tak czy owak – jestem zadowolona i szykuję się na więcej. Nawet jeśli korekta miejscami mocno słabuje. Jakoś muszę z tym żyć.
I, ma się rozumieć, choć akcji Eksplorując nieznane od dawna już nie ma, ja wciąż w niej uczestniczę. A co! To jest właśnie jedna z notek z tego cyklu.





He clearly knew how dangerous it was to have an excited twelve-year-old handling a powerful weapon.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...