Miejsce i rok wydania: Warszawa 2009
Wydawca: Agora
Kiedy
zaczęłam (po raz kolejny) mozolne wskrzeszanie tego bloga, nie planowałam, że
notki wybiorą sobie akurat środy, żeby się pojawiać. Jakoś samo tak wyszło. A
potem wyszło tak, że 30 czerwca to też środa. I zupełnie bez łączenia jakichkolwiek
kropek, tak po prostu na fali lemowskiego roku, wciągnęłam Astronautów.
I nagle zorientowałam się, że hej: bardziej idealnie nie mogło trafić!
Oto
więc, w ramach świętowania sto trzynastej rocznicy katastrofy tunguskiej (która
miała miejsce dokładnie 30 czerwca 1908 roku) oraz ustalonego przez ONZ w 2016 roku Międzynarodowego Dnia Planetoid (btw, wiedzieliście, że Brian May, gitarzysta
Queen, jest również astrofizykiem i właśnie jednym z pomysłodawców ustanowienia
tego dnia? Ja nie wiedziałam!), popełniam notkę tak tunguską i tak lemowską, jak
tylko umiem: przed Państwem Astronauci.
W
ogóle to jest powieść dla mnie prywatnie trochę dołująca: no bo wydana po raz
pierwszy w 1951 roku, czyli Stanisław Lem miał wówczas 30 lat. I taki debiut
powieściowy. Nie żebym zazdrościła, no ale ten – zazdroszczę bardzo. Przy czym oczywiście
nie sposób tutaj nie nadmienić, że Astronauci są mocno wpisani w czasy,
w których powstali, i w pewnych punktach nie zestarzeli się najlepiej. Z drugiej
jednak strony, czy naprawdę jest tak źle? Nie sądzę.
Jasne, bardzo łatwo jest dostrzec w Astronautach cienie komunistycznej
propagandy: mamy bardzo wprost powiedziane, że kapitalizm był błędem i dopiero
porzucenie go na rzecz komunizmu przyniosło ludzkości prawdziwy postęp i – co tu
owijać w bawełnę – szczęście. Kurde, futurystyczny pierwiastek, który umożliwił
człowiekowi eksplorację kosmosu, nazywa się Communium! Z drugiej zaś strony,
Jerzy Jarzębski w posłowiu bardzo gorliwie tłumaczy, że nie, Lem absolutnie nie
dał się uwieść systemowi i to w ogóle o coś innego chodziło – i w pierwszej
chwili nawet się zdziwiłam, że po jaką cholerę tak bronić pisarza, przecież
dobra książka to po prostu dobra książka, nikt nikogo nie oskarża… a potem
pomyślałam sobie, że pewnie przez wiele lat Lem rzeczywiście był oskarżany i
ten defensywny ton posłowia Jarzębskiego nie wziął się znikąd. Próbuje czarować
rzeczywistość, bo wielu było takich, którzy próbowali z kolei wmawiać Lemowi
dziecko w brzuch.
I
uświadomiłam sobie, jak bardzo to wszystko jest dla mnie bez sensu. W momencie
publikacji Astronautów, Stanisław Lem miał – jak wspomniałam – trzydzieści
lat. Jego młodość to II wojna światowa,
a żydowskie pochodzenie nie ułatwiało mu w tamtym czasie życia. I myślę sobie,
że gdybym była takim dwudziestoparolatkiem zaraz po wojnie, pewnie też bym
chciała wierzyć w propagandę, którą rzucałaby we mnie władza. Świat jest
wówczas prostszy i czytelniejszy, daje nadzieję po okropieństwach wojny. Dodatkowo oczywiście dochodzi cenzura: można
publikować teksty zgodne z jedyną słuszną linią albo nie publikować wcale.
Zazwyczaj człowiek musi chociażby jeść, żeby żyć, więc jednak opcja „publikować”
wydaje się nieco lepsza. Tak więc naprawdę nie widzę powodów, żeby czepiać się
Lema o komunistyczne naleciałości w Astronautach. Tak, są obecne. I nie,
nie są niczym złym.
W
ogóle to jest nawet trochę zabawne, że te peany na cześć komunizmu miałyby
komukolwiek przeszkadzać – bo przecież one nie są niczym dziwnym czy
odosobnionym w historii. W analogiczne tony uderzały Stany Zjednoczone – i uderzają
w sumie dalej. Kurde, nie szukając daleko, Star Trek jest pełen idealistycznego
pierdololo, na które jednak mało kto narzeka, no bo jest okołoamerykańskie, a
nie radzieckie. Myślę, że jednak dorośli ludzie powinni umieć odróżnić pochwalanie
pewnych ideałów (jak wspólna praca ponad podziałami, altruizm czy odrzucenie
zabobonów) od pochwalania całych systemów, które w jakimś punkcie podpierały się
tymi ideałami.
Ale
do rzeczy, bo poświęciłam zdecydowanie za dużo miejsca na uwagi zupełnie
poboczne.
Jak
się bronią dziś Astronauci? Świetnie. Naprawdę moim zdaniem świetnie.
Ich bodaj największym problemem jest to, że przez ostatnie siedemdziesiąt lat
nauka poszła do przodu – no i zarówno nasza wiedza o katastrofie tunguskiej,
jak i o Wenus, jest bez porównania większa niż w roku 1950. Jeśli chodzi o ten
pierwszy temat, to w sumie traktuję to raczej jako wycieczkę sentymentalną niż
jakiś rzeczywisty mankament. Sama pamiętam, jak za dzieciaka z zapartym tchem
oglądałam jakieś dokumenty na Discovery o tym, jak to nie wiadomo, co się wtedy
wydarzyło. Ta nuta tajemnicy, choć teraz już nieco osłabła, nadal żyje gdzieś w
pamięci. Nadal przypomina, że nie wiemy wszystkiego.
Jest
jeszcze drugi temat: Wenus. Dziś wiemy, że planeta opisana przez Lema nie ma
nic wspólnego z Wenus krążącą wokół naszego Słońca. Ale to aż niebywałe, jak
bardzo mi to nie przeszkadzało w czasie lektury. W sumie wystarczy wyobrazić
sobie, że to dowolna inna planeta – choćby i fikcyjna. Ot, jakiś glob, którego
istnienie w Układzie Słonecznym zakładamy dla potrzeb fabuły. Nie takie rzeczy
autorzy kazali łyknąć czytelnikom. A planeta sama w sobie jest super ciekawa, spójnie
pomyślana, zagadkowa i przekonująca. No i, przede wszystkim, strasznie wciąga.
Czym jest Martwy Las? O co chodzi z dziwną białą kopułą? Dokąd prowadzi tajemnicza
rura? Czy w ogóle są jacyś mieszkańcy, z którymi można by próbować się
porozumieć? Tak, nie jest to wszystko zgodne ze współczesnymi odkryciami. A wiecie, co jeszcze nie jest zgodne ze współczesnymi odkryciami? Księżniczka Marsa Burroughsa. I cóż z tego? Absolutnie nic. Bo to dalej świetnie się czyta. Bo liczy się fabuła.
Okej,
w którym momencie widać, że powieść się zestarzała? Kiedy Lem sugeruje, że
świetnym pomysłem byłoby ocieplenie biegunów. Bo, rozumiecie, tam bez sensu
jest tak zimno, tyle miejsca się marnuje. Hej, zróbmy atomowe ciulwieco i
zlikwidujmy lodowce. Przy dzisiejszej wiedzy o zagrożeniach płynących z antropogenicznych
zmian klimatu to brzmi niemal groteskowo. Ale hej – można na to przymknąć
oko. To i tak nie ma wpływu na właściwą historię.
Owszem,
nie jest łatwo wsiąknąć w tę powieść. Jeśli w przypadku Solaris wspominałam
o obszernych fragmentach z ekspozycją, to tutaj ekspozycja przekracza granice
rozsądku. Niemal jedna trzecia książki to bardzo szerokie i rzetelne
zarysowanie historii badań nad katastrofą tunguską, a także dokładny opis
konstrukcji Kosmokratora. Prawdę mówiąc, wcale się nie dziwę, że zaczynałam tę
powieść jakieś trzy razy (a zaczynałam – od kilku lat robiłam do niej podejścia).
Tu trzeba być przygotowanym. Trzeba wiedzieć, na co się zgadzamy. Autor nie
wrzuci czytelnika od razu w wartką akcję. Ale jeśli czytelnik da się ponieść
historii, to jej zwieńczenie będzie bardzo satysfakcjonujące.
W
dodatku tych wspomnianych wcześniej naleciałości komunistycznych tak naprawdę
później w ogóle nie ma, bo i uwaga narratora skupia się na zupełnie innych
problemach.
Bohaterowie
są ciekawi, wiarygodni i nie są przesadzeni. Postać, z perspektywy której
poznajemy przygody załogi Kosmokratora, pilot Smith, prawdę mówiąc chyba żadnej
roboty nie wykonuje jak należy. Rozbije samolot, narazi całą ekspedycję przez
swoje nierozsądne decyzje, a nawet zaśpi – jeśli coś da się spieprzyć, on to
spieprzy. Jednocześnie nie odnosi się wrażenia, że jest kulą u nogi reszty
załogi. Jest po prostu człowiekiem. I ma swoje mocne strony, po prostu nie zawsze
to właśnie one są w cenie. Pozostali bohaterowie zresztą też nie są nieomylni,
dzięki czemu jakoś tak przyjemniej śledzi się ich perypetie. Czujemy żal, kiedy
Czandrasekar (niezmiennie nurtuje mnie, czy ten bohater jest w jakimś stopniu
inspirowany Subrahmanyanem Chandrasekharem, choć pewnie nie) musi zostać na
pokładzie rakiety i pilnować Maraxa, podczas gdy w gruncie rzeczy chciałby choć
raz rozejrzeć się po planecie. Czujemy ciężar decyzji podejmowanych przez Arseniewa.
To wszystko po prostu działa.
Astronauci
to świetna pozycja, tylko trzeba wiedzieć, na co się porywamy. Tak, mamy tam
echa minionego ustroju. Mamy też nieco przestarzałą wiedzę. Ale poza tym, mamy
też bardzo ciekawą historię, stworzony z rozmachem i pomysłem świat, fajnych bohaterów
i tajemnicę, którą bardzo chciałoby się rozwiązać. Może nie należałoby zaczynać
od tego tytułu swojej przygody z twórczością Lema, ale na pewno jest na Astronautów
miejsce w puli lemowskiej prozy do przeczytania. Z początku może męczyć, ale ze
wszech miar warto. Warto widzieć, jak to się wszystko zaczęło: to zgłębianie
obcości, konfrontowanie ludzkości z kosmicznymi bytami. Te koncepcje, które z
czasem rozwinęły się w Solaris czy Niezwyciężonym. Dla mnie to
trochę jak poznanie historii Trelane’a z oryginalnej serii Star Treka w kontekście
późniejszego pojawienia się Q – niby jeszcze nie to, ale już widać zarys myśli. Bardzo fajne i bardzo cenne. A z czasem tylko zyskuje.
-
Siedemdziesiąt sześć głosów padło za pokojowym rozwiązaniem konfliktu –
powiedział. – Decyzja ta nie jest oczywiście ostateczna, ale nie o to tej chwili chodzi. Od z górą ośmiuset tysięcy
lat żyje na Ziemi gatunek ludzki. W czasie pełnej trudów i cierpień drogi
pokoleń poznał on nie tylko sposoby opanowania sił przyrody, ale nauczył się także
kierowania siłami społecznymi, które przez całe wieki udaremniały postęp,
zwracając się przeciw człowiekowi. Epoka wyzysku, nienawiści i walki skończyła
się wreszcie kilkadziesiąt lat temu zwycięstwem wolności i współpracy narodów.
Jednakże nie jest nam dane spocząć i zadowalać się osiągnięciami. Na progu
nowej ery nastąpiło pierwsze zetknięcie cywilizacji ludzkiej z pozaziemską, i
oto wydano na nas wyrok zagłady. Cóż mamy począć? Czy na groźbę rzuconą z innej
planety opowiedzieć ciosem, który zniszczy atakujących? Moglibyśmy tak zrobić
tym swobodniej, że mamy do czynienia z istotami całkowicie od nas odmiennymi,
którym nie można przypisać ani uczuć, ani umysłowości ludzkiej. A jednak, mając
do wyboru wojnę i pokój, wybraliśmy pokój. W tym naszym kroku widzę głęboką więź
człowieka z całym Wszechświatem. Minęła epoka, w której uważaliśmy Ziemię za
planetę wybraną spośród wszystkich.
Wiemy, że w nieskończonej przestrzeni toczą się miliardy światów
podobnych do naszego. Cóż stąd, że istniejące na nich formy czynnego trwania,
które nazywamy życiem, są nam nieznane,. My, ludzie, nie uważamy się za lepszych
ani gorszych od wszystkich innych mieszkańców wszechświata. Prawda, z naszą decyzją
wiąże się nieprzewidziane ryzyko, olbrzymie trudy i niebezpieczeństwa. Mimo to
jesteśmy jednomyślni. My, uczeni, służymy społeczeństwu, jak wszyscy jego członkowie.
Jesteśmy równymi wśród równych, ale jedno jest nam dane szczodrzej niż innym.
Odpowiedzialność. Podejmujemy ją świadomi naszego obowiązku wobec świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz