Tytuł: Solaris
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2008
Wydawca: Agora
Pomyślałam, że może trzeba
poczytać trochę mądrych rzeczy.
A skoro i tak jest rok Lema,
to czemu by nie wrócić do tego autora, którego dotąd znałam
głównie z Ijona Tichego oraz Fiaska.
No i Ulv we mnie rzucił Lemami z domowej biblioteczki. Chyba więc
nie miałam wyboru. Zaczęłam
od Solaris (teraz
wreszcie będę mogła obejrzeć ekranizacje i
Słynny Pośladek Clooneya).
O czym konkretnie jest Solaris,
zapewne cała ludzkość już od dawna wie. Ale
prawdę mówiąc, nawet jeśli ktoś nie wie, to w sumie samo to, o czym jest powieść, trudno nazwać spoilem.
Bo przecież o tym, że ocean na Solaris żyje, czytelnik dowiaduje
się niemal od razu po rozpoczęciu lektury. Wkrótce potem z
łatwością przychodzi rozkminienie, skąd się biorą dziwni goście
wewnątrz stacji. I właściwie
w ogóle nie jestem w stanie więcej powiedzieć o wydarzeniach zachodzących na Solaris.
To nawet zabawne, że mimo wszystko powieść ma całkiem uczciwą
pojemność i, co więcej, przez cały czas trzyma w napięciu. Na
dobrą sprawę można by to samo streścić w opowiadaniu.
No, ale to by oznaczało
wyrzucenie na przykład wielostronicowego zarysowania historii
solarystyki – wszystkich nazwisk badaczy, kolejnych teorii na temat
oceanu czy nomenklatury związanej z aktywnością
fal. Jak my byśmy sobie bez tego poradzili?
Okej, okej – trochę sobie
śmieszkuję, oczywiście. Faktycznie na pierwszy rzut oka ta
historii solarystyki wydaje się absurdalnie zbędna – i zresztą
może jest zbędna, ale trzeba przyznać, że nadaje powieści fajny
klimacik. Czytelnik wsiąka w ten akademicko-naukowy światek, w
którym profesorowie spierają się o detale, które nie interesują
nikogo poza nimi – i to jest tak niesamowicie przekonujące. Tak
bardzo widać, że autorem jest osoba obeznana z tą rzeczywistością,
a w konsekwencji również bohaterowie, którzy wszak są uczonymi,
stają się przekonujący (nawet jeśli noszą te straszne siatkowe
koszule).
Ale
tak abstrahując od śmieszków – będę spoilować. Uczciwie
ostrzegam.
Ogromnie
podoba mi się też relacja Kelvina z innymi. To znaczy jasne, moim
ulubionym bohaterem i tak był Sartorius, ale to właściwie nie jest
nic zaskakującego. Pojawia się raptem w dwóch scenach na krzyż i
nic o nim nie wiadomo, może poza faktem, że wydaje się wkurzony na
cały świat – wyobraźnia robi swoje. Na przykład ogromnie jestem
ciekawa, czym był jego „gość”.
Ale Kelvin obracał się głównie w
towarzystwie dwóch osób: Snauta oraz Harey. Bardzo interesująca
jest stopniowa zmiana nastawienia bohatera do tej drugiej: z
początkowej ostrej niechęci czy wręcz lęku, przechodzimy do
totalnej akceptacji, wręcz jakiegoś koślawego zastępczego
romansu, w którym obie strony wiedzą, że to nie ma szans, ale chcą
się oszukiwać, ile się da, bo to lepsze niż nic. I wprawdzie nie
mamy obszernej ekspozycji, w której poznalibyśmy pełną historię
związku sprzed tragicznej śmierci kobiety, ale to zdecydowanie nie
jest konieczne, bah, tak jest nawet lepiej. Czytelnik wie dokładnie
tyle, ile musi, żeby nadążyć za wątkiem. Chciałabym, żeby
współcześni twórcy tak dobrze potrafili wyczuć granicę między
całkowicie zbędnym przytaczaniem dokładnej genezy wszystkiego a
wrzuceniem odbiorcy w chaos bez jakichkolwiek odpowiedzi czy nawet
sugestii. Tutaj Lem zrobił to, moim zdaniem, idealnie.
Ale głównym bohaterem pozostaje
jednak ocean i w ogóle cała Solaris – Kelvin, Snaut czy Sartorius
to tylko obserwatorzy, którzy mówią nam coś o kondycji ludzi w
tej wersji przyszłości, ale bardzo niewiele dowiadujemy się od
nich o tytułowej planecie.
A to jest fantastyczna planeta, jak
Jeżusia kocham. I pomijam już nawet samą ideę żywego oceanu i
prób zrozumienia go – oczywiście, to jest pasjonujące i po
lekturze człowiek nadal się zastanawia, która z interpretacji
zjawiska, przedstawionych przez bohaterów, jest właściwa: czy
ocean próbował porozumieć się z przybyszami z Ziemi? Czy był
czymś w rodzaju rodzącego się bóstwa? Do mnie dość mocno
przemawia wyjaśnienie z kosmicznym dzieckiem, które po prostu
wypróbowuje swoje możliwości i bawi się – jasne, ludziom może
wydawać się istotą przepotężną, niemal boską, zagadkową i
nieskończenie starą, ale ludzka perspektywa jest jednak bardzo
biedna. Tymczasem ocean przypomina mi trochę (uwaga, to będzie
dalekie skojarzenie) Trelane’a z odcinka The Squire of
Gothos z oryginalnej serii Star
Treka. Trelane również jawi się Kirkowi i reszcie jako
wszechmogący i również nie wiemy, do jakiego gatunku należy. Ale
pod koniec odcinka dowiadujemy się, że w istocie nasz rozrywkowy
kosmita jest niczym więcej, jak tylko psotnym dzieckiem, które
zaraz dostanie opiernicz od rodziców.
Nie twierdzę, że ocean na Solaris
ma gdzieś swoich kosmooceanicznych rodziców, ale swobodnie może
być dzieckiem. Nawet to jego umykanie przed dotykiem ludzi wygląda
mi trochę na takie droczenie się.
Ale ja miałam nie o tym: bo
jakkolwiek sam zamysł oceanu jest oczywiście świetny, to tym, co
mnie naprawdę zafascynowało, były opisy Solaris. Niesamowicie
piękne i plastyczne opisy wzbudzonego, bulgocącego oceanu,
spienionych formacji, które pojawiają się nad powierzchnią na
kilka godzin tylko po to, by z powrotem zatonąć, a to wszystko w
zmieniającym się świetle dwóch słońc, które sprawiają, że
planeta za każdym rzutem oka wygląda nieco inaczej. Te opisy
zresztą skojarzyły mi się z totalnie doskonałymi opisami z 2001:
Odysei kosmicznej, które
uwielbiam. Dodatkowo tutaj wiem, że to co przeczytałam,
rzeczywiście w takiej formie zostało napisane i nie muszę się
zastanawiać, jak to brzmi w oryginale i co poprawił, a co popsuł
tłumacz.
Wcale się nie dziwię, że Solaris
jest tak popularną powieścią Lema. Jest na tyle oderwana od
rzeczywistości, że świetnie się starzeje, a jednocześnie to co
znane, ludzkie, jest w niej bardzo wiarygodne. Mamy i trochę dramatu
człowieka, który dostał szansę na naprawienie swoich błędów z
przeszłości, a może nawet na swego rodzaju odkupienie, i trochę
rozkmin o prawdzie i o tym, co znaczy właściwie życie,
a na pierwszym planie oczywiście próbę nawiązania kontaktu z
obcym – takim bardzo
obcym, obcym w stopniu, który
tak naprawdę uniemożliwia jakiekolwiek porozumienie. Ale mam
wrażenie, że ani Solaris, ani specjaliści w dziedzinie solarystyki
nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa i powieść nie jest tak do
końca pozbawiona nadziei.
Tak to wygląda: gładka powierzchnia marszczy się, uspokojony
już, zaschłymi pianami okryty przybój poczyna wrzeć, od
horyzontów pędzą współśrodkowe ciągi fal, takich samych
umięśnionych kraterów jak te, które asystują narodzinom mimoidu,
ale tym razem rozmiary ich są nieporównanie większe. Podmorska
część symetriady zostaje ściśnięta, kolos podnosi się z wolna
w górę, jakby miał zostać wyrzucony poza obręb planety,
wierzchnie warstwy oceanicznego gleju zaczynają się aktywizować,
wpełzają coraz wyżej, na boczne ściany, powlekają je, tężejąc,
zamurowują wyloty, ale to wszystko jest niczym w porównaniu z tym,
co zachodzi jednocześnie w głębi.
Solaris to zdecydowanie jeden z najlepszych obrazów pierwszego kontaktu
OdpowiedzUsuńTrudno się nie zgodzić :)
Usuń