Pokazywanie postów oznaczonych etykietą NaNoWriMo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą NaNoWriMo. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 31 października 2016

NaNoWriMo 2016

Z braku fanarta - Złotousty
machnięty czym prędzej
Chibi Makerze.
No dobrze. Ta notka powstaje nieco naprędce i po prawdzie jako owoc mojej własnej, osobistej prokrastynacji. Bo powinnam tak naprawdę siedzieć nad jakimś konspektem czy czymś, bo nie mam nic zupełnie, ale ponieważ na myśl o konspekcie chce mi się wyć, to ten… to czemu by nie napisać notki, co nie? Wszak to już tradycja, że muszę się pożegnać na miesiąc. Choć w tym roku akurat ten miesiąc nie będzie się wiele różnił od października czy września, bo jakoś w ogóle ostatnio mi blog oklapł smętnie i coś nie może wstać.

Niemniej: za sześć godzin zaczynam pisać powieść. O tym, że będę ją pisać, wiedziałam od jakichś czterech lat. Że będzie Złotousty-król i że w dużej mierze będę chciała opowiedzieć, co się z nim działo między zakończeniem Który tchnieniem stworzył Lewiatany a jakimś punktem z końcówki jego życia. Wiem, że chcę tę opowieść połączyć z Pustynnymi Mistykami, a skoro z nimi – to i ze Smokiem, bo przecież to właśnie oni są najgorliwszymi z wyznawców.
I to jest ta wiedza, którą ze sobą wlokę od paru lat. Niestety, trudno na takiej bazie napisać powieść w tempie 1665 słów dziennie. Nie mam żadnej dokładniejszej wizji fabuły, żadnego zalążka konspektu. Ani kawałka blurba czy fanarta, o okładce nie wspominając. Wkraczam w to NaNo zupełnie zielona – chyba że jakimś cudem uda mi się wyprodukować coś w ciągu najbliższych godzin. Jedyne, co zdołałam tyle o ile ogarnąć, to playlista - choć i to bez szału, bo składa się na nią raptem dziesięć utworów.

Nie ukrywam, że nie wiem nawet, dlaczego tak wygląda tegoroczna NaNoWigilia. Bądź co bądź powinnam być solidnie zmotywowana i pełna energii do pisania. W końcu dopiero co Genius Creations ogłosiło wyniki konkursu „Ten pierwszy raz” i hej, zajęłam drugie miejsce (do pierwszego zabrakło mi jednego punktu). Nie tak znowu dużo wcześniej Creatio Fantastica ogłosiło wyniki konkursu z okazji ich dziesięciolecia – i hej, zdobyłam wyróżnienie i będę w antologii. No i Szortal mnie przytula od czasu do czasu. Nic tylko siadać, pisać i rozsyłać do wydawnictw, no nie? Bo kiedy, jeśli nie teraz, po serii pozytywnych kopnięć od losu?
No więc nie. Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Nie czuję ani jarania, ani w ogóle potrzeby pisania tego tekstu. Będę walczyć, no bo jeśli to odpuszczę, to tak naprawdę co innego miałabym robić?


Mam potężny problem z tegorocznym NaNo. Mam też nadzieję, że to tylko blokada na starcie, a potem jakoś to wszystko się poturla. W każdym razie no: wiem, że ostatnio pojawiałam się tu w sumie średnio raz w miesiącu, ale w listopadzie to będzie – że tak to ujmę – usprawiedliwiona i oficjalna nieobecność. No.

sobota, 31 października 2015

NaNoWriMo 2015

Szybki szkic: Borys. Bo nie Il Destino.
No i jest – nie wiem kiedy, nie wiem jak, ale zleciał kolejny rok i przed nami znów listopad. Potężna dawka nieskrępowanej grafomanii, wyrzyg absurdalnych pomysłów i noce spędzone na wyciskaniu z siebie brakujących słów, bo przecież norma jest normą, a rano praca, dom, życie… no, rzeczywistość ogólnie. Podła rzeczywistość, która w ogóle nie chce odpuścić sobie na miesiąc i grzecznie dać człowiekowi pisać.
Jutro listopad – czyli znów znikam z tego bloga, a gdyby ktoś mnie szukał, to zapewne będę w Kąciku Małego Grafomana i na fejsie, gdzie – tradycyjnie już – zamierzam się odfajkowywać z każdej normy. Tutaj zostawiam licznik (po prawej). Może kolory kratek będą mnie jakoś dodatkowo mobilizować, nie wiem. No bo jeśli polegnę, to publicznie, nie?

W tym roku na tapetę idzie – co zresztą już zapowiadałam we wspomnianym Kąciku – Piękna Teodora podbija kosmos, czyli zbiór opowiadań utrzymanych w klimatach space opery. Będzie to też bezpośredni sequel mojego NaNo 2013, A ono się pali!. Zamierzam pokazać dalsze losy Pięknej Teodory i mam całkiem sporo planów, choć, niestety, nic aż tak konkretnego, żebym czuła się komfortowo co do jutra… Cóż.
Roboczy blurb:
„Straciwszy dotychczasowego kapitana, Piękna Teodora trafia w ręce nie do końca poczytalnego Il Destino. Ten nie obejdzie się z nią tak delikatnie jak niesławny Botree, w dodatku przyjmie na jej pokład szemrane typy, które dawniej nie mogłyby się do Pięknej nawet zbliżyć.
Teraz dopiero zacznie się prawdziwy podbój kosmosu: przygody, pościgi - i tym razem już naprawdę będą wybuchy.

Chyba że nie.”

W tym miejscu zresztą muszę się zatrzymać na moment – zapewne większość potencjalnych czytelników może to zupełnie ominąć, bo będzie trochę hermetycznie.

Czuję się jakoś w obowiązku podziękować ludziom z forum dyskusyjnego Craiis, bez których koncepcja tegorocznego NaNo nigdy by nie powstała. Nie mam pojęcia co prawda, kto konkretnie rzucił hasłem „napiszmy cameo Dooma”, ale faktem jest, że to hasło w czasie listopada 2013 padło. I że dołączyłam do akcji i napisałam rzeczone cameo. I że cameo po jednej wzmiance uznało, że chce być pełnoprawną postacią, a nie jakimśtam epizodem bez znaczenia. Tak powstał Il Destino – bohater może niekoniecznie pierwszoplanowy w A ono się pali!, ale zdecydowanie centralna postać Pięknej Teodory… – a jeślibym chciała wracać do tego, co było i minęło, powiedziałabym: „Kaar_o, gdyby nie to, że nie mam już konta na Craiisie, mogłabyś mnie w tym roku epicko zbanować bo czymże jest jedno malutkie cameo wobec całego zbioru opowiadań?” ;) Ale nie jestem tak małostkowa, prawda?^^
I na serio, to akurat pod względem grafomańskiego rozwoju bardzo dużo zawdzięczam wspomnianemu forum, a podziękowanie odnoszące się do „narodzin” Il Destino jest zupełnie szczere. Cieszę się, że się wymyślił, niezależnie od tego, jak wszystko się później potoczyło.

Jestem pełna nadziei co do tegorocznego NaNoWriMo – i chyba jeszcze pełniejsza obaw. Mam nadzieję, że nie będę się męczyć tak jak rok temu, choć – wbrew zdrowemu rozsądkowi (ha! Jakby rozsądek miał cokolwiek wspólnego z NaNo!) i własnym wnioskom – będę pisać bez elementu międzyludzkiego. Wspominałam w kilku miejscach chyba, że NaNo tworzą ludzie i bez ludzi, w samotności pisać się tego nie da, a w każdym razie jest bardzo trudno. A jednak kiedy w tym roku weszłam na NaNoForum, nie poczułam powiewu listopada 2015. Poczułam wychodzący mi naprzeciw chaos i daremność, więc wyłączyłam to forum i nie wiem nawet, kto w Trójmieście jeszcze pisze. Że o dalszych zakątkach kraju i zagranicy nie wspomnę. I w sumie… nie interesuje mnie to. Chcę napisać tekst. Chcę przywrócić do życia Il Destino i Piękną Teodorę, bo się za nimi stęskniłam.

Tak po prostu – zobaczymy, co z tego wszystkiego będzie. Na pewno będzie inaczej.


Do zobaczenia w grudniu!

piątek, 31 października 2014

NaNoWriMo 2014


Enna Rudy (autofanart)
Miałam nadrobić mnóstwo notek w październiku. Zrobiłam sobie elegancką listę rzeczy, o których powinnam była napisać i… na tym poprzestałam. Jakoś się nie złożyło, nie wiem, październik uciekł mi tak szybko, że nawet nie zauważyłam kiedy. Mam wrażenie, że w tym roku był jakiś zwodniczo krótki.
I ani się obejrzałam, jak już był reset NaNoForum, już byłam wkręcona w wymyślanie sobie blurba i rysowanie fanartów… i tak dalej. Słowem: jaranie się.
No i nagle nadszedł ten czas – za trzynaście godzin zaczyna się NaNoWriMo. Tak jak w poprzednim roku i w jeszcze poprzednim, i trzy lata temu – biorę udział. Co więcej, zamierzam wygrać. Jak będzie z realizacją, zobaczymy.
Pozostaję w moim NaNoSettingu, co chyba nikogo już nie dziwi, jakkolwiek tym razem wracam na Ziemię. Dalszy ciąg kosmosów zostawiam na przyszły rok. Teraz wybieram się na daleką, zimną i ciemną północ. Będzie krew, mroki i magia. Przynajmniej taki jest plan. No i ennici. Ennici zafascynowali mnie od pierwszego wejrzenia, od chwili, kiedy dwa lata temu napisałam o nich w Pogłoskach o mojej śmierci:

„Tylko jedna grupa zdecydowała się na oficjalne i radykalne zerwanie ze Smokami – nazwano ich potem ennitami, od Enny Rudego, za którym podążali. Enna poddawał w wątpliwość nie tylko potrzebę strzeżenia Stworzycieli, ale też w ogóle samo ich istnienie. (…)
Ennitom zakazano wstępu do Wież, wznieśli więc własną – daleko na północy, gdzie ziemia jest skuta lodem, a wieść niesie, że w ciągu całego roku jest tylko jeden dzień i jedna noc. Enna Rudy i jego zwolennicy odcięli się od Smoków i pozostałych magów i jęli ćwiczyć się w czarach bojowych, czego zresztą wymagały surowe warunki, w jakich przyszło im mieszkać.
Na pewien czas magowie zapomnieli o ennitach i zdawało się, że ennici zapomnieli o magach.

(…)

Wojna wybuchła pod koniec listopada. Termin rozpoczęcia działań został wybrany nieprzypadkowo, bo chciano na wszelki wypadek uniemożliwić ennitom przyłączenie się. Zimą Morze Północne było praktycznie nie do pokonania.
Oczywiście, prędko się okazało, że Enna Rudy i jego ludzie nie znają pojęcia „nie do pokonania”. Nie przybyli na kontynent potężnymi okrętami, zdolnymi pokonać najbardziej burzliwe oceany, ale pieszo. Znaleźli cienkie przejście po lodzie – planowali szybki wypad, kradzież lub kupno broni i powrót do siebie jeszcze tej samej zimy. Właściwie nie interesowały ich dawne konflikty o Smoki – pech chciał, że bardzo były tym zainteresowane karły. Bitwa zapisała się w kronikach jako najbardziej krwawa i bezwzględna, jaką do tej pory widział świat, choć jej wynik był dość niejasny.

(…)

Wojna, choć krótka, była dość gwałtowna i z całą wyrazistością uświadomiła magom, że w którymś momencie posunęli się za daleko. Ocalało niewiele Wież, o Smokach w międzyczasie jakoś zupełnie zapomniano, poszła plotka, że dwa z nich odeszły. Rada Słońca i baronowie, wszyscy podpisali układ pokojowy – wyjątkiem byli Czarni Magowie, którzy oficjalnie nigdy wojny nie przerwali. Magiczna broń została zniszczona i więcej miała nie być konstruowana. Karły odcięły się od reszty cywilizowanego świata w górach, Pustynni Mistycy wrócili na swoje piaski i słuch o nich zaginął, a ennici powoli przeszli do legend, którymi karmi się dzieci przed snem.”
Kass i Marcel (NaNo Siemomysły,
czyli nie umiem w kredki)
Było to improwizowane, ma się rozumieć. Nigdy w życiu nie planowałam żadnych ennitów, ale – ponieważ to NaNo – no to po prostu „tak wyszło”.
Ale wtedy uświadomiłam sobie, że chcę pisać o ennitach.
No i w tym roku realizuję to pragnienie.

Oprócz ennitów, będą też wampiry. Z cycatą szefową, ma się rozumieć. I będzie Herja, starsza pani, ale wciąż dziarska. No i Savek, o którym napisałam jedno zdanie trzy lata temu i dopiero niedawno sobie w ogóle przypomniałam o tej postaci.

Niniejszym na miesiąc blog obumrze. Gdyby ktoś był ciekaw powstających od jutra Szeptów (OMG, mam jednowyrazowy tytuł CO ZA SZOK!), zapewne będę zdawać bieżącą relację z postępów w tamtym kąciku. Tak czy owak, do zobaczenia za miesiąc!

No i blurb:

„Popijając czarną jak smoła kawę, Savek nie raz myślał o tym, że czeka go długa noc. Przepełniona nudnymi patrolami, interwencjami w ciemnych zaułkach, gdzie ten i ów wypił za dużo, a pomyślał za mało, oraz tęsknym wyczekiwaniem dnia. Tak. Noce strażnika miejskiego ciągnęły się nielitościwie.

Dopiero później Savek odkrył, że o długich nocach nie wiedział zupełnie nic. Że prawdziwa długa noc to ta, która trwa tygodniami, roziskrzona mocą zaklęć i nigdy niespisanych modlitw, okrywająca ciemnością dziwne, zapomniane plemiona, których istnienie dawno włożono między bajki.

Herja pokaże Savkowi tę noc. Czy oboje tego chcą czy nie.”

crossover NaNo 2014 Kruffy i mojego 2013

sobota, 12 lipca 2014

Chwila dla Wewnętrznego Grafomana

Z pewnym opóźnieniem, ale przyszedł czas, by wreszcie pojarać się kolejnym sukcesem w NaNoWriMo.
Część osób zapewne orientuje się, że pisałam i co pisałam – space operę A ono się pali!, osadzoną zasadniczo w settingu z poprzednich NaNoPowieści (które były czystym i nieskrępowanym fantasy), choć może zbyt wyraźnie tego nie widać… no, poza głównym bohaterem, którym był Złotousty (występujący tym razem jako Ehtiyat Lahn) – bohater z Który tchnieniem stworzył Lewiatany, rzeczy pisanej w 2011 r. i będącej moim pierwszym NaNoSukcesem.
Nie ukrywam, że z pewnym trudem rozstaję się w tym momencie z kapitanem Botree, bo polubiłam dziada. Jeśli idzie o Złotoustego, to mam na niego plan bodaj w 2017 r. czy coś takiego… TAK, pomysły na NaNo mam ogólnie chyba do 2018.
W tym roku: ennici (o których parę słów pojawiło się w Pogłoskach o mojej śmierci) z Enną Rudym na czele, a także – tak właśnie! – wampiry. Dużo wampirów. No i muszę troszkę sobie odświeżyć skandynawskie mity, bo kiedyś trochę dziabałam temat, ale już niewiele pamiętam. Tak czy owak – będzie mrocznie. Mwahaha!

Prywatnym celem w zeszłorocznym NaNoWriMo było napisanie nie pięćdziesięciu, a siedemdziesięciu tysięcy słów – cel ten zresztą osiągnęłam. Trudność polegała na tym, że koniec końców musiałam dwa rozdziały napisać od nowa, nim zdecydowałabym się pchnąć A ono się pali! do CreateSpace. Innym kłopotem był fakt, że kod do CreateSpace tym razem gwarantował jedynie dwa darmowe egzemplarze, a nie pięć, jak poprzednio. Ale dzięki uprzejmości Siem dostałam drugi kod, więc wszyscy chętni zostali obdarowani, a co! Trzeba utwardzać ten swój świeży beton. I dedykacje nawet były, hah!


Pakiet fotek, coby tradycji stało się zadość.

Tym razem zrobiłam dwie wersje okładki - z kapitanem Botree...
...i ze Złotoustym... znaczy z Lahnem.
Lahn bardziej.
I kapitan Botree.
Kapitan z innej strony. Bo lubię kapitana, no!
Zadnia strona okładki.
I obrazki nawet były!
Po każdym rozdziale, ot co. 
Mój cały dotychczasowy NaNoUrobek.
Wewnętrzny Grafoman puchnie z dumy.

środa, 4 grudnia 2013

Fraa w czytelni (62) - "Po moim trupie"

Autor: Magdalena Owczarek
Tytuł: Po moim trupie
Miejsce i rok wydania: Charleston 2013
Wydawca: CreateSpace

Zgodnie ze złożoną swego czasu deklaracją: INAUGURUJĘ WYLEWANIE ŚWIEŻEGO BETONU.
No, choć akurat dziś ten epitet „świeży” trochę nie gra w kontekście tego, o czym chcę wspomnieć. Ale nieważne.

Kilka razy wspomniałam już o NaNoWriMo. A także o tym, że napisawszy w listopadzie 50 tys. słów można się wydać via CreateSpace. Niby to tylko selfpublishing, no ale potem ma się powieść sprzedawaną na Amazonie, a to daje +18 do lansu. Macałam już takie wydane NaNoPowieści – cóż, zazwyczaj swoje. Frajda jest, ale wciąż nie wiedziałam, jak to jest z perspektywy czytelnika. 
Po moim trupie Magdaleny Owczarek wpadło mi w ręce jak NaNoZbawienie. Od razu właściwie przykuło moją uwagę: rewelacyjny tytuł, świetna okładka, fantastycznie zrobione wnętrze. Ta książka po prostu wyróżnia się z tłumu.
A treść? No cóż, jak łatwo się domyślić, będzie jakby martwawo. Konkretnie: zombiaki. A mój stosunek do zombiaków jest właściwie trudny do jednoznacznego określenia. Z jednej strony zombie same w sobie niezmiernie mnie bawią, tematyka funeralna jakoś zawsze budziła mój niezdrowy sentyment, śmieszne obrazki z chodzącymi trupami uważam za zdecydowanie śmieszniejsze od tych z dziećmi, a jakbym mogła, zgromadziłabym w domu zapas puszek na wypadek zombie apokalipsy. Ale jednak nie mam serca na przykład do zombie-filmów. Prawdę mówiąc, jedyny, który mi się podobał z tej konwencji, to Wysyp żywych trupów. Cała reszta jest albo głupia, albo fuj. Najczęściej jedno i drugie. Tutaj po raz pierwszy miałam zmierzyć się z zombiakową literaturą.

Młoda bohaterka i narratorka zarazem, Karolina, opowiada swoją historię – historię wrocławianki, która przeżyła zombie apokalipsę siedząc zabarykadowana we własnym mieszkaniu na siódmym piętrze. To znaczy – w ten sposób przeżyła parę pierwszych dni apokalipsy. Potem okazało się, że trzeba wyjść uzupełnić zapasy… i wraz ze spotkaniem Radka wszystko się zmieniło. Nie, to tylko brzmi jak tanie romansidło, spokojnie.

Mam z tą książką mały kłopot. Z jednej strony mamy te zombiaki: dość klasyczne, zarażające przez krew, głupie i niezbyt mobilne, ale występujące w zastraszających ilościach. Z drugiej – ludzi. Tych, którzy przeżyli. Naturalnie to na nich koncentruje się opowieść, a żywe trupy są tłem, falą zalewającą bohaterów ze wszystkich stron. Ten efekt ogólnie wyszedł bardzo fajnie. Jest wrażenie oddzielenia przez zombie od reszty świata, jest poczucie zagrożenia, no bo one są dosłownie wszędzie – jest też kilka normalnych trupów, w razie gdyby czytelnik nie był przekonany, że zombie bywają niebezpieczne. Ale to wrażenie od czasu do czasu się załamuje pod ciężarem absurdów – z rodzaju tych, które stanowią chyba odwieczną bolączkę historii o zombie apokalipsie. Na przykład: one są powolne. Tak bardzo powolne! Jakim cudem niby zdołały się rozmnożyć do tego stopnia, żeby w ogóle być zagrożeniem? Skoro jedna osoba (zgoda, osoba dość wyjątkowa na tle innych bohaterów, ale wciąż jedna!) przechodzi przez całe hordy zombie jakby szła na grzyby, nie uświadamiając sobie w ogóle, że ktokolwiek może mieć z nimi problem (z zombiakami, nie z grzybami), to ja się zaczynam zastanawiać: a wojsko? A jakiekolwiek inne służby wyszkolone do tego, żeby przerabiać potencjalnego wroga w mielonkę? Wszyscy byli na jakimś kolektywnym L4, kiedy akurat wybuchała zaraza, że nasi martwi przyjaciele tak się namnożyli? To okropnie zgrzyta. Człowiek czyta i zastanawia się „hej, ale jakim cudem do tego w ogóle doszło?”. Przez naprawdę długi czas lekturze towarzyszy mimo wszystko nadzieja. Bo tu i ówdzie pojawiają się sugestie, że aha!, są jakieś haczyki, za tym wszystkim stoi jakiś potężny twist. Ale nagle natknęłam się na epilog, pustą stronę, a potem już tylko okładka – i zostałam sama, bez długo wyczekiwanego twista. Siedziałam i się zastanawiałam: „Ej, ale co z tymi wszystkimi wzmiankami później się dowiedziałam czy inne tak bardzo się myliliśmy? To już?!” – bo powieść się urywa. To znaczy samo w sobie zakończenie jest ładne i zgrabne, ale urwane w kontekście moich oczekiwań.
Jak wspomniałam, to jest NaNoPowieść. Ja od razu zaczynam się zastanawiać, czy nie było tak, że plan co prawda Autorka miała, ale w pędzie jakoś go nie do końca zrealizowała, może częściowo zarzuciła. Podobną wątpliwość miałam ze wstydliwym epizodem z samochodem. W mojej głowie zaświeciła lampka: „bohaterowie nie pomyśleli? Czy autorka?” Wiem, że to się w NaNo zdarza. A szkoda, bo solidny, wyjaśniający nieco twist fabularny byłby świetnym kopem na zakończenie najzwyczajniej w świecie fajnej, wciągającej nawalanki z zombiakami.
No tak – bo abstrahując od tego mojego marudzenia tam wyżej, Po moim trupie jest po prostu świetnym czytadłem z całym wachlarzem wyrazistych i różnorodnych postaci, z podejmowaniem bardziej lub mniej mądrych decyzji i z chlapiącymi zombie-flakami. Wciąga się ten tekst błyskawicznie, a dodatkowym plusem dla mnie jest osadzenie akcji we Wrocławiu – czyli u nas, w Polsce, na naszym podwórku. Przypuszczam, że czytelnik z Wrocławia miałby jeszcze więcej radochy, mogąc właściwie samemu podążać śladem bohaterów.

Ach, skoro wspomniałam o różnorodnych postaciach: w większości bohaterowie są fajni. Sebastian totalnie kupił mnie recytowaniem jednej z katylinarek, które tak bardzo uwielbiam. Czarek był doskonały z tym swoim natchnionym poetyckim Wielkim Planem. I tak dalej. Najsłabszym ogniwem okazała się… Karolina. Wkurzała mnie właściwie od samego początku. Mam niską tolerancję na takie zagęszczenie przekazu „Co wy wiecie o życiu, ja byłam w Afryce, biczyz!” w jednej powieści. W którymś momencie na widok słowa „Afryka” miałam ochotę strzelać. Potem się to uspokoiło, więc doszłam do wniosku, że albo ja się uodporniłam, albo to był taki zamysł, żeby stworzyć wyrazistą postać. Może i wkurwiającą, ale wyrazistą. Tyle tylko, że Karolina jest tak naprawdę mocno mdła. Ok, jest twarda i była w Afryce, ale tak poza tym…? Ma sporo szczęścia. Ale czy ma jakieś pasje, jak choćby Czarek i Radek? Nie zauważyłam. Fakt, narratorka opowiada czytelnikowi historię tego, jak przeżyła zombie apokalipsę, a to nie daje wielu sytuacji sprzyjających wyznaniom, że tak w ogóle, to uwielbia haftować sowy. Ale ja po prostu nie czułam z Karoliną totalnie żadnej więzi. Powieść wciągnęła mnie ze względu na całą resztę postaci, ale nie na nią – co równie dobrze może wynikać z, zawsze przecież kulawej, kwestii gustu.

Prawdę mówiąc, kiedy zaczynałam czytać Po moim trupie, moja główna obawa dotyczyła redakcji i korekty tekstu. Tymczasem spotkało mnie tu szalenie miła niespodzianka – oprócz paru literówek i jednego czy dwóch powtórzeń, to jest naprawdę dobrze napisane. Co bardziej niepokojące: całościowo nie stoi wcale niżej od tekstów, które serwują nam za ciężkie pieniądze „poważne wydawnictwa”. W dodatku autorka ewidentnie nie ma problemów z ubieraniem myśli w słowa, bo pojawiają się świetne frazy, budujące sceny, które zapadają w pamięci. Mimo że to „tylko” NaNoPowieść o zombiakach.

Co ja tu jeszcze mogę rzec? Powieści takie jak ta uświadamiają człowiekowi kilka rzeczy: 
  • z akcji typu NaNoWriMo może wyniknąć coś dobrego (ot, np. fajna powieść do poduszki),
  • powieść pisana w miesiąc wcale nie musi ssać, tak jak to mogłoby się wydawać,
  • mamy ludzi, którzy piszą fajnie i niegłupio, teraz tylko świat musi o nich usłyszeć.
Mam szczerą nadzieję, że będę miała okazję przeczytać jeszcze wiele NaNoPowieści, a także jeszcze jakiś inny dłuższy tekst Magdaleny Owczarek. Przedtem czytałam tylko jedno jej opowiadanie, które – co tu kryć – nie przypadło mi do gustu. Zwalam to na obcą mi tematykę. Tutaj sprawa miała się inaczej i poza dwoma głównymi zarzutami (ucięte zakończenie i wzbudzająca moją niechęć Karolina) powieść Po moim trupie wspominam bardzo, bardzo dobrze. Uznaję pierwsze literackie spotkanie z zombiakami za udane. 




Drgawki w końcu ustały; obserwowałam, jak powoli zbiera się znowu do kupy, wspiera o krawędzie łóżka, podgina kolana, próbuje unieść głowę. Przypominało to trochę próby odzyskania równowagi po mocnym uderzeniu w głowę: szybki restart funkcji motorycznych i kompletne przeklasowanie błędnika.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...