czwartek, 28 czerwca 2012

Fraa w czytelni (30) - "Conan i pradawni bogowie"


Conan i pradawni bogowie - okładka


  • Autor: Robert E. Howard
  • Tytuł: Conan i pradawni bogowie
  • Tytuł oryginału: The Coming of Conan the Cimmerian
  • Tłumaczenie: Tomasz Nowak
  • Miejsce i rok wydania: Poznań 2011
  • Wydawca: Rebis


Conana zna każdy. A jak ktoś nie zna, to niech się do tego nie przyznaje. Śmiem jednak przypuszczać, że spora część osób zna go głównie z kreacji Arnolda Schwarzeneggera, który z niezachwianym spokojem opowiadał, że najważniejsze w życiu jest miażdżenie wrogów, oglądanie ich na kolanach i słuchanie lamentowania ich kobiet. Ba – do niedawna sama znałam tylko tę wersję. Do sięgnięcia po literacki pierwowzór skłoniły mnie dwie rzeczy: ukazanie się w 2011 roku pierwszego tomu zebranej twórczości Roberta E. Howarda po polsku, a także nowa filmowa wersja przygód barbarzyńcy z Cimmerii, która mnie mierzi, ale postanowiłam nie oglądać, dopóki nie przeczytam.
I jakkolwiek nadal podchodzę do Nispelowego filmu jak pies do jeża, to już w tej chwili jestem reżyserowi i obsadzie niezmiernie wdzięczna, no bo w końcu gdyby nie oni, nie wiem kiedy zapoznałabym się z twórczością Howarda. A muszę powiedzieć jedno: Conan i pradawni bogowie to zbiór ze wszech miar rewelacyjny.

Tak jak w Lawinii, w przypadku Conana również zastosowałam metodę kolorowych zakładek. Patrząc na nie, sterczące teraz ze wszystkich stron książki, widzę pewną prawidłowość: na początku przeważają różowe (czyli te „nie podoba mi się”) – i owszem, moje pierwsze odczucia przy lekturze nie były zbyt pochlebne. Jeśli istnieje jakakolwiek granica ostentacyjnego wciskania czytelnikowi rozepchanego marysuizmu, Robert Ervin Howard przekroczył ją dawno temu i poleciał tak daleko, że ta linia zniknęła mu gdzieś za horyzontem. To samo dotyczy stosownie patetycznego języka (choć tu, oczywiście, nie mogę ręczyć za tłumaczenie).
A jednak im dalej w las… znaczy im bardziej zagłębiałam się w lekturze, tym mniej było różowych karteczek, a jak grzyby po deszczu zaczęły wyskakiwać karteczki żółte (czyli te „podoba mi się”). Do tego stopnia, że pod koniec są wyłącznie takie. Dość szybko przyzwyczaiłam się do języka, który bardzo wyraźnie skojarzył mi się ze stylem Lovecrafta (a chyba nie raz już podkreślałam, że uwielbiam pełen bluźnierczych, momentami wręcz absurdalnie przesadzonych ornamentów język tego autora). Coś na kształt stałych epitetów zaczęło mnie niezmiernie bawić: nasz dzielny Conan niezmiennie jest „mocarny” (swoją drogą, uwielbiam brzmienie tego słowa – mocarny…), wszystkie kobiety w jego otoczeniu zaś są „gibkie”. Udzieliły mi się też wszystkie zwierzęce porównania, w których Howard najwyraźniej się lubował. Conan najczęściej jest jak wilk (szczególnie na początku), lew i tygrys. W końcowych opowiadaniach pojawia się też pantera, ale tu trzeba zaznaczyć, że przedtem pantery były zastrzeżone raczej dla tych gibkich kobiet.
Oprócz bycia dzikim, mocarnym, wilczo-lwio-tygrysim barbarzyńcą, Conan jest też czułym kochankiem, skromnym królem, niepokonanym piratem, hersztem Kozaków, a damy ratowane z opresji można już liczyć w ilościach hurtowych.
Te wszystkie damy to w ogóle osobna rzecz: książka jest naszpikowana gołymi babami. Niemal w każdym opowiadaniu ta gibka piękność, delikatna, choć nierzadko nad podziw silna, o białej, gładkiej skórze, kształtnych piersiach i spływających falami włosach, prędzej czy później się rozbiera. To znaczy nierzadko jest rozebrana już na starcie. W najlepszym razie odziana tylko w rozdartą koszulę (no bo porwana przez jakichś zbirów, którzy naturalnie ją sponiewierali) albo przepaskę na biodrach.
I choć brzmi to strasznie, czyta się to naprawdę świetnie. Howard jest w tym wszystkim bardzo konsekwentny, toteż w końcu czytelnik daje się wkręcić w ten dziwaczny klimat, barbarzyńsko-Lovecraftowski.
Tu muszę dodać, że szczególnie nastrój Samotnika z Providence poczułam przy lekturze opowiadania Wieża Słonia, gdzie po raz pierwszy tak wyraźnie pojawił się wątek owych pradawnych bogów – i to bardzo konkretnie bogów, a nie jakichś wężowatych stworów, których przeznaczeniem jest bycie poszatkowanymi przez Conana.
Jedno, co w języku Howarda mnie drażniło, to zastępowanie słowa „krew” koszmarkami typu „czerwona ciecz” czy „czerwony płyn”. Blah. Brzmi koszmarnie i zupełnie nie przystaje do całego stylu.

Obok niesamowitego, wyrazistego klimatu i świetnych bohaterów, którzy – mimo przerysowania – wcale nie są (w szczególności sam Conan, który jako barbarzyńca odznacza się choćby prymitywną zabobonnością, obcą bohaterom cywilizowanym) tekturowi, ogromnym atutem opowiadań jest w ogóle sam świat wykreowany przez Howarda.
Czytelnik nie ma do czynienia z jakimś zupełnie z pupki wziętym settingiem fantasy. Autor stworzył raczej coś w rodzaju historii alternatywnej: to tak naprawdę nasz świat, tyle że w epoce, która gdzieś zaginęła w ludzkiej świadomości. W Dodatkach zresztą jest bardzo fajny tekst, czyli Epoka hyboryjska. Można prześledzić historię od zarania dziejów do czasów powszechnie znanych, a więc przejście od pradawnych, zapomnianych plemion do ludów takich jak Brytowie, Gallowie, Egipcjanie i tak dalej. W poszczególnych opowiadaniach świetnie czuć tę ich przyszłą przynależność. Choć nie jest to napisane wprost, czytelnik od razu czuje, że Stygijczycy będą Egipcjanami, tak samo przyszłość ludów zamieszkujących Argos czy Corinthię nie pozostawia wątpliwości. Co mnie osobiście ucieszyło, Cimmeryjczycy mieli ostatecznie przekształcić się w Scytów, do których mam szczególną słabość. Nazwy ledwo tylko inspirowane tymi prawdziwymi mieszają się u Howarda z całkowicie historycznymi, tak więc gdzieś wśród Cimmeryjczyków czy Stygijczyków (Stygia, nota bene, leży nad rzeką Styx, zwaną czasem Nilem) pojawiają się choćby Piktowie czy Hyperborejczycy.
Epoka hyboryjska jest pełna wojen, migracji ludów, mieszania się jednych nacji z innymi, wyrastania i upadania imperiów – a wszystko to wydaje się równie realistyczne, co zwykły zarys historii starożytnej. Dzięki temu łatwo zatopić się w Howardowym świecie i wyobrazić sobie omawiane plemiona czy miasta, przy czym autor nie musiał już wdawać się w bardzo drobiazgowe opisy.

I jeszcze jedna zaleta zbioru, o której nie wolno zapomnieć: chronologia. A właściwie jej brak.
Opowiadania zostały ułożone w takiej kolejności, w jakiej Howard je pisał – a on pisał je nie po kolei, jak zresztą możemy przeczytać w przedmowie: miało to raczej przypominać knajpiane opowiastki, gdzie gawędziarz przypomina sobie wyrywkowo raz epizod z dalszej, raz z bliższej przyszłości, nie dbając o chronologię. Podobało mi się to z tego względu, że czyniło każde kolejne opowiadanie nieprzewidywalnym. W dodatku jest coś fajnego w takim składaniu sobie życiorysu Cimmeryjczyka z rozrzuconych elementów – jak biograficzna układanka.

Tak mniej-więcej przedstawia się zbiór Conan i pradawni bogowie. Opowiadania są różnorodne, choć na samym początku wydawało mi się, że powtarza się pewien schemat – może i się powtórzył w dwóch czy trzech tekstach, później jednak jest coraz lepiej. Wiele spostrzeżeń czy w ogóle słów tytułowego bohatera (Conana, a nie pradawnego boga) można sobie wynotowywać jako złote myśli, bo są po prostu przecudne. Czasem piękne w swojej prostocie, czasem z kolei trzepiące po głowie jako coś niby wiadomego wszystkim, ale przecież tak świetnie ujętego w słowa.
Polecam. Bardzo. I ode mnie 9/10, bo zaiste – to jest rewelacja. Może nie jest tak, że nie daje zasnąć po nocach i męczy człowieka kilka dni po przeczytaniu, ale i tak jest świetne.







Cimmeryjczyk rozejrzał się dookoła, zmieszany rykiem kpiącego śmiechu, jaki powitał tę uwagę. On sam nie widział w niej nic szczególnie zabawnego, a zbyt mało jeszcze stykał się z cywilizacją, by pojąć jej grubiaństwo. Ludzie cywilizowani są bardziej grubiańscy od barbarzyńców, ponieważ wiedzą, że ich chamstwo nie rozszczepi ich czaszki. Z reguły.

poniedziałek, 11 czerwca 2012

ZaFraapowana filmami (62) - "Maczeta"


Maczeta - plakat

Cóż, może nie jestem szczególnie na bieżąco z kinem, ale lepiej późno niż później, czyż nie? Oto więc wreszcie obejrzałam film Maczeta z 2010 roku w reżyserii Roberta Rodrigueza - film, do którego śliniłam się, kiedy tylko zobaczyłam pierwszy trailer – ba, jeszcze wtedy, kiedy był to trailer najzupełniej fikcyjny. I cieszę się niezmiernie, że najwyraźniej nie byłam w tym odosobniona, skoro z czegoś, co pierwotnie było tylko żartem, wykluł się prawdziwy film.
Jak by go tu określić…? Cóż, większej części ludzkości powinno wystarczyć „to kwintesencja rodriguezowatości”. Ale dla tego odsetka, który chce więcej informacji, piszę: wyobraźcie sobie Państwo wielkiego Meksykańca o koszmarnie zakazanej mordzie. Już? To teraz zróbcie tak, żeby był trzykrotnie bardziej szpetny. I nałóżcie na to jeszcze nieco blizn. Dajcie mu maczetę do ręki i wypuśćcie go na teksańsko-meksykańskie pogranicze.
Nie no, oczywiście to nie jest do końca tak. Maczeta ma fabułę. Podobno. Przewinęło się coś o odróżnieniu prawa od sprawiedliwości, o walce z systemem, o miłości do rodziny i zemście. Ale chyba nikt nie ma wątpliwości. Chodzi o solidną rozwałkę w wykonaniu szpetnego Meksykańca. Toteż nawet nie bardzo potrafię przyczepić się do tego, że fabuła naciągana i że wątki idiotyczne. Przecież to Rodriguez, c’mon.
Toteż jedyne, o czym można mówić, kiedy rozprawia się na temat Maczety, to bohaterowie.
Wielki, szpetny nożownik z Meksyku (Danny Trejo) – jest wielki i szpetny. Raczej małomówny, z kamienną twarzą. Nie pisze sms-ów. Jeśli się nie mylę i dobrze liczę, wydupczył cztery panienki, które pojawiły się w filmie. Choć, oczywiście, nie mogę być pewna pielęgniarek, które być może znacznie podniosłyby tę statystykę. Maczeta w każdym razie uskutecznia coś w rodzaju „zbierz je wszystkie”. Ale wbrew pozorom, to wcale nie on wzbudzał moje największe zainteresowanie w całym filmie.
Kadr z filmu Maczeta (Maczeta)
Przede wszystkim mamy senatora McLauglina (Robert De Niro). Nie powinno nikogo dziwić, jeśli stwierdzę, że był doskonały. Na litość bogów, przecież to De Niro! Nie sądzę, żeby specjalnie się wysilił przy tej postaci, to nie jest jakaś wirtuozeria zdolności aktorskich ani poświęcenia dla dobra roli. Mam wrażenie, że to była po prostu zabawa, niemniej efekt jest bardzo zadowalający, a senatora nie da się nie lubić. Ba! Sama bym na niego głosowała, gdybym miała taką możliwość.
Michaela Bootha (Jeff Fahey), chyba najważniejszego negatywnego bohatera, nie lubiłam za to w ogóle, choć nie mogę mu odmówić wyrazistości. Chyba po prostu kłamliwych, chciwych sukinkotów mam już pewien przesyt. Wolę postacie z jakąś konkretną ideologią, takich jak nacjonalista senator albo jego popychle, Von Jackson (Don Johnson), który pilnuje granicy przed nielegalnymi imigrantami. Bohater, któremu chodzi o pieniądze, jest – co tu dużo gadać – dość nudny. Dlatego chociaż było go najwięcej, to bez porównania silniej moją uwagę przyciągnął ot, chociażby taki Osiris (Tom Savini) – no dobrze, ten to akurat też dlatego, że i w Od zmierzchu do świtu mnie urzekł.
Warto wspomnieć o jeszcze jednej postaci, przydupasie Vona (Billy Blair) – a warto o nim pamiętać, bo jest fajny. Nawet jeśli głównie wymiotuje, to i tak wypadł fajnie, wyraziście. No dobrze, częściowo pewnie dzięki brodzie zaplecionej w warkocz. Ale ładnie wypadła jego przemiana z początkowego frajera w następcę Vona. Gdyby w istocie pojawiła się kontynuacja, czyli Machete Kills, byłoby super, gdyby się tam pojawił.

Kadr z filmu Maczeta
(od lewej: Michael Booth, John McLaughlin)
Wracając jeszcze do Osirisa i jego poprzednich ról: w ogóle liczba znajomych twarzy, jakie przewinęły się przez Maczetę, to zupełnie oddzielny rozdział. Praktycznie ktokolwiek się pojawił, można było obstawiać, że już się go widziało… Jak nie u Rodrigueza, to u Tarantino. No, abstrahuję tu od Stevena Seagala (Torrez) i De Niro, ma się rozumieć. Pierwsze popychle Bootha (Shea Whigham) to nikt inny, jak Elias z Boardwalk Empire. O Osirisie już wspomniałam. Pojawia się, oczywiście, znany i lubiany polewacz szczynowatego Chango z Desperado, tutaj noszący koloratkę jako ojciec Cortez (Cheech Marin). Jessica Alba, czyli agentka Sartana Rivera, to Nancy z Sin City. I tak dalej. Jeśli już jestem przy Maczetowych kobietach, to zatrzymam się tu na moment.
Kobiet przewija się w filmie całkiem sporo, oczywiście wszystkie są zabójczo piękne i śmiertelnie niebezpieczne. Inne nie mają prawa bytu w uniwersum Rodrigueza. Co prawda Rivera jakoś mnie nie przekonywała, ale Luz (Michelle Rodriguez) już dawała radę. Wpasowała się w rolę meksykańskiej heroiny całkiem nieźle. Choć zaczynam się poważnie zastanawiać, czy wydłubanie kobiecie oka to jakiś Rodriguezowo-Tarantinowy fetysz czy co, niemniej laska była całkiem-całkiem. Boleję za to, że wycięto z filmu McCoy (Rose McGowan, która – tak swoją drogą – pojawiła się w obu częściach cyklu Grindhouse). To znaczy z jednej strony dobrze, bo wycięcie jej oznaczało chyba też wycięcie zupełnie idiotycznego wątku siostry bliźniaczki Sartany, ale trochę żalu pozostało. McCoy stanowiłaby całkiem sympatyczne dopełnienie dla Osirisa, a ustrzelenie Luzowego oka w jej wykonaniu było bez porównania fajniejsze, niż to, co zaserwowano widzowi w ostatecznej wersji filmu.

Kadr z filmu Maczeta
(od lewej: wymiotujący przydupas oraz Von)
I tu można przejść do kolejnego tematu, czyli do rozwałki.
Po pierwsze: znów stało się to, na co narzekałam po obejrzeniu Planet Terror: że zostałam oszukana. Głównym motywem, pojawiającym się w zwiastunach produkcji o zombiakach była laska z giwerą zamiast nogi. Tymczasem w samym filmie ten element pojawia się pod sam zdechły koniec. Nie było więc dwugodzinnej masakry za pomocą Nogi Gatlinga. Tak samo tutaj, w Maczecie, po plakacie spodziewałam się, nazwijmy to, innych proporcji. Na plakacie dostaliśmy zakonnicę z giwerą, jednooką Meksykankę w lateksowym bikini, Seagala z kataną… No tak, ale to oszukaństwo. To znaczy te wszystkie elementy się pojawiają – ale na krótko, gdzieś pod sam koniec. Szczególnie ta zakonnica, córka Bootha, April… w tej roli: Lindsay Lohan. W ogóle jej nie kupuję. Cała jej rola to najpierw naćpanie się, potem nawalenie, nagranie pornola z Maczetą i… no i ten epizodzik z giwerą pod koniec. Słabe. Zupełnie nie przekonała mnie ta cała metamorfoza April.
Po drugie: kolejność zdarzeń. Na serio, ale co jeszcze film może mi zaoferować, kiedy w jednej z pierwszych scen szpetny Meksykaniec wyskakuje przez okno na jelicie innego gościa? Najlepszą scenę wykorzystali na samym początku, więc późniejsze wbijanie obcasów w twarz, siekanie coraz dłuższymi maczetami czy szatkowanie kosiarką naprawdę nie robi już wrażenia. Tym bardziej, że akurat motyw dźgania przeciwnika obcasami jest bardzo, bardzo, bardzo ograny. Właściwie wydaje mi się, że szpilki do niczego innego nie służą, jak tylko do poniewierania ewentualnych napastników.

Właściwie dużo więcej nie można tu już powiedzieć. To Rodriguez. Cieszę się, że obejrzałam ten film. Meksykański superbohater, jednooka Meksykanka, la revolution, dużo krwi i flaków, odcinane głowy i takie tam. Maczeta podobał mi się bez porównania bardziej od Planet Terror, było zdecydowanie więcej radosnej rozwałki, w starym dobrym stylu Desperado. Chociaż jeśli mam być tak całkiem szczera, to zdecydowanie wolę Danny’ego Trejo w rolach drugoplanowych czy wręcz epizodycznych, niż tytułowej. Facet jest trochę jak Jay i Cichy Bob – na pierwszym planie ofkoz też jest w porządku, ale naprawdę się go uwielbia, kiedy pojawia się tylko przez moment.
A film dostaje ode mnie 7/10, czyli rzecz jest dobra. To rozrywka. Po prostu solidna, odmóżdżająca rozrywka. I przepraszam za chaos w notce - w tle leci sto pięćdziesiąty piąty odcinek Dlaczego ja?, trochę trudno się skoncentrować...







– It's not safe for you to be here.
– I'm not looking for "safe".
– No, I mean it's not safe for me for you to be here! I absolve you of all your sins. Now, get the fuck out!

niedziela, 10 czerwca 2012

ZaFraapowana filmami (61) - "1920: Bitwa Warszawska"


1920: Bitwa Warszawska - plakat

Czyli maratonu słabego kina ciąg dalszy.
Nie, wcale nie zamierzam jakoś straszliwie wyżywać się na filmie Jerzego Hoffmana z 2011 roku. To znaczy nie bardziej, niż to będzie niezbędne. Przecież nikt chyba nie oczekuje cudów, czyż nie?
Od początku: kompozycja – jakoś tam – jest przemyślana. Chyba. Chociaż to polski film, więc nie wykluczam, że przypadkiem tak im się zrobiło. Otóż jest sobie Jan Krynicki (Borys „Występuję-Wszędzie-Gdzie-Się-Da” Szyc) i on ma kobitkę, Olę (Natasza Urbańska). Żyją sobie radośnie, ona śpiewa i macha nogami, on jest oficerem wojskowym. W tej uroczej sielance Jasiek oświadcza się Oleńce, ale nagle bam! Musi iść na wojnę. Czternaście razy pokaże nam się wizualizacja Oleńki, jak to jej oblubieniec pada przebity bagnetem, a kiedy już na pewno i na sto procent poczujemy dramatyzm sytuacji, wątek się rozdwaja: no bo on na tej wojnie, a ona w Warszawie. Rozdwajają się, by pod koniec się nazad do kupy zebrać. I to właśnie ten element, to rozdzielenie i złączenie głównego wątku, wydaje mi się, świadczy o jakimś pomyśle na kompozycję. Zgoda, pomyśle ogranym do bólu, ale jednak. Inna sprawa, że tutaj co najmniej jeden z tych wątków jest niemożebnie idiotyczny, oba zaś są fatalnie zrealizowane. A w tle tego wszystkiego przewija się element Wielkiej Polityki – również spartaczony, ale o tym później.

Wątek Oleńki: zacznijmy od tego, że ona sama jest zupełnie nieprzekonująca. Jakaś taka… nie czułam w niej początku lat dwudziestych. Nie wiem, czy była to kwestia makijażu, czy czegoś innego, po prostu dla mnie ta babeczka, mimo że czasem nosiła czapki wyglądające jak te z początku wieku, sprawiała całkowicie współczesne wrażenie. Szkoda, bo przynajmniej, skoro cała reszta jest do bani, to widz mógłby poczuć ten 1920 rok.
Dalej: większość scen z udziałem Oli jest z dupy wzięta. No na serio. Strzelają, chodzą, a tu nagle laska merda łydką i skacze po krześle. I kompletnie nic z tego nie wynika, więc potem widz przenosi się znów do Jana. A Oleńka była chyba tylko po to, żeby nie zapomnieć, że ona w ogóle występuje w tym filmie. Znaczy oczywiście jest też wątek z kapitanem Kostrzewą (Jerzy Bończak), ale to kolejny element, z którego nie wynika zupełnie nic. I który jest bardzo, bardzo banalny i ograny.
Patrz! Bocian! Jak on żyje, to znaczy, że my też możemy.
Bocian, bociuś!
 

Kadr z filmu 1920: Bitwa Warszawska
(od lewej: Piłsudski i Wieniawa)
Nie żeby moment, w którym Oleńka zrzuca kiecę i w te pędy wdziewa mundur, by na froncie szukać oblubieńca, był jakkolwiek bardziej oryginalny. Oczywiście nasza śpiewaczka zawsze będzie wyglądać nienagannie, w skrojonym na miarę, damskim mundurze, ze ślicznie ułożoną fryzurą, w makijażu – ale dla zaznaczenia ogromu jej poświęcenia i jej odwagi, tu i ówdzie ma buźkę usmarowaną czymś czarnym.
Wątek Jana: mogłoby to być trochę jak w Barrym Lyndonie albo w Little Big Man, ale najwyraźniej twórcy bali się, że przecież polskiego ułana nie można pokazać w wątpliwie pozytywnym świetle, więc wyszło jak wyszło. Bohaterem miota z oddziału do oddziału, ale jednocześnie nie pojawia się nawet sugestia pytania, w co właściwie wierzy Jan, czy w ogóle w cokolwiek, które poglądy są mu bliskie. Szansa, jaką dał bohaterowi scenariusz, została całkowicie zignorowana i zmarnowana.
Swoją drogą, wciąż nie rozumiem, czemu tak namiętnie wciska się wszędzie Szyca. To znaczy ja wiem, nie mamy wielu aktorów w wieku przedemerytalnym, ale mimo wszystko może znalazłaby się chociaż jedna czy dwie twarze, żeby wymieniać z Szycem? Zrozumiałabym jeszcze, gdyby był oszałamiająco świetnym aktorem. Nie mówię, że jest specjalnie zły. Jest po prostu przeciętny, a przez to pojawianie się w niemal każdej rodzimej produkcji filmowej, wywołuje już tylko agresję.
Niemniej to właśnie przy okazji wątku Janka pojawił się jedyny bohater, którego polubiłam: czekista Bykowski (Adam Ferency). Najpewniej to zasługa aktora, niemniej gdybym miała mówić, z kim sympatyzowałam w całym filmie, to – przykro mi – właśnie z komunistami, właśnie przez Bykowskiego. Najbardziej wyrazista postać z całego filmu.

I te spinki... Tylko dzięki nim nie spada mi czapka,
ale strasznie rypie mnie od nich czerep.
Kadr z filmu 1920: Bitwa Warszawska
(od lewej: Jan Krynicki i sotnik Kryszkin)
Abstrahując od dwóch głównych wątków: film ma i inne wady. Moim prywatnym, największym rozczarowaniem, był Piłsudski (Daniel Olbrychski). Prawdę mówiąc, wiązałam z nim wszystkie nadzieje co do tego filmu. Olbrychskiego bardzo lubię i zawsze sympatyzuję z postaciami przez niego granymi. Tutaj jednak marszałek wypadł po prostu… nijako. Jakby Olbrychskiemu nie chciało się grać, jakby robił to „na kolanie”. To znaczy ja rozumiem, że przy tak sztucznych dialogach, jakie serwował scenariusz, trudno dokonać cudu, ale nie wierzę, że ten aktor by nie potrafił. Jestem więc smutna i zawiedziona.
Jak wspomniałam, dialogi są koszmarnie sztuczne, jak pisane przez nastolatka piszącego właśnie swoją powieść życia. Patos, przegadanie, banały.
Problem banałów dotyczy zresztą nie tylko dialogów: cały film jest jednym, gigantycznym banałem, w dodatku boleśnie tendencyjnym. Dzielni i śliczni Polacy (no i Polki, ma się rozumieć), cuchnący, brudni czekiści, jeszcze brudniejsi i pokrzywdzeni Ukraińcy – wszyscy bohaterowie są idealnie wpasowani w te (stereo)typy. Scenariusz to takie połączenie czegoś, co nie dorosło do pięt ani Barry’emu Lyndonowi (owszem, nie lubiłam w tym filmie głównego bohatera, koszmarnie go nie lubiłam – ale przynajmniej go pamiętam!), ani nawet głupiemu Four Feathers, choć z tego ostatniego ma sporo naleciałości. Nie stawia żadnych pytań, nie pokazuje niczego nowego. Film z gatunku „szkoły pójdą”, choć przecież nie Wajdy.
Jestem zajebisty i doskonale o tym wiem.
Kadr z filmu 1920: Bitwa Warszawska (Bykowski)
Ach, no i fatalne, zupełnie fatalne sceny batalistyczne. Trochę jak w Troi.
Dodatkowo odpadłam przy rozszyfrowaniu rozkazów bolszewickich: dwaj panowie szyfranci, pokazani jako tacy super genialni i błyskotliwi, że prawie jasnowidze, zawstydzili dowódcę i wszystkich kolegów po fachu, bo rozgryźli… szyfr Cezara? Na serio? I musieli tłumaczyć szefowi, co to takiego i na czym polega? Najprostszy z szyfrów? Przepraszam, ale to nie Samuel i Anatol (Wojciech Solarz i Piotr Głowacki) byli genialni. To cała reszta była bandą skończonych kretynów. Choć nie przeczę, że akurat dwóch szyfrantów lubiłam zaraz po Bykowskim. I na tych trzech panach skończyła się lista bohaterów Bitwy warszawskiej, których darzyłabym jakąkolwiek sympatią.



Słówkiem podsumowania: scenariusz był banalny, przewidywalny i tendencyjny, muzyka gdzieś tam się przewijała, ale raczej słaba, sceny batalistyczne fatalne, bohaterowie tekturowi, sceny posklejane bez ładu i składu. No ale przecież tego się spodziewaliśmy, prawda? Choć nie przeczę, bawiłam się podczas oglądania świetnie. Polecam jako film do obejrzenia w towarzystwie, może być całkiem niezła komedia. W jednej z końcowych scen, w której ksiądz Skorupka (Łukasz Garlicki) powiódł lud na barykady, myślałam, że sczeznę ze śmiechu. 1/10 i żal mam tylko o Piłsudskiego.







– Jan Krynicki… Tu napisano, że mieli was rozstrzelać za komunizm. Wy partyjny?
– Nie. Ktoś mnie niesłusznie oskarżył.
– Niesłusznie? A jakie u was poglądy?
– Postępowe.

piątek, 8 czerwca 2012

ZaFraapowana filmami (60) - "Drużyna A"


Drużyna A - plakat

Wiem, wiem, nie powinnam była tego wcale oglądać. Odkąd usłyszałam po raz pierwszy o tym, że kręcą ten film, odkąd pierwszy raz zobaczyłam zwiastun – wiedziałam, że będzie zło. Ale wychowałam się na serialowej Drużynie A, obejrzenie filmu pełnometrażowego uznałam za swój obowiązek.
Film z 2010 roku w reżyserii Joe Carnahana (ciągle nie przechodzi mi przez klawiaturę używanie tytułu w odniesieniu do tej produkcji…) to dowód na to, że naprawdę nie do wszystkiego można zrobić rimejka.

Ale od początku: w stosunku do serialu, film jest czymś w rodzaju prequela – bohaterowie dopiero się poznają, przed nimi lata wspólnych akcji w wojsku, a także niesłuszne oskarżenie i skazanie za „przestępstwo, którego nie popełnili” (ach, któż nie pamięta czołówki serialu?), dopiero potem wezmą się za karierę najemników.
Hannibal Smith (Liam Neeson) jedzie na odsiecz porucznikowi Peckowi – „Buźce” (Bradley Cooper), który uwięziony przez jakiegoś latynoskiego badassa lada moment ma zginąć śmiercią tragiczną i gwałtowną. Tak się składa, że na wielkim, meksykańskim pustkowiu pułkownik Smith trafia akurat na sierżanta B.A. Baracusa (Quinton Jackson). Kiedy obaj zorientują się, że służyli w Rangersach, ramię w ramię (co prawda postrzelone ramię, ale B.A. jest twardy) pojadą ratować „Buźkę”. Potem jeszcze dołączy do nich kapitan H.M. Murdock (Sharlto Copley), szalony pilot, który dokona cudów za sterami śmigłowca.
A potem będą walczyć ze złem i występkiem, ganiać jakieś matryce, rozkochiwać w sobie Sosę (Jessica Biel), wkurzać agenta CIA Lyncha (Patrick Wilson) i tego typu rzeczy, słowem: ot, wydawałoby się, że kolejny głupkowaty film sensacyjny.
Sama nie wiem, nad czym się znęcać najpierw: nad idiotyzmami fabularnymi czy bohaterami? Chyba zacznę jednak od bohaterów.

Kadr z filmu Drużyna A
(od lewej: "Buźka", Murdock, Hannibal oraz B.A.)
Nowa obsada najzwyczajniej w świecie nie daje rady. Po pierwsze, bądźmy szczerzy:  jest tylko jeden B.A. Baracus i jest nim Mr. T. Nie wystarczy być czarnym, napakowanym wrestlerem, żeby dobrze odegrać tę rolę. Pech chciał, że serialowy B.A. stał się absolutnym hitem, ikoną na co najmniej dwadzieścia lat i próba zastąpienia Mr. T kimkolwiek innym była z góry skazana na porażkę. Próby nadania bohaterowi głębi przez jakieś brednie o Ghandim – jeszcze bardziej. To po prostu nie był B.A. Baracus, tylko jakiś emujący Murzyn. No i co się stało z tym złotem, którym obwieszał się B.A.? Kryzys go dopadł czy co?
Liam Neeson, jakkolwiek sam w sobie jest porządku, tu się nie sprawdził. Zabrakło mu humoru i lekkości pułkownika Smitha. Był zwykłym, zupełnie nieciekawym amerykańskim żołnierzem, którego los jest widzowi najzupełniej obojętny. Podobnie miała się sprawa z „Buźką” granym przez Coopera – niby gdzieś tam pojawiła się próba pokazania, że to podrywacz, ale postać i tak wypadła mdło. Poza tym ksywkę miał zupełnie od czapy, ponieważ wiele o nim można było powiedzieć, ale nie był to znany miłośnikom serialu koleżka o ślicznej, uśmiechniętej – no właśnie – buźce. Po prostu kolejny nieciekawy typ.
Nie ukrywam, że najbardziej mnie bolało to, co stało się z Murdockiem, moim niekwestionowanym faworytem z serialu i jednym z pierwszych tróloffów (obok Włóczykija, ma się rozumieć). Kiedy Fraa była zaledwie malutką kawiarką, zaśmiewała się do łez z wariactw pilota, założyciela Frontu Wyzwolenia Piłeczek Golfowych, właściciela niewidzialnego psa i ofiary nieustannych ataków Baracusa, który uważał Murdocka za skończonego kretyna. No jasne, kiedy parę miesięcy temu obejrzałam sobie parę odcinków Drużyny A, zauważyłam, że to wszystko było bardzo infantylne i naiwne, niemniej jednak było w tym przynajmniej konsekwentne. Murdock z filmu pełnometrażowego gibie się między postacią tworzoną „na serio”, a tamtym wariatem, przez co jakkolwiek by na niego spojrzeć, wypada nieprzekonująco.
Ale to właśnie ta przypadłość, ten brak zdecydowania, w jakiej to wszystko ma być konwencji, sprawia, że cały film nie jest po prostu jednym z wielu głupich, sensacyjnych filmów amerykańskich, ale epicko durnym i nieudanym sensacyjnym filmem amerykańskim.

Moim pierwszym przypuszczeniem podczas oglądania Drużyny A z 2010 roku (ach! Użyłam tego tytułu w odniesieniu do tego… tego czegoś! Sczeznę w piekle!), poniekąd uzasadniającym smętnych bohaterów czy nieciekawą fabułę, było, że twórcy usiłowali naiwną bajeczkę z lat osiemdziesiątych przekuć w produkcję „na poważnie”. Wymazać ten cały infantylizm i skierować film do dorosłego widza (cóż, serial sprawdzał się doskonale jako kino familijne). Ale kiedy już to ustaliłam, moim oczom ukazało się robienie świecy śmigłowcem. I moje kawiarcze uszka mi oklapły, bo już się pogubiłam, z czym właściwie mam do czynienia. A potem porwali samolot, w którym był czołg, samolot eksplodował, a oni schowali się w czołgu. I urwały im się spadochrony. Ale – hura, hura – spadli w jezioro, więc przeżyli. A celowali strzelając.
 Co jeszcze? Ach tak, pomylili paszporty… No ale oczywiście wystarczyło udawać rabina i wykazać się znajomością suahili. Najwyraźniej ich paszporty to jakaś edycja kolekcjonerska, bez zdjęć. W sumie niezła rzecz dla pań – nie narzekałyby, że nieładnie wyglądają na fotografiach.
No i patriotyzm! Piszę to ja, która – jak zapewne wiele razy już wspominałam – lubię amerykański, prosty i oczojebliwy patriotyzm. Ale to, co ten kijowy film zaserwował mi na samym początku, ta jakaś kuriozalna pogadanka Rangersów, to było naprawdę potężne nieporozumienie i rzygliwe przegięcie.

A zupełnie inna sprawa, że skoro już zrobili prequel, to przynajmniej mogli spróbować wyłuskać z przeszłości bohaterów coś interesującego, choćby właśnie to, co bardzo starannie zostało ominięte i skwitowane hasłem „8 lat i 80 misji później”: jak z czwórki właściwie obcych sobie ludzi stali się tą tytułową drużyną. Dlaczego na ten przykład B.A. w ogóle z nimi trzymał? Bo Murdock go karmił? Serio, na tym była oparta ta przyjaźń? Jasne, w serialu też właściwie Baracus mógłby dawno stwierdzić „Screw you guys, I’m going home”, ale – powtarzam – serial jest naiwny i głupiutki, nie oczekuję od niego realizmu i uzasadniania każdego elementu. A od filmu, który pretenduje do bycia produkcją poważną, owszem.

Dlatego o ile w serialu mnie tylko śmieszy, o tyle w pełnometrażówce mnie wkurza, kiedy widzę, jak strasznie oni wszyscy tam strzelają i wcelować nie mogą. Pewnie wszyscy kojarzą, jak w serialu Drużyna A po każdej strzelaninie i po każdym dachowaniu wszyscy bohaterowie musieli, stękając co prawda, ale stanąć na nogi, żeby pokazać, że – brońcie bogowie – nikt nie zginął. Ba, nawet młodziutką kawiarkę to śmieszyło jako aż do przesady naiwne. Cóż dopiero teraz, cóż dopiero w filmie, który chce być filmem „na serio”?
Ktoś mi powie: ej no, ale może po prostu twoje założenie było do dupy, nie przyszło ci to do głowy? To jest komedia!
No dobra. Więc w drugą stronę. Jak na nieszkodliwą, głupiutką komedię, to ma zdecydowanie za mało jaj, jest smętne i nudne, a w całym filmie naliczyłam jedną uroczą scenę (agenci przechodzący przez bramki i cudnie nonszalanckie wręczenie parasolki jakiemuś zdębiałemu ochroniarzowi) i dwa fajne teksty, które zresztą były tak fajne, że aż na następny dzień po seansie już ich nie pamiętam. Gdyby nie czapeczka Murdocka i ciągłe podkreślanie, że jest szalony, wcale bym się nie zorientowała, że to ten sympatyczny świrus z serialu.
To zła komedia i zły film sensacyjny.
To po prostu zły film. 1/10 to i tak łagodna ocena.







A w ramach buntu, zakończenie – żeby przynajmniej coś przyjemnego było – wlepiam z serialu, o.


– Uh, Murdock, what's going to happen?
– Looks like we're going to crash.
– No, what's really going to happen?
– Looks like we're going to crash and die.

czwartek, 7 czerwca 2012

Fraa w czytelni (29) - "Lawinia"


Lawinia - okładka

  • Autor: Ursula K. Le Guin
  • Tytuł: Lawinia
  • Tytuł oryginału: Lavinia
  • Tłumaczenie: Łukasz Nicpan
  • Miejsce i rok wydania: Katowice 2009
  • Wydawca: Książnica



Może to były już zaczątki mojego zboczenia, a może coś innego, ale kiedy tylko do naszych księgarń trafiła Lawinia pani Le Guin, od razu wiedziałam, że muszę to mieć – i bez zbędnej zwłoki nabyłam tę pozycję. Niestety, układ planet ciągle był niepomyślny i powieść czekała na półce trzy lata, nim w końcu po nią sięgnęłam. Wreszcie jednak lektura Lawinii jest za mną. I sama za bardzo nie potrafię odnaleźć się w tej sytuacji.
Pomysł szalenie mi się spodobał: autorka wzięła na tapetę antyczną heroinę, rzymską Helenę, o którą toczyła się wojna w Lacjum, a której Wergiliusz poświęcił bardzo mało miejsca w Eneidzie, tak jak zresztą sam Homer nie rozpisywał się na temat greckiej piękności w Iliadzie. Poza tym, nie przegapiłabym kolejnej okazji do poczytania o Turnusie, którego lubię prawie tak jak Hektora, a odwrotnie niż safandułowatego i najzupełniej fatalnego Eneasza. No i, abstrahując od detali, moje nastawienie miało postać mniej-więcej: „Antyk! Yay! Mitologia! Yay jeszcze bardziej!!” – cóż mogłoby pójść źle?

Książka właściwie od samego początku wywarła na mnie pozytywne wrażenie. Podobało mi się opisywanie obrzędów, a także perspektywa Lawinii: fajnie zostało to przedstawione – kobieta opowiada swoje losy, ale to właściwie wcale nie jej losy, bo ona nie istnieje, bo wymyślił ją poeta, z którym rozmawiała, kiedy umierał, mimo że się jeszcze nie narodził… Tak, brzmi to dziwnie, ale ten aspekt całej powieści wyszedł naprawdę świetnie. Jest taka nutka niepewności, że tak naprawdę nie wiadomo, w jakim czasie umiejscowić tę historię i czy w ogóle można w nią uwierzyć. Poeta – Wergiliusz, ma się rozumieć, chociaż to miano ani razu się nie pojawiło, a największym tropem dla czytelnika było imię „Maro” – stworzył Lawinię, a może tylko o niej opowiedział? Narratorka podkreśla, że istnieje tylko dlatego, że to on dał jej życie i nieśmiertelność. Ale z drugiej strony, nie wypełnił tego życia w żaden sposób, więc ona teraz to czyni.
Z tego samego powodu świetnie wypadają rozmowy Lawinii z „jej poetą”, jak bohaterka nazywa Wergiliusza. Ten zresztą jest jednym z najlepszych bohaterów powieści: trochę roztargniony, trochę zaskoczony tym, o czym nie napisał, zagubiony, ale jednocześnie powiernik tajemnej wiedzy o przyszłości, bo przecież z przyszłości właśnie pochodzi. Na skraju śmierci, choć się nie narodził. Jako duch odwiedza bohaterkę i toczy z nią nocne rozmowy, z których oboje wiele się uczą. Podobało mi się, że Wergiliusz miał wątpliwości, ze wszystkich postaci był chyba najmniej jednoznaczny. Wybijał się na tle pozostałych.

No właśnie, skoro już o bohaterach mowa. Spójrzmy prawdzie w oczy: są (z wyjątkiem Wergiliusza) beznadziejni. Począwszy od tytułowej Lawinii, która bardzo prędko zaczęła mnie irytować i tak już zostało do końca powieści. No dobrze, później irytacja przeszła w regularną nienawiść. Bohaterka jawi mi się jako głupia, rozpuszczona lafirynda, która ma się za pępek świata i – chyba z braku realnych problemów – stwarza sobie takie, żeby móc przez kolejne strony jojczeć, jak ma ciężko, jaka jest biedna i nieszczęśliwa. Olaboga, dziś do ojca przyjechała grupa młodych, bogatych mężczyzn, którzy ubiegają się o moją rękę i mogę spośród nich wybrać, o ja biedna! Zamiast się cieszyć, że w ogóle sama ma coś do powiedzenia, ona lamentuje, że ten zły, tamten niedobry, a ten właściwie byłby całkiem fajny, ale nie bo nie. Penelopa mogła narzekać, bo jej zalotnicy przeżarli królestwo. Ale Lawinia? Lawinia po prostu lubiła utyskiwać na swój los. No dobra, nie układało jej się z matką, która oszalała po śmierci synów – za to miała super kochającego ojca, oddane służki i dobrą przyjaciółkę. Chyba mimo wszystko nie tak źle? Ale nie, naturalnie ciągle musiała podkreślać, jak bardzo była samotna. Makabra jakaś. No i kwękanie, jaka to ona jest biedna, bo każdy w królestwie stracił kogoś w tej wojnie, bo zginęło mnóstwo ludzi. Logiczne, prawda? Oh, wait… Ba, ale Lawinia tak bardzo jest centrum kosmosu, że kiedy postrzelony Eneasz każe iść jednemu ze swoich ludzi, ten zaś opowie później o całym zajściu Lawinii, ona stwierdzi, że to do niej Eneasz kierował te słowa. Wtf? W jej byciu najważniejszą zauważyłam zresztą pewną niekonsekwencję. Kiedy umiera Amata, to Lawinia, jako krewna, podkłada ogień pod stos i woła trzykrotnie imię nieboszczki. No dobrze, przyjęłam grzecznie, że to obowiązek najbliższej krewnej, mąż krewnym nie jest, dlatego nie robił tego Latynus. Dlaczego w takim razie, u licha, to Lawinia podkłada ogień i woła Eneasza podczas jego pogrzebu, a nie jego syn? Bo, nie dajcie bogowie, byłby bardziej pro od Lawinii w tej jednej chwili?
Lawinia przestała mnie wkurzać dopiero pod sam koniec. Jej starość i nieśmiertelność zostały przedstawione w bardzo fajny, sugestywny sposób. Czuło się tę samotność osoby, która była świadkiem śmierci wszystkich, których kiedyś znała. Świadkiem narodzin imperium. Ta, która niegdyś była dziewuszką, o którą ubiegali się okoliczni królowie, teraz była już tylko własnym, zapomnianym cieniem – fajnie to wyszło.

Turnus, oczywiście, został przedstawiony jako ten zły i niedobry. Od samego początku jest tym złym, mimo że początkowo jeszcze Lawinia za bardzo nic złego o nim nie umie powiedzieć, ale uważa go za złego dla zasady. Bo przyniósł brzydki prezent, czy coś, nie wiem…
To znaczy wiem: musiał być tym złym, żeby na jego tle bardziej błyszczał Eneasz. Eneasz, matko z córką! Drugi w rankingu beznadziejnych bohaterów zaraz po Lawinii! Ten z kolei jest chodzącą doskonałością, a blogaskowe Mary Sue mogą mu sandały lizać. Rozważny w czasie pokoju, dzielny w walce, czuły kochanek, piękny i emujący prawie tyle co sama Lawinia. Pewnie to to ich tak do siebie zbliżyło. A że zdradził Dydonę i porzucił ją, doprowadzając do jej śmierci? Oj tam, oj tam, to jej wina!
I tak było przez całą powieść: bohaterowie, którzy byli po stronie Lawinii w tej jakiejś jej urojonej wojnie (bo nie w tej prawdziwej, ta prawdziwa jest tylko tłem), są piękni, mądrzy, wspaniali, czuli, pełni wyrozumiałości i odwagi. Za to cała „frakcja” Amaty – matki Lawinii – to banda degeneratów, złych, tchórzliwych, porywczych, podstępnych i odrażających. Całość jest do porzygu tendencyjna.

Żeby nie było, że tylko marudzę: podobał mi się zamysł pokazania wojny z perspektywy kobiety. A więc mniejsze zwrócenie uwagi na samą siekaninę na polu bitwy, a większe na to, co rozgrywało się za kulisami: opatrywanie rannych, opłakiwanie zmarłych, podsłuchiwanie narad króla i jego doradców. Zresztą, te fragmenty, gdzie pojawiała się prawdziwa walka, były akurat opisane dość koszmarnie, w postaci wyliczanki tak głupiej, że nawet w oryginalnym eposie to nie wyglądało aż tak źle. Ot, takie kto kogo dźgnął, szereg imion, które kompletnie nic nie mówią czytelnikowi, bo przecież nigdy wcześniej się nie pojawiły, a zanim się pojawią, to już dawno zapomni się tę wyliczankę, więc i tak narrator bądź któryś z bohaterów będzie musiał przypomnieć, że to był ten, co to miał być usiekany przez kogoś tam innego.
No i jeszcze jedna rzecz, która mi się podobała: magia. To znaczy magia, która była, ale jej nie było. Autorka zrezygnowała z udziału bogów w historii, niemniej jednak nie jest to w żadnym razie coś w rodzaju „prawdziwej historii”. Element nadprzyrodzony jest, po prostu przejawia się nieco subtelniej, w postaci wyroczni, proroczych snów, obrzędów – trochę jak u Herodota. Ładnie to wyszło.

Jeden był w Lawinii moment, kiedy nie mogłam nie parsknąć śmiechem:
„– Istotnie. Kobiety mogą zdobyć mądrość – oświadczył Askaniusz z tą swoją irytującą, wręcz rozczulającą pompatycznością. – Lecz nie prawdziwą cnotę.
– A czym właściwie jest pobożność? – zapytał Eneasz.”

No czyż nie?!

Muszę jeszcze odnieść się do posłowia: po pierwsze, rozczulił mnie optymizm autorki, która napisała:
 „Od stuleci każdy w Europie i obu Amerykach, kto odebrał choćby podstawowe wykształcenie, zna historię o Eneaszu.”

Och, zazdroszczę optymizmu, na serio. Chciałabym pokładać taką wiarę w ludziach. No cóż. Rzeczywistość to podła suka.
Po drugie, nie zgodzę się z tym, że Wergiliusz to „jeden z największych poetów w dziejach świata”. Może pod względem językowym, rytmu i melodii tekstu dawał radę – nie wiem, bo aż tak dobrze nie znam się na poezji łacińskiej. Ale naprawdę zrobienie kompilacji dwóch eposów Homera i przełożenie ich na łacińskie realia, moim zdaniem, nie zasługuje na miano największej poezji w dziejach świata.

Gdybym miała wątpliwości, jak ocenić powieść, to z pomocą przyjdą mi magiczne, kolorowe karteczki, które naklejałam przez cały czas czytania, dla oznaczenia scen, które mi się podobają i tych, które wręcz przeciwnie. Karteczek pozytywnych: 4. Karteczek negatywnych: 10. Niestety, matematyka jest nieubłagana.
Pomysł jest naprawdę świetny. Niektóre elementy wykonania – również. Ale bohaterowie są koszmarni, a to przecież na nich opiera się cały tekst. Konkretnie na jednej, tej najbardziej wkurzającej. No i kiedy ktoś usiłuje mi wcisnąć, że jedna z największych pierdół starożytności to uber pro bohater i materiał na męża, nóż mi się w kieszeni otwiera (kiedyś będę musiała w końcu napisać o tych herosach, bo temat za mną chodzi, tylko uporu za mało). Jeśli więc ktoś jest zafascynowany antykiem, to może przeczytać, bo dla niektórych elementów warto. Uprzedzam jednak, że cała reszta to wkurzający bełkot, który nie raz nie dwa podniesie ciśnienie. Ode mnie: 3/10, słabo, no ale nie ukrywam, że spodziewałam się czegoś o wiele, wiele lepszego.







– Camilla była wyborną łuczniczką. Słyszałaś o niej?
– Kobieta łucznikiem?
– I mężnym żołnierzem. Kobieta piękna i niezwyciężona. Pochodziła z plemienia Wolsków.
Pokręciłam przecząco głową. O Wolskach wiedziałam tyle, ile usłyszałam od mojego ojca: okrutni w boju, wiarołomni jako sprzymierzeńcy.
– No cóż – powiedziało widmo – przypuszczam, że sam ją wymyśliłem. Mimo to ją lubię.
– Wymyśliłeś?
– Jestem poetą, Lawinio. – Spodobało mi się brzmienie tego słowa, a on zorientował się od razu, że słyszę je po raz pierwszy.

środa, 6 czerwca 2012

ZaFraapowana filmami (59) - "Żółty szalik"


Żółty szalik - plakat

Miało być coś zupełnie z innej beczki, ale będzie tak. Patriotycznie, a co. I pewnie trochę spoilerowo.
Chyba już wspominałam kiedyś, że nie przyswajam polskiego kina ostatnich lat. Jasne, tu i ówdzie znajdzie się coś, co z takich czy innych względów mi się spodoba, ale to maleńkie kropelki w morzu bliżej nieokreślonego syfu. Trudno mi przy tym stwierdzić, czy problem tkwi w reżyserii, scenariuszu, czy obsadzie. Obawiam się zresztą, że we wszystkim na raz. Tym bardziej jestem w szoku, jeśli trafi się produkcja, która gra na wszystkich tych płaszczyznach.
Żółty szalik z 2000 roku w reżyserii Janusza Morgensterna (ba, nikt nie mógłby być tak do końca fatalny, nosząc takie nazwisko…) to jedno z takich pozytywnych zaskoczeń, pokazujące, że jak się postaramy, to potrafimy.

Film jest krótką (trwa niecałą godzinę) opowieścią o bliżej niezidentyfikowanym, bezimiennym prezesie (Janusz Gajos), cierpiącym na chorobę alkoholową. Poznajemy go w przeddzień Wigilii i będziemy mu towarzyszyć aż do świąt. W ciągu tych dwóch dni bohater właściwie nie dokonuje żadnych epickich wyczynów: załatwia zwykłe, przedświąteczne powinności – spotyka się z synem i jego narzeczoną, z byłą żoną (Joanna Sienkiewicz), musi skoczyć na firmowy przedświąteczny koktajl, a ostatecznie i nade wszystko: pojechać do matki (Danuta Szaflarska), o czym zresztą po wielekroć powtórzy mu Ewa, sekretarka (Małgorzata Zajączkowska).
Mimo pozornej prostoty i braku wypasionej fabuły, film o alkoholiku jadącym do matki naprawdę robi bardzo pozytywne wrażenie. Po pierwsze, Gajos gra fantastycznie. Nie twierdzę, że wszyscy bez wyjątku w Żółtym szaliku spisali się na medal, ale on – z całą pewnością. Widz kupuje zarówno delirki bohatera, jak i jego przebłyski rozsądku, kiedy chce wyjść z nałogu i zacząć życie z nową kobietą (Krystyna Janda). Człowiek łapie się na tym, że faktycznie trzyma kciuki, żeby tym razem bohaterowi się udało i żeby wytrwał w postanowieniu.
Kadr z filmu Żółty szalik
Fajnie spisała się też Danuta Szaflarska: jest jednocześnie oddaną i kochającą matką, ale też starszą i trochę nieobecną kobietą, która będzie opowiadała o tym, jak to alkoholik Pilch powiesił się na pasku, a ona sznur, który mu zabrała, trzyma w szufladzie. Po stosunkowo krótkiej scenie rozmowy bohatera z matką otwiera się szereg nowych furtek, co może się stać z postacią graną przez Gajosa: powiesi się? Będzie kopał w grobie w poszukiwaniu flaszki spirytusu? Ta nieprzewidywalność jest fajna. Sprawia, że film wciąga, bo tak naprawdę, mimo prostego scenariusza, nie można być pewnym, co się za chwilę stanie.

Największe zastrzeżenia budziła we mnie była żona bohatera. Po prostu nie kupuję ich rozmowy, w której pod płaszczykiem pomałżeńskiej kłótni, zrobili ekspresową rozkminę na temat ich wcześniejszego (po)życia: jak im się układało, co czuło każde z nich, kiedy on wracał pijany, a ona musiała to tolerować, jakie są ich obecne relacje i tak dalej. Po prostu było tego za dużo, zbyt dosłownie i zbyt nachalnie. Myślę, że większą część tej rozmowy można by swobodnie wyciąć, pozostawiając te sprawy w domyśle. Ale ja w ogóle jestem zdania, że twórcy filmów zdecydowanie za dużo uwagi poświęcają przyczynom rozwodów bohaterów i tego typu rzeczom, chociaż w większości przypadków nie mają do powiedzenia niczego odkrywczego, czego nie można by dopowiedzieć sobie samemu. Dlatego tak cenię film Furia Gibsona: był ojciec samotnie wychowujący córkę, ale ani razu nie pojawiła się kwestia żony, kto kogo i dlaczego porzucił, czyja to wina i cała ta moralizatorska otoczka.
Tutaj to się pojawiło. I nieco popsuło.

Jednakże do innych bohaterów nie mam już takich zastrzeżeń, choć oczywiście do Gajosa nikt się tam nie umywa. Niemniej bardzo fajnie wypadła na przykład scena w barze, z nieznajomym pijaczkiem (Czesław Nogacki), „bystrym człowiekiem”, jak określił go prezes. Niby są sobie obcy, ale jednak od razu wiedzą, że mają coś wspólnego – od razu się rozumieją. Przed tym facetem bohater nie musi niczego udawać, tak jak robi to w obecności lekarza (Jerzy Schejbal).
I sam motyw szalika-amuletu też jest fajny. I to, że bohaterowie - za wyjątkiem "świętej Ewy" - są bezimienni. Całość robi się przez to bardziej uniwersalna, rozgrywa się wszędzie i dotyczy każdego.

Kadr z filmu Żółty szalik
Właściwie nie do końca potrafię powiedzieć, do czego zmierza ten wpis.
Film jest dobry, po prostu dobry. Solidna, świetnie zagrana rzecz, w żadną stronę nie jest przesadzona. Dosłowna, ale nie nachalna. Poważna, ale nie depresyjna. No właśnie, tu jeszcze jedna, ważna sprawa: ten film naprawdę nie jest depresyjny! A więc da się! A ja po Galeriankach już miałam wrażenie, że na serio w Polsce to można się tylko gibać od durnych komedyjek do żyłochlastowych opowiastek o patologiach wszelkiego asortymentu. Ale jednak okazuje się, że jest coś pomiędzy. Że można pokazać jakiś problem tak, żeby pobudzić w widzu emocje i nie wgnieść go w deprechę zakończeniem. Żółty szalik kończy się ładnie. Znów: bez nachalności, ale jednak widz się uśmiecha. Bo może jednak jakoś to będzie.

Wszystko to razem sprawia, że naprawdę polecam film, nawet jeśli ktoś nie przepada za tymi klimatami. Ba, ja zasadniczo też za nimi nie przepadam, dramatów raczej unikam, psychologii też (wychodzę z założenia, że jestem za prymitywna), a polskiego kina to już w ogóle jak ognia (stąd też do tej pory kompletnie nie słyszałam o filmowym cyklu Święta polskie). No ale skoro Ulv mi powtarzał już od paru tygodni, że warto, no to obejrzałam - i faktycznie: warto było. Dla porównania: zrobiłam podejście do Wszyscy jesteśmy Chrystusami. Po piętnastu minutach wyłączyłam, bo było potężnie przekombinowane i jakieś takie słabe.
Żółty szalik to uczciwe 7/10, dobra rzecz, warta obejrzenia.






– Lepiej?
– Lepiej, ale kiedy będzie dobrze?
– Oto jest pytanie.
– Jestli w istocie szlachetniejszą rzeczą znosić pociski zawistnego losu czy też, stawiwszy czoło morzu nędzy, przez opór wybrnąć z niego, umrzeć?
– Bystry z pana człowiek. Jak pan się ratuje?
– A co znaczy ratuje?
– W takich sytuacjach, wie pan, ostatecznych. Co, jakiś zakład?
– Aaa... stamtąd też mnie wypędzili.
– Jak to?
– Szwejka wyrzucono z domu wariatów za głupotę a mnie z odwyku za pijaństwo. Kobiety mnie ratowały, takie dobre narzeczone. Też się skończyło. Jeszcze płynę, ale kra nade mną zamarza...
– Wesołych świąt.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...