Lawinia - okładka |
- Autor: Ursula K. Le Guin
- Tytuł: Lawinia
- Tytuł oryginału: Lavinia
- Tłumaczenie: Łukasz Nicpan
- Miejsce i rok wydania: Katowice 2009
- Wydawca: Książnica
Może
to były już zaczątki mojego zboczenia, a może coś innego, ale kiedy tylko do
naszych księgarń trafiła Lawinia pani Le Guin, od razu
wiedziałam, że muszę to mieć – i bez zbędnej zwłoki nabyłam tę pozycję.
Niestety, układ planet ciągle był niepomyślny i powieść czekała na półce trzy
lata, nim w końcu po nią sięgnęłam. Wreszcie jednak lektura Lawinii jest za mną. I sama za bardzo
nie potrafię odnaleźć się w tej sytuacji.
Pomysł
szalenie mi się spodobał: autorka wzięła na tapetę antyczną heroinę, rzymską
Helenę, o którą toczyła się wojna w Lacjum, a której Wergiliusz poświęcił
bardzo mało miejsca w Eneidzie, tak
jak zresztą sam Homer nie rozpisywał się na temat greckiej piękności w Iliadzie. Poza tym, nie przegapiłabym
kolejnej okazji do poczytania o Turnusie, którego lubię prawie tak jak Hektora,
a odwrotnie niż safandułowatego i najzupełniej fatalnego Eneasza. No i,
abstrahując od detali, moje nastawienie miało postać mniej-więcej: „Antyk! Yay!
Mitologia! Yay jeszcze bardziej!!” – cóż mogłoby pójść źle?
Książka
właściwie od samego początku wywarła na mnie pozytywne wrażenie. Podobało mi
się opisywanie obrzędów, a także perspektywa Lawinii: fajnie zostało to
przedstawione – kobieta opowiada swoje losy, ale to właściwie wcale nie jej
losy, bo ona nie istnieje, bo wymyślił ją poeta, z którym rozmawiała, kiedy
umierał, mimo że się jeszcze nie narodził… Tak, brzmi to dziwnie, ale ten
aspekt całej powieści wyszedł naprawdę świetnie. Jest taka nutka niepewności,
że tak naprawdę nie wiadomo, w jakim czasie umiejscowić tę historię i czy w
ogóle można w nią uwierzyć. Poeta – Wergiliusz, ma się rozumieć, chociaż to
miano ani razu się nie pojawiło, a największym tropem dla czytelnika było imię
„Maro” – stworzył Lawinię, a może tylko o niej opowiedział? Narratorka
podkreśla, że istnieje tylko dlatego, że to on dał jej życie i nieśmiertelność.
Ale z drugiej strony, nie wypełnił tego życia w żaden sposób, więc ona teraz to
czyni.
Z
tego samego powodu świetnie wypadają rozmowy Lawinii z „jej poetą”, jak bohaterka
nazywa Wergiliusza. Ten zresztą jest jednym z najlepszych bohaterów powieści:
trochę roztargniony, trochę zaskoczony tym, o czym nie napisał, zagubiony, ale jednocześnie powiernik tajemnej wiedzy
o przyszłości, bo przecież z przyszłości właśnie pochodzi. Na skraju śmierci,
choć się nie narodził. Jako duch odwiedza bohaterkę i toczy z nią nocne
rozmowy, z których oboje wiele się uczą. Podobało mi się, że Wergiliusz miał
wątpliwości, ze wszystkich postaci był chyba najmniej jednoznaczny. Wybijał się
na tle pozostałych.
No
właśnie, skoro już o bohaterach mowa. Spójrzmy prawdzie w oczy: są (z wyjątkiem
Wergiliusza) beznadziejni. Począwszy od tytułowej Lawinii, która bardzo prędko
zaczęła mnie irytować i tak już zostało do końca powieści. No dobrze, później
irytacja przeszła w regularną nienawiść. Bohaterka jawi mi się jako głupia,
rozpuszczona lafirynda, która ma się za pępek świata i – chyba z braku realnych
problemów – stwarza sobie takie, żeby móc przez kolejne strony jojczeć, jak ma
ciężko, jaka jest biedna i nieszczęśliwa. Olaboga,
dziś do ojca przyjechała grupa młodych, bogatych mężczyzn, którzy ubiegają się o
moją rękę i mogę spośród nich wybrać, o ja biedna! Zamiast się cieszyć, że
w ogóle sama ma coś do powiedzenia, ona lamentuje, że ten zły, tamten niedobry,
a ten właściwie byłby całkiem fajny, ale nie bo nie. Penelopa mogła narzekać,
bo jej zalotnicy przeżarli królestwo. Ale Lawinia? Lawinia po prostu lubiła
utyskiwać na swój los. No dobra, nie układało jej się z matką, która oszalała
po śmierci synów – za to miała super kochającego ojca, oddane służki i dobrą
przyjaciółkę. Chyba mimo wszystko nie tak źle? Ale nie, naturalnie ciągle
musiała podkreślać, jak bardzo była samotna. Makabra jakaś. No i kwękanie, jaka
to ona
jest biedna, bo każdy w królestwie stracił kogoś w tej wojnie, bo
zginęło mnóstwo ludzi. Logiczne, prawda? Oh, wait… Ba, ale Lawinia tak bardzo
jest centrum kosmosu, że kiedy postrzelony Eneasz każe iść jednemu ze swoich
ludzi, ten zaś opowie później o całym zajściu Lawinii, ona stwierdzi, że to do
niej Eneasz kierował te słowa. Wtf? W jej byciu najważniejszą zauważyłam zresztą
pewną niekonsekwencję. Kiedy umiera Amata, to Lawinia, jako krewna, podkłada ogień
pod stos i woła trzykrotnie imię nieboszczki. No dobrze, przyjęłam grzecznie,
że to obowiązek najbliższej krewnej, mąż krewnym nie jest, dlatego nie robił
tego Latynus. Dlaczego w takim razie, u licha, to Lawinia podkłada ogień i woła
Eneasza podczas jego pogrzebu, a nie jego syn? Bo, nie dajcie bogowie, byłby
bardziej pro od Lawinii w tej jednej chwili?
Lawinia
przestała mnie wkurzać dopiero pod sam koniec. Jej starość i nieśmiertelność
zostały przedstawione w bardzo fajny, sugestywny sposób. Czuło się tę samotność
osoby, która była świadkiem śmierci wszystkich, których kiedyś znała. Świadkiem
narodzin imperium. Ta, która niegdyś była dziewuszką, o którą ubiegali się
okoliczni królowie, teraz była już tylko własnym, zapomnianym cieniem – fajnie to
wyszło.
Turnus,
oczywiście, został przedstawiony jako ten zły i niedobry. Od samego początku
jest tym złym, mimo że początkowo jeszcze Lawinia za bardzo nic złego o nim nie
umie powiedzieć, ale uważa go za złego dla zasady. Bo przyniósł brzydki
prezent, czy coś, nie wiem…
To
znaczy wiem: musiał być tym złym, żeby na jego tle bardziej błyszczał Eneasz.
Eneasz, matko z córką! Drugi w rankingu beznadziejnych bohaterów zaraz po
Lawinii! Ten z kolei jest chodzącą doskonałością, a blogaskowe Mary Sue mogą mu
sandały lizać. Rozważny w czasie pokoju, dzielny w walce, czuły kochanek,
piękny i emujący prawie tyle co sama Lawinia. Pewnie to to ich tak do siebie zbliżyło.
A że zdradził Dydonę i porzucił ją, doprowadzając do jej śmierci? Oj tam, oj
tam, to jej wina!
I
tak było przez całą powieść: bohaterowie, którzy byli po stronie Lawinii w tej
jakiejś jej urojonej wojnie (bo nie w tej prawdziwej, ta prawdziwa jest tylko
tłem), są piękni, mądrzy, wspaniali, czuli, pełni wyrozumiałości i odwagi. Za
to cała „frakcja” Amaty – matki Lawinii – to banda degeneratów, złych,
tchórzliwych, porywczych, podstępnych i odrażających. Całość jest do porzygu
tendencyjna.
Żeby
nie było, że tylko marudzę: podobał mi się zamysł pokazania wojny z perspektywy
kobiety. A więc mniejsze zwrócenie uwagi na samą siekaninę na polu bitwy, a
większe na to, co rozgrywało się za kulisami: opatrywanie rannych, opłakiwanie
zmarłych, podsłuchiwanie narad króla i jego doradców. Zresztą, te fragmenty,
gdzie pojawiała się prawdziwa walka, były akurat opisane dość koszmarnie, w
postaci wyliczanki tak głupiej, że nawet w oryginalnym eposie to nie wyglądało
aż tak źle. Ot, takie kto kogo dźgnął, szereg imion, które kompletnie nic nie
mówią czytelnikowi, bo przecież nigdy wcześniej się nie pojawiły, a zanim się
pojawią, to już dawno zapomni się tę wyliczankę, więc i tak narrator bądź
któryś z bohaterów będzie musiał przypomnieć, że to był ten, co to miał być
usiekany przez kogoś tam innego.
No
i jeszcze jedna rzecz, która mi się podobała: magia. To znaczy magia, która
była, ale jej nie było. Autorka zrezygnowała z udziału bogów w historii,
niemniej jednak nie jest to w żadnym razie coś w rodzaju „prawdziwej historii”.
Element nadprzyrodzony jest, po prostu przejawia się nieco subtelniej, w
postaci wyroczni, proroczych snów, obrzędów – trochę jak u Herodota. Ładnie to
wyszło.
Jeden
był w Lawinii moment, kiedy nie
mogłam nie parsknąć śmiechem:
„– Istotnie. Kobiety mogą zdobyć mądrość – oświadczył Askaniusz z tą swoją irytującą, wręcz rozczulającą pompatycznością. – Lecz nie prawdziwą cnotę.– A czym właściwie jest pobożność? – zapytał Eneasz.”
No
czyż nie?!
Muszę
jeszcze odnieść się do posłowia: po pierwsze, rozczulił mnie optymizm autorki,
która napisała:
„Od stuleci każdy w Europie i obu Amerykach, kto odebrał choćby podstawowe wykształcenie, zna historię o Eneaszu.”
Och,
zazdroszczę optymizmu, na serio. Chciałabym pokładać taką wiarę w ludziach. No
cóż. Rzeczywistość to podła suka.
Po
drugie, nie zgodzę się z tym, że Wergiliusz to „jeden z największych poetów w
dziejach świata”. Może pod względem językowym, rytmu i melodii tekstu dawał
radę – nie wiem, bo aż tak dobrze nie znam się na poezji łacińskiej. Ale
naprawdę zrobienie kompilacji dwóch eposów Homera i przełożenie ich na łacińskie
realia, moim zdaniem, nie zasługuje na miano największej poezji w dziejach
świata.
Gdybym
miała wątpliwości, jak ocenić powieść, to z pomocą przyjdą mi magiczne,
kolorowe karteczki, które naklejałam przez cały czas czytania, dla oznaczenia scen,
które mi się podobają i tych, które wręcz przeciwnie. Karteczek pozytywnych: 4.
Karteczek negatywnych: 10. Niestety, matematyka jest nieubłagana.
Pomysł
jest naprawdę świetny. Niektóre elementy wykonania – również. Ale bohaterowie
są koszmarni, a to przecież na nich opiera się cały tekst. Konkretnie na jednej,
tej najbardziej wkurzającej. No i kiedy ktoś usiłuje mi wcisnąć, że jedna z
największych pierdół starożytności to uber pro bohater i materiał na męża, nóż
mi się w kieszeni otwiera (kiedyś będę musiała w końcu napisać o tych herosach,
bo temat za mną chodzi, tylko uporu za mało). Jeśli więc ktoś jest
zafascynowany antykiem, to może przeczytać, bo dla niektórych elementów warto.
Uprzedzam jednak, że cała reszta to wkurzający bełkot, który nie raz nie dwa
podniesie ciśnienie. Ode mnie: 3/10, słabo, no ale nie ukrywam, że spodziewałam się czegoś o wiele, wiele lepszego.
– Camilla była wyborną
łuczniczką. Słyszałaś o niej?
– Kobieta łucznikiem?
– I mężnym żołnierzem.
Kobieta piękna i niezwyciężona. Pochodziła z plemienia Wolsków.
Pokręciłam przecząco głową.
O Wolskach wiedziałam tyle, ile usłyszałam od mojego ojca: okrutni w boju,
wiarołomni jako sprzymierzeńcy.
– No cóż – powiedziało
widmo – przypuszczam, że sam ją wymyśliłem. Mimo to ją lubię.
– Wymyśliłeś?
– Jestem poetą, Lawinio. –
Spodobało mi się brzmienie tego słowa, a on zorientował się od razu, że słyszę
je po raz pierwszy.
Jak Le Guin wielbię, tak Lawinia przeleżała u mnie na półce spory kawałek czasu i w końcu ją oddałam właścicielce. Okazuje się, że dobrze zrobiłam.
OdpowiedzUsuńAle zauważyłam, że gusta mamy dość rozbieżne, więc wcale nie jestem pewna, czy powinnaś się sugerować moją oceną. ;) Czytałam mnóstwo bardzo entuzjastycznych recenzji "Lawinii". :)
UsuńSwoją drogą, był to mój początek przygody z Le Guin. No cóż, nie zaczęłyśmy najlepiej...
Ja czuję już lekkie "zmęczenie" panią Le Guin, ale tak to czasem bywa, gdy się czyta sporo książek jednego autora pod rząd.
OdpowiedzUsuńSkończę cykl Hain i odpocznę sobie trochę, a coś czuję, że "Lawinii" raczej nie przeczytam:)