Maczeta - plakat |
Cóż,
może nie jestem szczególnie na bieżąco z kinem, ale lepiej późno niż później,
czyż nie? Oto więc wreszcie obejrzałam film Maczeta z 2010 roku w
reżyserii Roberta Rodrigueza - film, do którego śliniłam się, kiedy tylko zobaczyłam
pierwszy trailer – ba, jeszcze wtedy, kiedy był to trailer najzupełniej
fikcyjny. I cieszę się niezmiernie, że najwyraźniej nie byłam w tym
odosobniona, skoro z czegoś, co pierwotnie było tylko żartem, wykluł się
prawdziwy film.
Jak
by go tu określić…? Cóż, większej części ludzkości powinno wystarczyć „to
kwintesencja rodriguezowatości”. Ale dla tego odsetka, który chce więcej
informacji, piszę: wyobraźcie sobie Państwo wielkiego Meksykańca o koszmarnie
zakazanej mordzie. Już? To teraz zróbcie tak, żeby był trzykrotnie bardziej
szpetny. I nałóżcie na to jeszcze nieco blizn. Dajcie mu maczetę do ręki i
wypuśćcie go na teksańsko-meksykańskie pogranicze.
Nie
no, oczywiście to nie jest do końca tak. Maczeta
ma fabułę. Podobno. Przewinęło się coś o odróżnieniu prawa od sprawiedliwości,
o walce z systemem, o miłości do rodziny i zemście. Ale chyba nikt nie ma
wątpliwości. Chodzi o solidną rozwałkę w wykonaniu szpetnego Meksykańca. Toteż
nawet nie bardzo potrafię przyczepić się do tego, że fabuła naciągana i że
wątki idiotyczne. Przecież to Rodriguez, c’mon.
Toteż
jedyne, o czym można mówić, kiedy rozprawia się na temat Maczety, to bohaterowie.
Wielki,
szpetny nożownik z Meksyku (Danny Trejo) – jest wielki i szpetny. Raczej
małomówny, z kamienną twarzą. Nie pisze sms-ów. Jeśli się nie mylę i dobrze
liczę, wydupczył cztery panienki, które pojawiły się w filmie. Choć,
oczywiście, nie mogę być pewna pielęgniarek, które być może znacznie
podniosłyby tę statystykę. Maczeta w każdym razie uskutecznia coś w rodzaju „zbierz
je wszystkie”. Ale wbrew pozorom, to wcale nie on wzbudzał moje największe
zainteresowanie w całym filmie.
Kadr z filmu Maczeta (Maczeta) |
Przede
wszystkim mamy senatora McLauglina
(Robert De Niro). Nie powinno nikogo dziwić, jeśli stwierdzę, że był doskonały.
Na litość bogów, przecież to De Niro! Nie sądzę, żeby specjalnie się wysilił
przy tej postaci, to nie jest jakaś wirtuozeria zdolności aktorskich ani
poświęcenia dla dobra roli. Mam wrażenie, że to była po prostu zabawa, niemniej
efekt jest bardzo zadowalający, a senatora nie da się nie lubić. Ba! Sama bym
na niego głosowała, gdybym miała taką możliwość.
Michaela Bootha (Jeff Fahey), chyba najważniejszego
negatywnego bohatera, nie lubiłam za to w ogóle, choć nie mogę mu odmówić
wyrazistości. Chyba po prostu kłamliwych, chciwych sukinkotów mam już pewien
przesyt. Wolę postacie z jakąś konkretną ideologią, takich jak nacjonalista
senator albo jego popychle, Von Jackson
(Don Johnson), który pilnuje granicy przed nielegalnymi imigrantami. Bohater,
któremu chodzi o pieniądze, jest – co tu dużo gadać – dość nudny. Dlatego
chociaż było go najwięcej, to bez porównania silniej moją uwagę przyciągnął ot,
chociażby taki Osiris (Tom Savini) –
no dobrze, ten to akurat też dlatego, że i w Od zmierzchu do świtu mnie urzekł.
Warto
wspomnieć o jeszcze jednej postaci, przydupasie Vona (Billy Blair) – a warto o
nim pamiętać, bo jest fajny. Nawet jeśli głównie wymiotuje, to i tak wypadł
fajnie, wyraziście. No dobrze, częściowo pewnie dzięki brodzie zaplecionej w warkocz.
Ale ładnie wypadła jego przemiana z początkowego frajera w następcę Vona. Gdyby
w istocie pojawiła się kontynuacja, czyli Machete
Kills, byłoby super, gdyby się tam pojawił.
Kadr z filmu Maczeta (od lewej: Michael Booth, John McLaughlin) |
Wracając
jeszcze do Osirisa i jego poprzednich ról: w ogóle liczba znajomych twarzy,
jakie przewinęły się przez Maczetę,
to zupełnie oddzielny rozdział. Praktycznie ktokolwiek się pojawił, można było
obstawiać, że już się go widziało… Jak nie u Rodrigueza, to u Tarantino. No,
abstrahuję tu od Stevena Seagala (Torrez)
i De Niro, ma się rozumieć. Pierwsze popychle Bootha (Shea Whigham) to nikt
inny, jak Elias z Boardwalk Empire. O
Osirisie już wspomniałam. Pojawia się, oczywiście, znany i lubiany polewacz
szczynowatego Chango z Desperado,
tutaj noszący koloratkę jako ojciec
Cortez (Cheech Marin). Jessica Alba, czyli agentka Sartana Rivera, to Nancy
z Sin City. I tak dalej. Jeśli już
jestem przy Maczetowych kobietach, to zatrzymam się tu na moment.
Kobiet
przewija się w filmie całkiem sporo, oczywiście wszystkie są zabójczo piękne i
śmiertelnie niebezpieczne. Inne nie mają prawa bytu w uniwersum Rodrigueza. Co
prawda Rivera jakoś mnie nie przekonywała, ale Luz (Michelle Rodriguez) już dawała radę. Wpasowała się w rolę
meksykańskiej heroiny całkiem nieźle. Choć zaczynam się poważnie zastanawiać,
czy wydłubanie kobiecie oka to jakiś Rodriguezowo-Tarantinowy fetysz czy co,
niemniej laska była całkiem-całkiem. Boleję za to, że wycięto z filmu McCoy (Rose McGowan, która – tak swoją
drogą – pojawiła się w obu częściach cyklu Grindhouse).
To znaczy z jednej strony dobrze, bo wycięcie jej oznaczało chyba też wycięcie
zupełnie idiotycznego wątku siostry bliźniaczki Sartany, ale trochę żalu
pozostało. McCoy stanowiłaby całkiem sympatyczne dopełnienie dla Osirisa, a
ustrzelenie Luzowego oka w jej wykonaniu było bez porównania fajniejsze, niż
to, co zaserwowano widzowi w ostatecznej wersji filmu.
Kadr z filmu Maczeta (od lewej: wymiotujący przydupas oraz Von) |
I
tu można przejść do kolejnego tematu, czyli do rozwałki.
Po
pierwsze: znów stało się to, na co narzekałam po obejrzeniu Planet Terror: że zostałam oszukana.
Głównym motywem, pojawiającym się w zwiastunach produkcji o zombiakach była
laska z giwerą zamiast nogi. Tymczasem w samym filmie ten element pojawia się
pod sam zdechły koniec. Nie było więc dwugodzinnej masakry za pomocą Nogi
Gatlinga. Tak samo tutaj, w Maczecie,
po plakacie spodziewałam się, nazwijmy to, innych proporcji. Na plakacie
dostaliśmy zakonnicę z giwerą, jednooką Meksykankę w lateksowym bikini, Seagala
z kataną… No tak, ale to oszukaństwo. To znaczy te wszystkie elementy się
pojawiają – ale na krótko, gdzieś pod sam koniec. Szczególnie ta zakonnica,
córka Bootha, April… w tej roli:
Lindsay Lohan. W ogóle jej nie kupuję. Cała jej rola to najpierw naćpanie się,
potem nawalenie, nagranie pornola z Maczetą i… no i ten epizodzik z giwerą pod
koniec. Słabe. Zupełnie nie przekonała mnie ta cała metamorfoza April.
Po
drugie: kolejność zdarzeń. Na serio, ale co jeszcze film może mi zaoferować,
kiedy w jednej z pierwszych scen szpetny Meksykaniec wyskakuje przez okno na
jelicie innego gościa? Najlepszą scenę wykorzystali na samym początku, więc
późniejsze wbijanie obcasów w twarz, siekanie coraz dłuższymi maczetami czy szatkowanie
kosiarką naprawdę nie robi już wrażenia. Tym bardziej, że akurat motyw dźgania
przeciwnika obcasami jest bardzo, bardzo, bardzo
ograny. Właściwie wydaje mi się, że szpilki do niczego innego nie służą, jak
tylko do poniewierania ewentualnych napastników.
Właściwie
dużo więcej nie można tu już powiedzieć. To Rodriguez. Cieszę się, że
obejrzałam ten film. Meksykański superbohater, jednooka Meksykanka, la
revolution, dużo krwi i flaków, odcinane głowy i takie tam. Maczeta podobał mi się bez porównania bardziej
od Planet Terror, było zdecydowanie
więcej radosnej rozwałki, w starym dobrym stylu Desperado. Chociaż jeśli mam być tak całkiem szczera, to
zdecydowanie wolę Danny’ego Trejo w rolach drugoplanowych czy wręcz
epizodycznych, niż tytułowej. Facet jest trochę jak Jay i Cichy Bob – na pierwszym
planie ofkoz też jest w porządku, ale naprawdę się go uwielbia, kiedy pojawia
się tylko przez moment.
A
film dostaje ode mnie 7/10, czyli
rzecz jest dobra. To rozrywka. Po prostu solidna, odmóżdżająca rozrywka. I przepraszam za chaos w notce - w tle leci sto pięćdziesiąty piąty odcinek Dlaczego ja?, trochę trudno się skoncentrować...
– It's not safe for you to be here.
– I'm not looking for "safe".
– No, I mean it's not safe for me for
you to be here! I absolve you of all your sins. Now, get the
fuck out!
Filmu nie oglądałem i raczej nie oglądnę. Ale ja w sprawie De Niro. To w zasadzie mój ulubiony aktor. Uwielbiałem go z takich ról jak "Przebudzeni" czy nawet z epizodów "Harry Angel" Teraz grywa w zasadzie w czym popadnie. Nie wiem czemu. Zastanawiałem się kiedyś czy po prostu musi z czegoś żyć, czy żyć nie może bez grania. Mam nadzieję, że zobaczę go jeszcze w jakiejś wielkiej roli.
OdpowiedzUsuńMoże po prostu to lubi (bo jakoś w jego przymieranie głodem to nie wierzę :P ). ;)
UsuńPlus akurat zagranie u Rodrigueza nie wydaje mi się niczym uwłaczającym. To obecnie jeden z bardziej rozpoznawalnych i lubianych reżyserów, bardzo zresztą konsekwentny w tym co robi i jak to robi. :D
A w wykonaniu De Niro każda rola jest wielka. ^^ Właśnie bardzo w nim cenię, że gościu ma do siebie tyle dystansu, żeby pojawić się czy to jako ten senator u Rodrigueza, czy choćby kapitan w "Stardust". :)
Ten pan już zawsze kojarzyć mi się będzie z "Małymi agentami". Spaczenie do końca życia...
OdpowiedzUsuńoj tak :) chociaż o maczecie także pamiętam...
UsuńTak sobie myślę, że chwała bogom nie widziałam małych agentów. ^^ Przynajmniej skojarzeń nie mam jakichś okaleczonych. :P
Usuńz zaciekawieniem czytam recenzję i czekam na kolejny Uuk
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że będzie warto czekać. ;)
UsuńFajny blog, dodaję do obserwowanych i zapraszam do siebie ;)
OdpowiedzUsuńPamiętam jak znajoma mnie namawiała, żeby iść na ten film do kina. Jednak cieszę się, że się nie zdecydowałam :)
OdpowiedzUsuń____________________________________
www.public-reading.blogspot.com