Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Arthur C. Clarke. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Arthur C. Clarke. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 14 maja 2015

...bo Arthur C. Clarke zawsze dobry

Autor: Arthur C. Clarke
Tytuł: Opowieści z dziesięciu światów
Tytuł oryginału: Tales of Ten Worlds
Tłumaczenie: Zbigniew Kański
Miejsce i rok wydania: Kraków 1992
Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Pomyślałam sobie: „dobra, kobieto, dość obijania się. Kiedy przeczytałaś książkę, a? Kiedy zamierzasz coś o niej napisać, a? Wiesz, twoja pamięć nie robi się coraz lepsza” – i z tymi myślami siadam do pisania. Starczy urlopu blogowego, no i spróbuję jakoś zakopać głębiej to, jak bezczelnie się tu reklamuję. O.
A cóż lepszego mogłoby być na takie przełamanie się niż Arthur C. Clarke? Autor, o którym – szukając wczoraj w internetach informacji o jego karierze nurkowej – dowiedziałam się, że był homoseksualistą i pedofilem. Łaj not.

Na pewno wyrządzę zbiorkowi opowiadań pewną krzywdę, wracając do niego po tak długim czasie, jaki minął od lektury. Po prostu: nie za bardzo pamiętam niektóre teksty. Z drugiej strony, samo to o czymś jednak świadczy. Wszak Koniec dzieciństwa czy 2001: Odyseję kosmiczną pamiętałam doskonale rok czy dwa lata po przeczytaniu. Z trzeciej strony to, oczywiście, nie jest takie proste: wiadomo, że łatwiej zapamiętać jedną historię niż dziesięć.
A chodzi mi po prostu o to, że ja wole Clarke’a w powieściach niż w opowiadaniach. W powieściach narrator ma czas rozwinąć skrzydła, dostaję piękne opisy i płynę z niezwykłą fabułą. Opowiadania zaś są bardziej jak anegdotki: był taki a taki gość, zrobił to a to. Człowiek mógłby coś takiego usłyszeć od znajomego na piwie i nie byłby specjalnie zdziwiony. Krótka historyjka, mocna pointa – tak wyglądają niemal wszystkie teksty z Opowieści z dziesięciu światów. Pewnym wyjątkiem jest Senator i śmierć: raz, że jest to opowiadanie nieco dłuższe od pozostałych, dwa, że chyba mocniej mi utkwił w pamięci jego środek niż pointa. Bo, prawdę mówiąc, trudno w tym wypadku mówić o poincie. Jest raczej stopniowy proces oswajania śmierci. Czytelnik obserwuje wahania nastrojów bohatera, wraz z nim zaczyna odczuwać nadzieję i stoi mu za plecami, gdy senator podejmuje decyzje. To nie jest anegdota, a tekst o emocjach. Z tego zresztą względu mam do tego opowiadania mieszane uczucia. Pisałam już nie raz, że nie jest mi po drodze z emocjami bohaterów u Clarke’a. Pomijając kilka chlubnych wyjątków, to dla mnie zawsze są tylko postacie, a nigdy ludzie (ew. nieludzie). Zachłystuję się światami, ale trudno mi zmniejszyć dystans do bohaterów. A ponieważ w przypadku senatora świat był akurat dość przeciętny, całość odebrałam jako opowiadanie… cóż, dobre, ale nie porywające. Jedna rzecz, która była tam interesująca, to metoda leczenia – ale to temat, z którym mam tak mało wspólnego, że nie do końca umiem się wobec niego ustosunkować.

Pozostałe opowiadania to inna sprawa: to mocne pointy i nieraz niesamowite pomysły. W dodatku czytelnik ma prawdziwą huśtawkę nastrojów – od grozy i niesamowitości, przez przygodę, nieomal kryminał, aż po opowiastki humorystyczne i absurdalne. Zresztą za to też podziwiam autora: jak doskonale potrafił w różne klimaty.
Najbardziej przemówiły do mnie dwa opowiadania: Kto tam? oraz Niedoszły raj. Pierwsze z nich zrobiło na mnie ogromne wrażenie ze względu na perfekcyjnie zbudowane napięcie i bardzo sugestywnie postawione pytanie „Gdzie idzie dusza człowieka, który umiera pośród gwiazd”. Drugie zaś czytałam już w zbiorze opowiadań Gwiazda (pisałam o Gwieździe? Ej, chyba nie… dlaczemu?) – wówczas pod tytułem U progu raju – i pamiętam, że wtedy też ogromnie mi się spodobało. Tak, jest z wyraźnym morałem – ale ten morał nie uwiera. Jest tak naprawdę niegłupi, a przede wszystkim – fantastycznie podany.
Opowiadanie zamykające zbiór, Psia gwiazda, ruszyło mnie najprawdopodobniej głównie ze względów osobistych – bo pies, bo Łajka – choć i bez nich myślę, że byłabym skłonna bardzo je pochwalić.

Teksty składające się na Opowieści z dziesięciu światów są tak naprawdę dobre lub bardzo dobre, trzy z nich są fantastyczne. Po prostu lubię, kiedy Arthur C. Clarke ma więcej przestrzeni. Lubię zatopić się w światach, które tworzy – nie musi być ich od razu dziesięć, jeden na początek wystarczy, bylebym mogła poprzebywać w nim nieco dłużej. Niemniej wiem, że są tacy, co wolą opowiadania tego autora od powieści – właśnie ze względu na błyskotliwe pomysły i mocne pointy. Kwestia gustu. Tak czy owak – polecam. Ale to Clarke, jak niby miałabym nie polecić?




Przez chwilę nic nie drgnęło w lśniąco zielonkawym, spowitym mgłą krajobrazie; zniknął człowiek i zniknął szkarłatny dywan. Po czym, wypływając zza rzeźbionych wiatrem pagórków, stworzenie znowu się pojawiło. A może był to tym razem inny egzemplarz tego osobliwego gatunku; nikt już tego nie zbada.
Przepłynęło obok kopczyka kamieni, gdzie Hutchins i Garfield zakopali obozowe odpadki. Raptem zatrzymało się.

czwartek, 27 marca 2014

Fraa w czytelni (73) - "Fontanny raju"

Autor: Arthur C. Clarke
Tytuł: Fontanny raju
Tytuł oryginału: The Fountains of Paradise
Tłumaczenie: Radosław Kot
Miejsce i rok wydania: Kraków 2010
Wydawca: vis-à-vis/Etiuda

Po wątpliwej satysfakcji płynącej z lektury Ostatniego władcy Pierścienia, potrzebowałam odmiany. Czegoś, do czego miałam pewność, że będzie fajne. Ciekawe, dobrze napisane, przemyślane, z logicznym ciągiem przyczynowo-skutkowym. Sięgnęłam sobie więc do Clarke’a, bo Clarke zawsze dobry.
Fontanny raju to jedna z jego najsłynniejszych powieści, zaraz za Odyseją kosmiczną i Spotkaniem z Ramą. Nagrodzona Hugo i Nebulą, wykorzystuje stosunkowo świeży wówczas pomysł skonstruowania ogromnej kosmowindy. Sam pomysł więc od razu mnie urzekł – mam zresztą do niego sentyment, bo sama wymyśliłam kosmowindę mając jakieś dziesięć lat (jak każde normalne dziecko, zaraz po dinozaurach wpadłam w fazę fascynacji kosmosem). To znaczy moim pierwotnym pomysłem była winda z Ziemi na Księżyc, ale ponieważ jedno i drugie cholerstwo się rusza, ostatecznie poprzestałam na orbitach. Zaraz… Jak to było? Wielkie umysły myślą podobnie? Rech rech rech…
W każdym razie po Fontanny raju sięgałam spokojnie i przekonana o pozytywnych wrażeniach.

Żeby nie było: wrażenia są ze wszech miar pozytywne! Po prostu spodziewałam się czegoś nieco innego, niż otrzymałam. Przede wszystkim: tytułowe „fontanny raju” wcale się nie pojawiają w głównym wątku, tylko w historycznej opowieści o Kalidasie, królu Taprobane – jego panowanie co prawda nie trwało długo, ale koncentrowało się wokół stworzenia wokół swojego pałacu rajskiego ogrodu – oraz godnego bogów nieba na szczycie świętej góry. I przyznam, że jakiś czas mi zajęło, nim udało mi się połączyć historię Kalidasy z historią inżyniera Vannevara Morgana i jego marzenia o windzie do nieba. Właściwie dopiero kiedy sobie zaczęłam bazgrać na kartce, rozmyślając nad tą notką, doznałam olśnienia, po którym, jeśli mam być szczera, książka od razu podoba mi się bez porównania bardziej. Przedtem były to trzy różne opowieści i, choć każda z nich na swój sposób była wciągająca, nie widziałam w tym jakiejś myśli przewodniej – teraz ją widzę. I widzę, że te trzy opowieści to prawdę mówiąc jedna opowieść, historia pewnego marzenia, pokazana w trzech różnych momentach jego istnienia.
Ano właśnie: w streszczeniach w internetach widziałam głównie tyle, że dwudziesty czwarty wiek, inżynier buduje windę prowadzącą na orbitę geostacjonarną, wizja ludzkości rozpoczynającej ekspansję w kosmos. Tak, bez wątpienia jest to jakaś prawda i można to znaleźć w powieści Fontanny raju. Jeśli ktoś by mnie pytał jednak o zdanie (a wiem, że nikt by tego nie zrobił, ale po to właśnie założyłam bloga), jest to przede wszystkim opowieść o marzeniu. Marzeniu, które towarzyszyło ludzkości od zarania. Każdy próbował zrealizować je na swój sposób. W przypadku Kalidasy marzenie o dotknięciu nieba było mocno nacechowane religijnie. Dwa tysiąclecia później, ma się rozumieć, religia zeszła na dalszy plan, a miejsce, które niegdyś mieli zamieszkiwać bogowie, teraz zamieszkują obce cywilizacje, tajemnica i bezkres. Ale marzenie wciąż jest to samo – różni się w detalach.
Ale wspomniałam o tym, że to trzy opowieści, a wymieniłam tak naprawdę tylko dwie. Otóż, obok historii Kalidasy i Morgana, jest jeszcze trzecia, najbardziej wysunięta w przyszłość: o Gwiezdnym Szybowcu. Nie będę o nim pisać więcej, żeby nie spoilować, ale powiem tylko tyle, że dla mnie to po prostu finalna faza rozwoju wciąż tego samego marzenia.

Do powieści jednak musiałam w jakiś sposób się dostroić. Na początku nawet nieco mnie nużyła i zastanawiałam się, czemu akurat ta jest taka słynna. Teraz, im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej staje się to dla mnie oczywiste. Ale tak naprawdę Fontanny raju wciągnęły mnie dopiero jakoś w połowie. Wcześniej było w porządku, ale bez przesady. Brakowało mi tego, z czym wcześniej miałam do czynienia w twórczości Clarke’a: zgłębiania jakiejś tajemnicy (monolitu, Ramy, świata poza obrębem Miasta itp.), śmiałego i optymistycznego spojrzenia w przyszłość ludzkości, wreszcie natłoku niesamowitych opisów. Miałam wrażenie, że powieść koncentruje się raczej na bohaterach, a – jak już wspominałam – bohaterowie Clarke’a, mimo że teoretycznie nie potrafię wskazać żadnego konkretu, który by za tym przemawiał – są dla mnie jacyś obcy i sztuczni. Choć przecież nigdy nie są wyidealizowani. Ale mam wrażenie, że nawet ich wady, humor i odruchy są w jakiś sposób wystudiowane.
Cóż – opisów, rzeczywiście, nie ma tak dużo jak w Odysejach kosmicznych czy w Spotkaniu z Ramą. A raczej nawet jeśli są, to nie robiły na mnie aż takiego wrażenia, jako że dotyczyły niesamowitości znajdujących się tu, na Ziemi. Dopiero pod koniec narrator zabrał czytelnika ponad chmury i nie będę ukrywać: była to moja ulubiona część powieści.

Ostatnią rzeczą, której nie mogę pominąć, jest posłowie. Sir Arthur C. Clarke to chyba jedyny autor, u którego tak chętnie czytam wstępy, posłowia i wszystkie odautorskie notki, niebędące samą powieścią. Tutaj, jak zresztą można się spodziewać, mamy drobne sprostowania odnośnie miejsca akcji, tajemniczej wyspy Taprobane i góry Sri Kanda, a także zarys historii kosmowindy – kto, gdzie i kiedy na to wpadł, gdzie opublikował i z jakim odzewem spotkała się ta wizja. Po pierwsze, w tych dopiskach widać doskonałe przygotowanie autora (co akurat nie jest zaskoczeniem – c’mon, to Clarke, a nie jakiś pisarzyna, co to jara się kosmosami!). Po drugie, było mi nadzwyczaj miło przekonać się (po raz kolejny), jak gruntownie przemyślaną rzecz czytam – błoga odmiana po Ostatnim władcy Pierścienia
Jednocześnie w powieści jest sporo drobnych zaskoczeń i delikatnego humoru – wszystko to sprawia, że Fontanny raju naprawdę będę bardzo dobrze wspominać i bardzo się cieszę, że się z tą książką zaprzyjaźniłam.


Wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego "Eksplorując nieznane".



Morgan z zakłopotaniem przyjął do wiadomości, że oni już chyba wiedzą. Parę sekund milczenia potwierdziło jego domysły. Morgan pomilczał jeszcze chwilę, aby i oni dowiedzieli się, że on wie, co oni wiedzą. Ostatecznie wszyscy poczuli się w pełni doinformowani, chociaż nikt nie miał najmniejszego zamiaru kiedykolwiek wspomnieć o tym głośno.

piątek, 30 sierpnia 2013

Fraa w czytelni (58) - "Spotkanie z Ramą"


Autor: Arthur C. Clarke
Tytuł: Spotkanie z Ramą
Tytuł oryginału: Rendezvous with Rama
Tłumaczenie: Zofia Kierszys
Miejsce i rok wydania: Kraków 2011
Wydawca: vis-à-vis/Etiuda

No cóż. Jeśli chodzi o książki, to zdecydowałam się jednak odpocząć trochę od Lema. Mimo licznych zalet twórczości tego pana, na dłuższą metę zaczęła mnie drażnić powtarzalność żartów, ponadto jestem w trakcie przedzierania się przez… och, no cóż – jak już się przedrę, to powiem, w czym leżał mój problem. W każdym razie czas był najwyższy przerwać maraton i sięgnąć po innych autorów. Ot, jak na ten przykład: Clarke’a. 

Spotkanie z Ramą to – obok 2001: Odysei kosmicznej – chyba najsłynniejsza powieść sir Arthura C. Clarke’a, a przewyższająca to drugie dzieło pod względem nagród. Zgarnęła Hugo, Nebulę, a także nagrody Campbella, Locusa i Jupitera.
Mamy rok 2130, ludzkość mieszka praktycznie w całym Układzie Słonecznym, a osiedlenie się na dotychczas niezamieszkałych planetach, nawet gazowych gigantach, jest tylko kwestią czasu. W to terytorium wdziera się nagle dziwny obiekt, ni to meteor, ni niewiadomoco – badacze nazywają to Ramą (imię hinduskiego bóstwa, bo imiona z mitologii greckiej i rzymskiej już się skończyły) i wysyłają tam ekspedycję, która ma się o Ramie dowiedzieć najwięcej jak to możliwe, nim tajemniczy obiekt zanadto zbliży się do Słońca.

Nie ukrywam, że dla mnie ta powieść przede wszystkim… powoli się rozkręcała. Nie znaczy to, że była nudna. Niemniej o ile 2001… w trybie natychmiastowym mnie wessało, o tyle tutaj napięcie narastało powoli i stopniowo, by dopiero w ostatnich rozdziałach człowiek złapał się na tym, że właściwie to miał chyba pracować, ale po co, skoro można przeczytać jeszcze stronę, może dwie, no góra siedem. Myślę zresztą, że to doskonale koresponduje z nastrojami załogi statku kosmicznego Śmiałek – im więcej dowiadujemy się o Ramie, im bardziej się w nią zagłębiamy, tym bardziej ona nas zadziwia. A kiedy już czytelnik wraz z komandorem Nortonem myśli, że chyba nic go nie zaskoczy, Rama bez większego trudu to właśnie robi: zaskakuje i sprawia, że po raz kolejny trzeba sobie zadać pytanie: kim, u licha, są Ramianie? Żyją? Po co zbudowali Ramę? Dokąd ona leci? Z czego wynikają wszystkie procesy, które zachodzą w tym miniaturowym świecie i kto nimi steruje?
Nie pierwszy raz pojawia się w twórczości Clarke’a wizja człowieka (a może nawet Człowieka?), który sięgnął gwiazd i wreszcie zdołał poukładać swoją egzystencję, a jednak trafia w kosmosie na siły, których nie potrafi ogarnąć. Już chyba kiedyś wspominałam, że u tego autora dość mocno widać wiarę w ludzkość. Nie ukrywam, że jest to dla mnie trochę naiwne. Kiedy na początku powieści czytam o tym, jak to wszystkie kraje się zjednoczyły, by wspólnie zmagać się z konsekwencjami pierdyknięcia w Ziemię meteorytu, nie mogę się nie uśmiechnąć. Nie wierzę w to ani troszkę. Ale to nie szkodzi, bo to tylko wzmianka, a przecież powieść nie jest o polityce, tylko o Ramie.
No właśnie: ta obca, nieogarnialna siła, o której wspomniałam na początku akapitu.
Rama jest przedziwna. Czterdziestokilometrowa puszka, kryjąca w sobie wielką tajemnicę. Załoga Śmiałka zapuszcza się w jej ciemność, brnie niekończącymi się schodami i czytelnik czuje tę ciemność nieomal na sobie. Jest dziwnie. A kiedy ciemność znika, robi się jeszcze dziwniej.
Jednakże kiedy ciemność znikła, pojawił się problem, który towarzyszył mi przez większość powieści: przestrzeń. Dopóki w Ramie było widać tylko tyle, ile potrafiła oświetlić latarka, czyli tak naprawdę nic, wszystko grało i buczało. Czarno w lewo, czarno w prawo, dobra. Ale po wzejściu dnia w Ramie moja wyobraźnia zupełnie odbiła się od jednego z istotniejszych elementów opisu, czyli odległości. Jak wspomniałam, puszka miała czterdzieści kilometrów długości i kilkanaście średnicy. Czterdzieści kilometrów to niemal jakby ułożyć obok siebie dwie Warszawy albo dwa Gdańska. Wzdłuż! Choćbym skisła, nie potrafię wyobrazić sobie puszki tych gabarytów, że nie wspomnę o dorzuceniu na końcu tej puszki czegoś, co – nawet maleńkie – widać, kiedy się jest na drugim końcu. Ze średnicą nie jest lepiej. „Niebo” Ramy sięga do stratosfery. Nie, niestety, w mojej głowie ta puszka ciągle była za mała i to mnie zresztą okropnie denerwowało, ale nie potrafiłam nic na to poradzić.
Nie ukrywam też, że popełniłam zasadniczy błąd: będąc na samym początku książki, zaczęłam grać w produkt Sierry „Spotkanie z Ramą”. To sprawiło, że bioboty były dla mnie spalone, wyobrażałam je sobie dokładnie tak jak w grze i trochę żałuję, bo przez to nie mam własnej ich wizji.

Abstrahując od mojej kulejącej wyobraźni, w ogóle miałam wrażenie, że Spotkanie z Ramą jest w większej mierze opowieścią o spotkaniu niż o Ramie. Duży nacisk opowieści jest położony na bohaterów, którzy badają ten obcy świat i nic z niego nie rozumieją. Bo przecież w trakcie czytania o samej Ramie czytelnik nie dowiaduje się wcale dużo. Ot: jest. I robi dziwne rzeczy. Trochę zresztą zabrakło mi jakiegoś mocniejszego finału związanego z Ramianami, czegoś, o czym można by powiedzieć, że właśnie do tego zmierzała powieść. 2001… ma coś takiego. Tutaj, gdyby chodziło o innego autora, powiedziałabym, że widać furtkę dla sequeli. Ale Clarke podobno wcale nie planował kontynuacji, a ich powstanie po kilkunastu latach we współpracy z Gentrym Lee to dużo późniejsza decyzja.

Znów bałaganiarsko, ale tym razem na swoje usprawiedliwienie mam tyle, że od wieków niczego tu nie pisałam i wyszłam z wprawy (jakbym kiedykolwiek ją miała…). Spotkanie z Ramą to świetna prezentacja możliwego spotkania z obcą cywilizacją. Uświadamia czytelnikowi, jak bardzo różna może być od wszystkich tych, które znamy. Podobnie jak u Lema, wydaje się, że kontakt człowieka z istotami z innych planet jest niemożliwy. To wszystko bardzo mi się podobało. Podobał mi się też świat Ramy, a raczej tyle, ile można było z niego zobaczyć, nawet mimo problemów, o których pisałam. Brakowało mi nieco rozmachu Odysei kosmicznej. Brakowało mi tych rozwlekłych, cudownych opisów – w Spotkaniu… są jednak dużo konkretniejsze, chciałoby się powiedzieć: techniczne. Bah!, nierzadko polegają głównie na podaniu wymiarów czegoś. I, co tu dużo mówić, nie było tak naprawdę bohatera, na którym by mi zależało, co sprawia, że w moim prywatnym rankingu Spotkanie z Ramą jednak będzie niżej od cyklu Odysei kosmicznej. Choć, oczywiście, przede mną jeszcze Rama II i dalsze tytuły. A na razie: 9/10.





Wpis powstał w ramach powakacyjnego wskrzeszania bloga, a także wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”. 





Chwycił za pierwszy szczebel i zaczął lekko sunąć po drabinie. Przychodziło mu to tak łatwo, jakby płynął w morzu - a nawet jeszcze łatwiej, skoro nie było oporu wody. Aż korciło go, żeby przyspieszyć tempo, ale doświadczenie nakazywało mu ostrożność.
W słuchawkach słyszał miarowe oddechy swoich dwóch towarzyszy. To dostatecznie świadczyło, że obaj są w dobrej formie, nie tracił więc czasu na rozmowę. Chociaż miał ochotę się obejrzeć, wolał nie ryzykować, dopóki nie dotrą do platformy przy końcu drabiny.
Odległość między szczeblami wynosiła pół metra i pierwszą część tej wspinaczki przebył chwytając się co drugiego. Ale liczył je starannie, toteż wiedział, że wyraźne przyciąganie zaczął odczuwać przy dwusetnym. Były to skutki ruchu obrotowego Ramy.

czwartek, 21 lutego 2013

Fraa w czytelni (44) - "Miasto i gwiazdy"


Autor: Arthur Charles Clarke
Tytuł: Miasto i gwiazdy
Tytuł oryginału: The City and the Stars
Tłumaczenie: Jacek Manicki
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1993
Wydawca: Amber



Miasto i gwiazdy to jedna z wcześniejszych powieści sir Arthura C. Clarke’a, napisana w 1956 roku (czyli od Piasków Marsa minęło raptem pięć lat). I właściwie nie jest to tak porażająca doskonałość jak cykl Odysei kosmicznej. Niemniej powieść ta zawiera pełen pakiet czegoś, co – na potrzeby tego bloga – muszę nazwać clarkizmami, bo inaczej nie potrafię: a więc czytelnik otrzyma przegląd egzotycznych, nieznanych światów, utopijne społeczeństwa, którym ta ich utopijność troszeczkę bokiem wychodzi, z ogromnym rozmachem zarysowaną wizję odległej przyszłości, sporo miejsca poświęconego potędze umysłu, dużo wiary w człowieka (ba!, w Człowieka nawet!), no i… cóż, bladych bohaterów…



Zacznę od tego ostatniego, bo tak mnie ten problem prześladował, że w pociągu o szóstej rano chyba wreszcie udało mi się dotrzeć do sedna.

Wiem już, czemu nie grają mi ludzie w powieściach Clarke’a: kłopot tkwi w opisywaniu ich uczuć. Są to postacie w ogromnej większości pozbawione fizjonomii, odruchów i… po prostu organizmu. Targają nimi co prawda wielkie emocje, lęki, czasem nagłe porywy gniewu czy ambicji, ale tak właśnie są też opisane: że ten a ten poczuł strach. Że się rozgniewał. Nie towarzyszą temu żadne konkretne zjawiska. W całym Mieście i gwiazdach główny bohater, Alvin, raz w nagłym ataku lęku ścisnął poręcze fotela. I to wszystko – na serio, ten drobny gest był dla mnie najbardziej emocjonującym momentem z życia tego człowieka. Bo ja, czytelniczka, jeśli mam napisane, że bohatera ogarnął strach, po prostu nie czuję tego strachu, jeśli tego się jakoś nie rozwinie, nie poprze konkretami. Clarke tego nie rozwijał, czytelnik musi wierzyć na słowo narratorowi w te wszystkie uczucia. Przypuszczam zresztą, że to dlatego tak świetnie autorowi wychodziły sztuczne inteligencje, ewentualnie inteligencje obce, których człowiek nie potrafi zrozumieć: bo tam te ludzkie emocje są właśnie nie na miejscu. Doskonały HAL czy zupełnie zagubiony w czasie i przestrzeni Vanamond zapadają w pamięci, podczas gdy ludzie szybko bledną.

Nie wiem, czy to co napisałam, jest w ogóle komunikatywne, ale jestem pełna entuzjazmu, że zrozumiałam. I już.

Teraz mogę spokojnie przejść do samej powieści:
W Mieście i gwiazdach przed czytelnikiem rysuje się obraz ludzkości za wiele milionów, a może raczej miliardów, lat. Człowiek żyje w Diaspar, podniebnym mieście odizolowanym od całego świata, zawieszonym w wieczności – żyje i jest nieśmiertelny. Każdy mieszkaniec Diaspar nie rodzi się, tylko wychodzi z Sali Tworzenia – od razu wyglądając jak dwudziestolatek. Po paru tysiącach lat zaś wraca do tej samej Sali i znika, a jego osobowość zostaje zapisana w Banku Pamięci, by po kolejnych setkach, tysiącach, a może i milionach lat, delikwent ożył sobie na nowo. I tak w kółko. Z Diaspar nie ma wyjścia, ale też nikt nigdy tego wyjścia nie szuka ani nie pragnie. Ludzkość jest pozbawiona ambicji, a lęk przed tym, co mogłoby być na zewnątrz, paraliżuje ją. A jednak jest jeden człowiek, który nie dzieli z innymi tego strachu – Alvin, Odmieniec. Odmieniec, który postanawia sprawdzić, co jest na zewnątrz, dlaczego Diaspar zamknęło się na świat i dlaczego ludzkość, która – jak głoszą legendy – panowała nad ogromnym Imperium Galaktycznym, wycofała się nazad na Ziemię i zamknęła w jednym mieście.
Przede wszystkim, w ostatecznym rozrachunku czytelnik dostaje aż dwie różne drogi, którymi za miliony lat mogłaby pójść ludzkość – i takie ich starcie niezmiernie mi się spodobało. Narrator nie ocenia żadnej z cywilizacji, a właściwie delikatnie daje do zrozumienia, że żadne z tych idealnych społeczeństw tak naprawdę nie jest idealne. I bardzo ładnie to widać. Niemniej, mimo tej krytyki utopii, w powieści widać nadzieje w ogromne możliwości Człowieka. Widać marzenie o gwiezdnym Imperium, o spotykaniu obcych inteligencji, o wspólnych badaniach i nauce tak zaawansowanej, że zdolnej podporządkować sobie przestrzeń. Niektóre z pomysłów trochę się zestarzały, jak choćby Sagi – porównywane w książce do czegoś lepszego i bardziej rozwiniętego od telewizji, podczas gdy dla dzisiejszego czytelnika ze wszech miar będzie to przypominało grę komputerową.
W przeciwieństwie do Pieśni dalekiej Ziemi, choć jeden, zasadniczy element jest bardzo podobny (konfrontacja dwóch kultur), tutaj jednak ciężar położony został na coś innego: na odkrywanie tajemniczej historii ludzkości. I na pytanie, czy do porzuconej przeszłości można wrócić. Dużo w tym wszystkim melancholii, tęsknoty za tym dawnym Imperium, za jakimiś potężnymi istotami, które odwiedziły nasz kosmos, ale – z bliżej nieznanych przyczyn – opuściły go. Los polipa tkwiącego w jeziorze i czekającego przez całe tysiąclecia na proroka, jest przygnębiający i smutny. Pragnienie Vanamonda, by spotkać stwórców, którzy porzucili go dawno temu – również porusza. Bo to taki świat, który opustoszał tak dawno, że już nikt nie pamięta kiedy, tylko że Diaspar nigdy tego nie zauważyło. Mocno czuć ten niezwykły klimat.

Wspomniałam już, że Alvin – jako nośnik postaciowej bezpłciowości, charakterystycznej dla bohaterów Clarke’a – nie wzbudził moich gorętszych uczuć. Zresztą, nawet gdyby był szalenie emocjonalny, wciąż pozostałby dla mnie bezmyślnym dupkiem z przerostem ego. Ale Miasto i gwiazdy, co dość wyjątkowe, ma również ludzkiego bohatera, którego polubiłam: jest nim Khedron. Po pierwsze, jako jednostka nieco enigmatyczna i jakby nieustannie drwiąca ze wszystkiego, ten facet nie mógł nie wzbudzić mojej sympatii. Po drugie, kiedy Khedron miał swój wielki moment emocji, faktycznie był roztrzęsiony i zdruzgotany i to było po nim widać. Po trzecie wreszcie, niezwykła była dla mnie jego funkcja: Khedron był bowiem Błaznem. W kontekście całego Diaspar jest to bardzo fajny pomysł – taki wentyl, który do tej idealnej stagnacji od czasu do czasu wpuszcza nieco niewinnego chaosu, żeby całość mogła funkcjonować. W kontekście czysto ludzkim zaś – było mi okropnie żal Khedrona, który na swój sposób również był Odmieńcem. I który musiał czuć się nieco schizofrenicznie, bo z jednej strony miał burzyć ład i porządek Diaspar, z drugiej przecież sam był elementem tego ładu, jego obecność była zaprojektowana od samego powstania miasta. Wszystko to sprawia, że Błazna raczej prędko nie zapomnę.

Sam zaś pomysł czystego intelektu, jaki usiłowała stworzyć Cywilizacja Galaktyczna, jest dla mnie zwiastunem metamorfozy, jaką przejdzie w Odysei kosmicznej Bowman. W obu przypadkach bardzo wyraźnie autor pokazuje opozycję energii do materii i przewagę tej pierwszej. I możliwości, jakie daje bycie samym umysłem.

Miasto i gwiazdy to powieść bardzo wciągająca i mająca – poza głównym wątkiem – całkiem dużo interesujących drobiazgów. Choć mniej tu odmalowanych wizji wszechświata, a więcej refleksji – raz smutnej, raz wyrażającej nadzieję – całość i tak bardzo przypadła mi do gustu. Właściwie nie mogło być inaczej. 10/10.



Wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.







Alvin miał nigdy nie zapomnieć tego nieziemskiego spotkania, podczas którego Hilvar składał powoli ze strzępów historię Mistrza, proteinowy polip szukał po omacku słów, ciemne wody jeziora z pluskiem omywały ruiny Shalmirane, a trójoki robot obserwował ich swym nieruchomym wzrokiem.

wtorek, 12 lutego 2013

Fraa w czytelni (42) - "Pieśni dalekiej Ziemi"


Pieśni dalekiej Ziemi - okładka

Autor: Arthur Charles Clarke
Tytuł: Pieśni dalekiej Ziemi
Tytuł oryginału: The Songs of Distant Earth
Tłumaczenie: Jan Kraśko
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1994
Wydawca: Alkazar

Nie rwałam się jakoś szczególnie do tej powieści. To znaczy owszem, ma genialny tytuł (jestem okropnie przeczulona na punkcie tytułów i zdarza mi się na podstawie tego – krótkiego zazwyczaj – tekstu na okładce decydować o zakupie książki), ale w czasie, kiedy rzucił mi się w oczy, ja akurat szukałam Końca dzieciństwa. Pieśni dalekiej Ziemi wpadły przy okazji, bo na Allegro kupiłam pakiet siedmiu książek (cztery powieści i trzy zbiory opowiadań) Clarke’a praktycznie za bezcen (pozdrowienia dla sprzedającego Grzesiek_Czesiek). Do lektury mi się nie spieszyło, ale jakoś w końcu przemknęłam również przez tę powieść.
Sir Arthur C. Clarke, pisząc pełnowymiarowe Pieśni dalekiej Ziemi, miał za sobą już 2001: Odyseję kosmiczną, Fontanny raju, Spotkanie z Ramą i inne genialne dzieła. Powieść stanowi jednak rozwinięcie opowiadania z 1958 roku, jak się więc łatwo domyślić, jest to tekst gruntownie przemyślany i dopracowany. Bah, jak wszystkie teksty tego autora.
A jednak jest w tej powieści coś nietypowego.
Często spotykam się na rozmaitych blogach ze stwierdzeniami w stylu „nie lubię sci-fi, tego całego kosmosu, wynalazków i robotów, ale” – w tym miejscu blogerzy zazwyczaj zachwycają się odkryciem fantastyki socjologicznej albo political fiction (śmieszna rzecz, bo u mnie jest dokładnie na odwrót). Nie poleciłabym zazwyczaj tym ludziom Clarke’a. Szkoda ich czasu, skoro na wstępie deklarują, że nie kręcą ich te genialne projekty statków kosmicznych, soczyste opisy nieznanych światów i z rozmachem zarysowane wizje kierunku, w jakim zmierza – lub mogłaby zmierzać – ludzkość. Tym razem jednak chyba bym zaryzykowała – niech te osoby sięgną po Pieśni dalekiej Ziemi. Bo to Clarke zupełnie nie jak Clarke.

Oto w niedalekiej przyszłości naukowcy odkrywają, że niebawem Słońce eksploduje. Ludzkość skupia się więc na ewakuacji – niespełna pół wieku po odkryciu losu naszej macierzystej gwiazdy, Ziemię opuszczają pierwsze statki typu „siewca”, mające za zadanie dotrzeć do możliwej do zasiedlenia planety i wychować pierwsze pokolenie ludzi.
W roku 2751 jeden z takich statków wylatuje w kierunku Thalassy, na której wyląduje w ziemskim roku 3109. Na tejże Thalassie człowiek tworzy niemal utopijną społeczność, która nie zna religii ani zazdrości, obce jej są wszelkiego rodzaju konflikty. Sama Thalassa to zresztą planeta nad wyraz gościnna – jak nazwa wskazuje – w głównej mierze pokryta morzem. Jedynym prawdziwym zagrożeniem jest tu wulkan, Krakan.
I właśnie na tej planecie wyląduje „Magellan” – ostatni statek, który wystartował z Ziemi. Trzy lata po jego odlocie, w 3620 roku, Słońce eksplodowało. Załoga „Magellana” zmierza na planetę Sagan II, po drodze jednak musi uzupełnić osłonę „Magellana”, zrobioną z lodu – a jakież miejsce nadaje się do tego równie mocno co obfitująca w wodę Thalassa? Załoga „Magellana” z zaskoczeniem odkrywa, że planeta jest zamieszkana. I tu tak naprawdę zaczyna się powieść. Bo cała ta otoczka, którą tu opisałam, jest jedynie gdzieś w tle. Pieśni dalekiej Ziemi nie są wcale o tym, choć żałuję.
Clarke skoncentrował się na konfrontacji dwóch zupełnie odmiennych kultur: żyjących w swoim idealnym świecie Lassańczyków oraz ostatnich uciekinierów z Ziemi. Załodze „Magellana” przyjdzie spędzić na Thalassie kilkadziesiąt miesięcy, nim uda się przetransportować na orbitę tyle brył lodu, by skompletować osłonę. Przez ten czas ludzie ci, chcąc nie chcąc, będą utrzymywać kontakty z Lassańczykami. Lassańczykami, którzy mają piękne kobiety i pełnych zapału polityków, a także przepiękną, malowniczą planetę. Obie strony są sobą po trosze zafascynowane, po trosze się siebie obawiają. Ludzie z „Magellana” przede wszystkim starają się nie „popsuć” Lassańczyków – nie zapoznawać ich z niczym, co mogłoby zrujnować tę idealną cywilizację. A więc nie opowiadać o religiach, o zawiści i zbrodniach znanych z historii Ziemi. Cóż z tego, skoro Lassańczycy, jak ciekawskie dzieci, chcą właśnie to wszystko wiedzieć, zafascynowane dziwnym, mrocznym światem tych nieoczekiwanych gości?
Oprócz postawienia naprzeciw siebie tych dwóch rodzajów człowieka, sir Arthur C. Clarke zajmuje się też samą załogą statku. Problem jest następujący: Thalassa, jak już wspominałam, jest wspaniałą, rajską planetą. Tymczasem Sagan II, do którego zmierza „Magellan”, to świat twardy i niegościnny. Nic dziwnego, że po kilku miesiącach na Thalassie nastroje wśród załogi są… cóż, różne. Z załogi wyłamują się jednostki, które zamierzają zdezerterować, są i inne, które chcą, żeby całą misję zakończyć właśnie tu i teraz. W swojej tęsknocie do osiedlenia się w przyjaznym środowisku  mało kto myśli o tym, że należałoby zapytać o zdanie samych Lassańczyków, bo przecież „Magellan” ma na swoim pokładzie zahibernowane trzy tysiące uchodźców. Ponadto pojawia się kwestia uczciwości wobec tych wszystkich, którzy ostatnie lata na macierzystej planecie poświęcili przygotowaniu ekspedycji na Sagana II.
A tak poza wszystkimi innymi problemami poruszonymi w książce, dla mnie Pieśni dalekiej Ziemi są też krytyką religii. Czy też może nie tyle krytyką, co raczej delikatnym podsunięciem pod rozwagę: więcej z tego wynikło szkody czy pożytku dla ludzi? Czy społeczeństwo bez religii nie byłoby lepsze? Przy czym nie chodzi tu o żadną konkretną religię, a o ideę jako taką.

I cóż mogę powiedzieć… to wszystko jest ciekawe, ale nie aż tak. I nie dla mnie. Tym bardziej, że ja ciągle mam kłopot z bohaterami Clarke’a – wspomniałam o tym już przy okazji pisania o Końcu Wieczności, a teraz wypada powtórzyć: nie potrafię się „wczuć” w jego bohaterów. Oni dla mnie są jacyś tacy wyblakli. Niby wszystko w porządku, Loren się zakochuje, kapitan Bey musi być nieustępliwy i rozsądny w tak delikatnej sytuacji, w jakiej znalazł się „Magellan”, Mojżesz Kaldor tęskni za zmarłą na Ziemi Eweliną, a dla Kumara liczy się tylko morze – nurkując jest w swoim żywiole. A jednak, mimo tych indywidualnych rysów, bohaterowie nie są zbyt wyraziści. Z jednej strony nie umiem sformułować żadnego konkretnego zarzutu, z drugiej jednak – nie umiem się do nich przekonać. Czy ja wiem? Może oni wszyscy są mimo wszystko zbyt ugłaskani, zbyt podobnie mówią i się zachowują? Są tylko pustymi nośnikami pewnych cech (determinacja kapitana, tęsknota Mojżesza itp.), ale nie ludźmi z krwi i kości.
A tego, co uwielbiam u Clarke’a najbardziej, czyli opisów, opisów i jeszcze trochę opisów, zarówno świata jak i technologicznych wynalazków, jest akurat w Pieśniach dalekiej Ziemi jak na lekarstwo.

Trochę mnie ta powieść rozczarowała. Nie tego się spodziewałam. Powieść wydaje mi się takim trochę eksperymentem autora, skoncentrowaniem się na czymś innym niż zwykle, ale nie mogę uznać tego eksperymentu za w pełni udany. Dla mnie to takie 7/10, które w normalnych warunkach byłoby nawet całkiem satysfakcjonujące, ale na pewno nie w przypadku Arthura C. Clarke’a. Najlepszy w całej powieści jest tytuł i kilka pojedynczych scen, jak również sam zarys losów ludzkości. No, można tu też dorzucić w ramach bonusu inspirowaną powieścią płytę Mike’a Oldfielda „The Songs of Distant Earth”. Rzecz może i nie w moich klimatach, ale ma kilka bardzo przyjemnych kawałków.




A wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.


 



Początkowo słyszała głęboki brzęk potężnej harfy ze strunami spinającymi światy. Przeszły ją ciarki. Poczuła, jak w odwiecznej reakcji na strach wywodzącej się z czasów, gdy Ziemię porastała pierwotna dżungla, sztywnieją jej włoski na karku.
Ale w miarę jak się wsłuchiwała, wyławiała z dźwięku całe spektrum zmieniających się półtonów sięgających granicy słyszalności i bez wątpienia daleko za nią. Drżały, zlewały się z sobą i mieszały podobnie jak zmienne, lecz regularne odgłosy morza.
Im dłużej słuchała, tym bardziej przypominało jej to bezkresny szum fal omywających wyludnioną, odległą plażę. Czuła, że słyszy kosmiczny ocean, huk jego fal łamiących się na brzegach zatopionych w nim światów. Był to dźwięk przerażający w swej bezsensownej daremności, dźwięk rozbrzmiewający echem w bolesnej pustce całego wszechświata.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...