Autor: Arthur C. Clarke
Tytuł: Fontanny raju
Tytuł oryginału: The Fountains of Paradise
Tłumaczenie: Radosław Kot
Miejsce i rok wydania: Kraków 2010
Wydawca: vis-à-vis/Etiuda
Po wątpliwej
satysfakcji płynącej z lektury Ostatniego władcy Pierścienia, potrzebowałam
odmiany. Czegoś, do czego miałam pewność, że będzie fajne. Ciekawe, dobrze
napisane, przemyślane, z logicznym ciągiem przyczynowo-skutkowym. Sięgnęłam
sobie więc do Clarke’a, bo Clarke zawsze dobry.
Fontanny raju
to jedna z jego najsłynniejszych powieści, zaraz za Odyseją kosmiczną i Spotkaniem
z Ramą. Nagrodzona Hugo i Nebulą, wykorzystuje stosunkowo świeży wówczas
pomysł skonstruowania ogromnej kosmowindy. Sam pomysł więc od razu mnie urzekł
– mam zresztą do niego sentyment, bo sama wymyśliłam kosmowindę mając jakieś
dziesięć lat (jak każde normalne dziecko, zaraz po dinozaurach wpadłam w fazę
fascynacji kosmosem). To znaczy moim pierwotnym pomysłem była winda z Ziemi na
Księżyc, ale ponieważ jedno i drugie cholerstwo się rusza, ostatecznie
poprzestałam na orbitach. Zaraz… Jak to było? Wielkie umysły myślą podobnie?
Rech rech rech…
W każdym razie
po Fontanny raju sięgałam spokojnie i
przekonana o pozytywnych wrażeniach.
Żeby nie było:
wrażenia są ze wszech miar pozytywne! Po prostu spodziewałam się czegoś nieco
innego, niż otrzymałam. Przede wszystkim: tytułowe „fontanny raju” wcale się
nie pojawiają w głównym wątku, tylko w historycznej opowieści o Kalidasie,
królu Taprobane – jego panowanie co prawda nie trwało długo, ale koncentrowało
się wokół stworzenia wokół swojego pałacu rajskiego ogrodu – oraz godnego bogów
nieba na szczycie świętej góry. I przyznam, że jakiś czas mi zajęło, nim udało
mi się połączyć historię Kalidasy z historią inżyniera Vannevara Morgana i jego
marzenia o windzie do nieba. Właściwie dopiero kiedy sobie zaczęłam bazgrać na
kartce, rozmyślając nad tą notką, doznałam olśnienia, po którym, jeśli mam być
szczera, książka od razu podoba mi się bez porównania bardziej. Przedtem były
to trzy różne opowieści i, choć każda z nich na swój sposób była wciągająca,
nie widziałam w tym jakiejś myśli przewodniej – teraz ją widzę. I widzę, że te
trzy opowieści to prawdę mówiąc jedna opowieść, historia
pewnego marzenia, pokazana w trzech różnych momentach jego istnienia.
Ano właśnie: w
streszczeniach w internetach widziałam głównie tyle, że dwudziesty czwarty
wiek, inżynier buduje windę prowadzącą na orbitę geostacjonarną, wizja
ludzkości rozpoczynającej ekspansję w kosmos. Tak, bez wątpienia jest to jakaś
prawda i można to znaleźć w powieści Fontanny
raju. Jeśli ktoś by mnie pytał jednak o zdanie (a wiem, że nikt by tego nie
zrobił, ale po to właśnie założyłam bloga), jest to przede wszystkim opowieść o
marzeniu. Marzeniu, które towarzyszyło ludzkości od zarania. Każdy próbował
zrealizować je na swój sposób. W przypadku Kalidasy marzenie o dotknięciu nieba
było mocno nacechowane religijnie. Dwa tysiąclecia później, ma się rozumieć, religia
zeszła na dalszy plan, a miejsce, które niegdyś mieli zamieszkiwać bogowie,
teraz zamieszkują obce cywilizacje, tajemnica i bezkres. Ale marzenie wciąż jest
to samo – różni się w detalach.
Ale wspomniałam
o tym, że to trzy opowieści, a wymieniłam tak naprawdę tylko dwie. Otóż, obok
historii Kalidasy i Morgana, jest jeszcze trzecia, najbardziej wysunięta w przyszłość:
o Gwiezdnym Szybowcu. Nie będę o nim pisać więcej, żeby nie spoilować, ale powiem
tylko tyle, że dla mnie to po prostu finalna faza rozwoju wciąż tego samego marzenia.
Do powieści
jednak musiałam w jakiś sposób się dostroić. Na początku nawet nieco mnie
nużyła i zastanawiałam się, czemu akurat ta jest taka słynna. Teraz, im dłużej
się nad tym zastanawiam, tym bardziej staje się to dla mnie oczywiste. Ale tak
naprawdę Fontanny raju wciągnęły mnie
dopiero jakoś w połowie. Wcześniej było w porządku, ale bez przesady. Brakowało
mi tego, z czym wcześniej miałam do czynienia w twórczości Clarke’a: zgłębiania
jakiejś tajemnicy (monolitu, Ramy, świata poza obrębem Miasta itp.), śmiałego i
optymistycznego spojrzenia w przyszłość ludzkości, wreszcie natłoku
niesamowitych opisów. Miałam wrażenie, że powieść koncentruje się raczej na
bohaterach, a – jak już wspominałam – bohaterowie Clarke’a, mimo że
teoretycznie nie potrafię wskazać żadnego konkretu, który by za tym przemawiał –
są dla mnie jacyś obcy i sztuczni. Choć przecież nigdy nie są wyidealizowani.
Ale mam wrażenie, że nawet ich wady, humor i odruchy są w jakiś sposób
wystudiowane.
Cóż – opisów,
rzeczywiście, nie ma tak dużo jak w Odysejach
kosmicznych czy w Spotkaniu z Ramą.
A raczej nawet jeśli są, to nie robiły na mnie aż takiego wrażenia, jako że
dotyczyły niesamowitości znajdujących się tu, na Ziemi. Dopiero pod koniec
narrator zabrał czytelnika ponad chmury i nie będę ukrywać: była to moja
ulubiona część powieści.
Ostatnią
rzeczą, której nie mogę pominąć, jest posłowie. Sir Arthur C. Clarke to chyba
jedyny autor, u którego tak chętnie czytam wstępy, posłowia i wszystkie
odautorskie notki, niebędące samą powieścią. Tutaj, jak zresztą można się
spodziewać, mamy drobne sprostowania odnośnie miejsca akcji, tajemniczej wyspy Taprobane
i góry Sri Kanda, a także zarys historii kosmowindy – kto, gdzie i kiedy na to
wpadł, gdzie opublikował i z jakim odzewem spotkała się ta wizja. Po pierwsze,
w tych dopiskach widać doskonałe przygotowanie autora (co akurat nie jest
zaskoczeniem – c’mon, to Clarke, a nie jakiś pisarzyna, co to jara się
kosmosami!). Po drugie, było mi nadzwyczaj miło przekonać się (po raz kolejny),
jak gruntownie przemyślaną rzecz czytam – błoga odmiana po Ostatnim władcy Pierścienia…
Jednocześnie w
powieści jest sporo drobnych zaskoczeń i delikatnego humoru – wszystko to
sprawia, że Fontanny raju naprawdę
będę bardzo dobrze wspominać i bardzo się cieszę, że się z tą książką
zaprzyjaźniłam.
Wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego "Eksplorując nieznane".
Morgan
z zakłopotaniem przyjął do wiadomości, że oni już chyba wiedzą. Parę sekund
milczenia potwierdziło jego domysły. Morgan pomilczał jeszcze chwilę, aby i oni
dowiedzieli się, że on wie, co oni wiedzą. Ostatecznie wszyscy poczuli się w
pełni doinformowani, chociaż nikt nie miał najmniejszego zamiaru kiedykolwiek
wspomnieć o tym głośno.
z clarka twórczości najbardziej lubię miasto i gwiazdy za na prawdę ciekawy pomysł i historie acz fontanny też przeczytałem bez bólu ;)
OdpowiedzUsuńTo Clarke, brak bólu jest oczywisty :D
Usuń"Miasto i gwiazdy" jest super, to fakt. Niemniej w moim prywatnym rankingu zdecydowanie 2001: Odyseja kosmiczna. Bezkonkurencyjna i uwielbiam.
Muszę kiedyś wrócić do Clarka, bo "Spotkanie z Ramą" wciąż za mną chodzi, a zaległości jest sporo.
OdpowiedzUsuńP.S. W komentarzu omyłkowo trochę inaczej przeczytałem nazwisko i myślę, że coś w tym jest. Na pewno autor miał polskie korzenie i musiał się nazywać Artur Ciarka!