wtorek, 11 marca 2014

Fraa w czytelni (70) - "Zły"


Autor: Leopold Tyrmand
Tytuł: Zły
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2011
Wydawca: Wydawnictwo MG

Metryczkę zmyśliłam. Znaczy nie zmyśliłam, a wzięłam z internetów – prawdziwe pochodzenie mojego ebooka jest równie szemrane, co pochodzenie biletów na pewien mecz Polska-Węgry w 1954.

Prawda jest taka, że gdyby nie wyzwanie czytelnicze, nigdy w życiu bym po tę książkę nie sięgnęła. Owszem, jest o Warszawie – bardzo o Warszawie. Warszawskość wylewa się z każdej strony i jest wpychana czytelnikowi szpadlem wprost do mózgu. Ale mój patriotyzm lokalny ma swoje granice – fabularnie ta powieść to zupełnie nie są moje klimaty. Ani dziejami czy kulturą PRLu się nie jaram, ani nie jestem fanką kryminałów. A jeśli to mało, żeby mnie odstraszyć, to mamy jeszcze wątek miłosny.
No ale wyzwanie.

Nie ukrywam, że tę książkę czytało mi się… trudno. Może nie jakoś bardzo źle, ale trudno. To nie jest rzecz do łyknięcia w dwa wieczory – i nie chodzi tylko o długość, choć ta też swoje robi. Tym bardziej, że dialogi są zapisywane bez enterów, więc strony są bardzo uczciwie zapchane.
Ale chodzi o klimat, który przetacza się po tej książce. Rzecz dotyczy warszawskich chuliganów i ogólnie nizin społecznych. Ludzie są brudni, spoceni, wulgarni i okrutni. I całe miasto takie jest: przypadkowy przechodzień nie może być pewny dnia ani godziny, kiedy ktoś go pobije do nieprzytomności. Można mieć tylko nadzieję na przeżycie. I nawet nie chodzi o kradzież – wtedy to by było bardziej do przełknięcia. Ale okrucieństwo w powieści jest w większości przypadków zupełnie zbędne, do dotkliwych pobić i ran dochodzi właściwie mimochodem, z nudów. Gdyby nie to, że już to robię, po przeczytaniu tej powieści zaczęłabym paranoicznie unikać wszystkich wokół, dopatrując się w nich degeneratów gotowych w każdej chwili podpalić mi włosy albo skopać, aż mi wypadnie ostatni ząb. Więc kiedy się czyta coś takiego w zasadzie na akord, bo wyzwanie samo się nie wygra, a miesiąc się kończy, człowiek w końcu czuje się mocno przytłoczony.
Plus, co tu dużo mówić, powieść ma parę rzeczy, które mnie trochę irytują. Po pierwsze: apostrofy do warszawskiego… wszystkiego! Bardzo egzaltowane, pełne uwielbienia i patosu. Do lodowisk, do kamienic, bram, bazarów, fryzjerów, kurzu, lirycznych pączków (no dobra, „liryczne pączki” brzmią akurat epicko…), kawiarenek i Jeżuś wie do czego jeszcze. Owszem, te elementy – zazwyczaj otwierające rozdział – miały swoje uzasadnienie: zapowiadały miejsce akcji. Niemniej były nieproporcjonalnie rozdmuchane w stosunku do tego, ile tak naprawdę niosły ze sobą treści. I, co tu dużo kryć, ja tego nie kupowałam. Owszem, narrator próbował wmówić mi, że co prawda każde miasto ma swoje bramy, no ale te warszawskie bramy to są zupełnie, ale to zupełnie inne – a ja tej inności za diabła nie czułam. Nie wystarczy dorzucić do czegoś epitet „warszawski”, żeby to nagle nabrało jakiegoś magicznego ducha miejsca.
Irytowała mnie też Marta – w ogóle postaci kobiece w powieści są dość mdłe (nawet Olimpia Szuwar, wspaniała, silna osobowość, koniec końców jest zredukowana do damy czekającej na swojego bohatera), ale Marta to już szczyt tej nijakości. W jakiś magiczny sposób jej uśmiech sprawia, że z każdych kłopotów wychodzi cało. Lezie z obcym facetem do jakiejś szemranej dzielnicy na jakieś szemrane imieniny, a potem szok i niedowierzanie, że po paru(nastu) głębszych panowie się zaczynają do niej dobierać? Serio?
Chyba ostatnią rzeczą, która w powieści działała mi na nerwy, była muzyka. To znaczy nie samo jej występowanie, ale fakt, że narrator z uporem maniaka usiłował mi wymienić z tytułu chyba każdą piosenkę, którą ktokolwiek tam śpiewał lub grał. Oczywiście, większość tych tytułów nic mi nie mówiła, więc ślizgałam się po tym tekście, zastanawiając się, czy to naprawdę aż tak ważne i czy ta scena byłaby dużo uboższa, gdybym nie znała całego repertuaru jakiegoś barowego muzykanta.

Ale z drugiej strony, powieść ma mnóstwo zalet: po pierwsze więc – Warszawę. Nie tę w apostrofach, tylko tę w tle. Znajome ulice i place, napisy, które widywałam każdego dnia jeżdżąc do liceum. Warszawa, którą znam – a z drugiej strony, w dużo trudniejszym czasie, bo przecież to Warszawa z początku lat pięćdziesiątych. I akurat te opisy mi się szalenie podobały: podkreślające, że miasto podnosi się ze zgliszcz po wojnie. Place budowy przeplatały się ze zrujnowanymi szczątkami kamienic, gdzie ludzie próbowali wieść normalne życie – zainstalowani gdzieś na piętrach, mimo że nie zawsze istniał parter. To wszystko było niesamowicie fajnie ukazane.
Dalej: bohaterowie. Podobali mi się z dwóch względów. Po pierwsze więc, chodzi o ich ksywki. Jeśli Tyrmand już jakąś postać nazywał, to miażdżył tym system. Meteor i Kruszyna to tylko początek długiego sznurka cudownych nazwisk… lub ksywek, no tak. Momentami trudno było nadążyć, co jest czym. Wilga, Wirus, Merynos, obywatel Kudłaty, Kolanko, Kompot, Dziarski, Śmigło, Mefistofeles, Bratek, Moniek, Laweta, Wąsik… i tak dalej. Nie mogłam przestać zacieszać, kiedy czytałam te cudowne miana. Ale ci bohaterowie byli mocni też z innego względu. Oni po prostu wywoływali emocje – i to często skrajnie sprzeczne, w dodatku w tej samej chwili. Bo z jednej strony bywali sympatyczni, lubili dobrze żyć – cóż, jak każdy. Mieli swoje pasje, jak… no, jak nie każdy, ale jak niektórzy. Wilga żył samochodami, Kruszyna czytał. Z drugiej strony, to wszystko była banda zwyrodnialców, nie cofających się nawet przed zakatowaniem człowieka na śmierć. I jakkolwiek ich lubiłam, przez całą książkę jednak życzyłam im jak najgorzej.
Podobał mi się też w powieści humor. Począwszy od – tak myślę – niezamierzonego, czyli momentami dramatycznie sztucznych dialogów, które nawet nie próbują udawać naturalnych (choć ogólnie język i styl w powieści jest świetny i pozwala do reszty zanurzyć się w świecie warszawskich zwyrodnialców), poprzez eufemistyczne, urokliwe opisywanie bluzgów, dziwne sformułowania (moimi faworytami jest „parówkowa orgia” i „Wszystkim zrobiło się naraz jakoś bardzo przyjemnie i zaczęto rozmawiać o dokuczliwej epidemii grypy”, a także przepiękny zwrot „Zatrzaśnij się, Meteor”), humor sytuacyjny (dość często związany z kacem), mądrości życiowe Wilgi („Gin, jak się okazuje, należy pić szybko i w dużych ilościach”), kończąc na malowniczych opisach tu i ówdzie.


„Mój ojciec chodził nieustannie pijany i w chwilach gdy mnie nie był, brał mnie na kolana i zionąc wódką śpiewał mi ulubioną swoją piosenkę o ułanie, który wrócił na urlop do domu, zaproszony został na wesele i wymordował kawaleryjską szablą cały ślubny orszak, ponieważ poczuł się czymś urażony. Cała ta historia miała jakoby dziać się ongiś na Czerniakowskiej ulicy, zaś ułożona w piosenkę stanowiła jeden z hymnów warszawskiego rynsztoka; muszę przyznać, że w tym czasie czyniła na mnie ogromne wrażenie i każdą uroczystość rodzinną, imieniny czy chrzciny, uważałem za całkowicie nieudaną, o ile nie kończyła się rozprawą nożową i Pogotowiem.”


No i akcja. Choć akcja nigdy nie była dla mnie priorytetem i choć w Złym przez pierwszy tydzień czytania nie wygrzebałam się poza ekspozycję bohaterów, koniec końców okazało się, że akcja jest bardzo mocną stroną powieści. Dynamiczne momenty są naprawdę dynamiczne, a jeśli są flaki i krew, to niemal się widzi tę krew na własnych rękach. Pościg był tak sugestywny i świetnie napisany, że kiedy narrator uświadomił mi nagle, że toczy się w zawrotnym tempie 80km/h, poczułam się nieco wytrącona z równowagi, bo ja oczami duszy widziałam te samochody prujące z dwieście na godzinę. No ale cóż… lata pięćdziesiąte.
Dodatkowym plusem jest też sama intryga, tożsamość tytułowego Złego, a nade wszystko: pan w meloniku. Pan w meloniku jest moim niekwestionowanym numerem jeden tej powieści, uwielbiam go i nieustannie mu kibicowałam. Wprowadza rewelacyjną nutkę kryminału w starym stylu, chyba jedynego, jaki jestem w stanie łyknąć. No i, najzwyczajniej w świecie, jest szalenie sympatyczny.

Teraz może zalecieć spoilerem, no ale trudno.

Jest jeszcze coś, o czym nie mogę nie wspomnieć przy okazji Złego: superbohater. Poza tym, że książka jest opowieścią o warszawskim rynsztoku i kryminałem, jest przecież historią naszego własnego, ludowego Batmana. Czytając nie mogłam się pozbyć z głowy myśli „czytajcie i uczcie się, bracia Kmiołek! Tak się opowiada o polskim herosie!” – bo przecież jest facet, którego historia bije na głowę traumę Bruce’a Wayne’a. Są realia, które czuć PRLem, które nie mogłyby nawet leżeć w pobliżu tego, co mają nam do zaoferowania produkcje amerykańskie lub Amerykę klonujące. Tak jak w przypadku Batmana, są podzielone opinie na temat naszego tajemniczego rycerza, który pod osłoną nocy walczy ze złem – inne zdanie ma milicja, prasa, wreszcie różnie do tego podchodzi zwykły, prosty lud. Niektórzy źle interpretują motywy i działania Złego. Na miłość Jeżusia – w tym jest wszystko, czego potrzeba do stworzenia prawdziwie rodzimego superbohatera. Aż szkoda, że taki potencjał gdzieś zaginął – bo powieść niby bardzo znana, tylko ja na przykład jeszcze do niedawna się z nią nie spotkałam i nie znam wielu osób, które się z nią spotkały (szczególnie przed wyzwaniem). A przecież… na co komu Biały Orzeł, kiedy ma się Złego?




Jeden z filozofów obliczył, że warszawiacy wdychali wtedy cztery cegły rocznie. Warszawiacy oddychali budową – nie była to metafora, lecz ciężka, zakurzona, ceglana i pylasta prawda. Trzeba zaś bardzo kochać swe miasto, by odbudowywać je za cenę własnego oddechu. I może dlatego Warszawa z pobojowiska gruzów i ruin stała się znów dawną Warszawą, wieczną Warszawą, tą samą Warszawą – mimo nowych kształtów ulic i konturów domów – że warszawiacy powołali ją do życia, tchnąwszy w jej ceglane ciało swój własny, gorący oddech.

10 komentarzy:

  1. Ten ostatni cytat też mnie trzepnął. I nagle jakoś mocniej zaczęły mnie drażnić kpiny z warszawskiej Starówki, że jaka tam ona stara. Sobie odbuduj miasto z niczego, jeden z drugim, krytykancie i potem dyskutuj!

    Nie ma chyba kawałka tej opinii-recencji, z którym bym się nie zgodziła.

    Dokładnie tak, jak piszesz, Fraa, mimo dłużyzn i przegięć, taka ładna (i nie w znaczeniu ładna/brzydka) Warszawa, prawdziwa i żywa się panu Tyrmandowi udała, a Zły jest idealnym superbohaterem i faktycznie też mi żal, że nikt tego nijak nie wykorzystał głębiej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Sobie odbuduj miasto z niczego, jeden z drugim, krytykancie i potem dyskutuj!" - otóż to. ;) <3

      Usuń
  2. A mi się akurat ten brud, pot i cała reszta w opisach podobała. Zobacz Meteora, elegant, w najlepszym płaszczu, włosy ułożone z takim wysiłkiem, jakiego chyba dziś się już nie zobaczy, słowem osoba, która bardzo dba o wygląd, a tu Tyrmand dorzucił mu brudne paznokcie. I to nie było przypadkowe, bo te jego paznokcie się potem jeszcze ze dwa razy przewinęły.

    Piosenki mnie nie drażniły, wręcz przeciwnie (bo ja kilka tytułów kojarzyłem:)), podobnie jak mnie nie irytowały apostrofy do ulic, targów i bram warszawskich, śmieszyły, ale nie irytowały. Tyrmand w gruncie rzeczy chyba chciał sportretować to konkretne miasto z tamtego okresu i dlatego tak wiele pisał o wszystkim. Wyciągał na światło każdy detal i niemal zmuszał czytelnika, żeby popatrzył i się zachwycił. Albo to wielki miłośnik Warszawy, albo straszny troll :) Acz wiesz co, nie mieszkałem w Warszawie, bywam tam tylko gościem, ale po przeczytaniu tej książki jakoś tak inaczej o niej myślę i gdzieś tam się tli niepewność, czy te bramy są faktycznie takie same jak gdzie indziej, czy jednak są warszawskie.

    I zgadzam się, że Biały Orzeł może się cmoknąć z Batmanem. Sorki Bruce, ale Zły twoją traumą nawet śledzika nie popije. Nie wiem czy tu aby prawa autorskie nie zadziałały, bo owszem, Zły to nasz superbohater i swobodnie mógłby być większym cyklem :) A może w powieści jest za wiele sentymentu do starej Warszawy, za którą bohaterowie tęsknią, a za mało jest podziwu dla tej nowej, budowanej siłą nowego systemu. Być może gdyby nie to powstałby serial opisujący dzieje Złego i mielibyśmy trzeci kanoniczny serial poza "Stawką większą niż życie" i "Czterema pancernymi" :) I taka refleksja jeszcze, bo mi naskoczyła myśl okołobatmanowa. W którymś z tych nowych Batmanów pada takie zdanie, że "Batman jest takim jakiego to miasto potrzebuje." Czy coś w tym stylu, wybacz Nolanie, ale w ustach twojego bohatera to brzmiało tak durnie, że głupiej się chyba nie da. To pasuje do Złego. Był takim bohaterem, na którego Warszawa zasługiwała.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja nie mówię, że ten brud i brzydota to wada książki - nie o to chodzi. Po prostu przy takim intensywnym czytaniu ten klimat był dla mnie przytłaczający nieco. Co nie znaczy, że zły. A paznokcie to tam chyba wszyscy mieli brudne. xD

      A bramy (no i inne rzeczy też), tak przypuszczam, są faktycznie inne. Tak samo jak pewnie inne i jedyne w swoim rodzaju będą bramy gdyńskie, krakowskie czy łódzkie, bo każde z tych miast ma swój specyficzny charakter. Nie czułam tej opozycji, że są wyjątkowe warszawskie i... no i pozostałe. Co do piosenek, to pewnie właśnie ich znajomość sporo robi. ;)

      "A może w powieści jest za wiele sentymentu do starej Warszawy, za którą bohaterowie tęsknią, a za mało jest podziwu dla tej nowej, budowanej siłą nowego systemu." - ale wiesz, że w sumie to by się mogło teraz sprzedać? Weź pod uwagę, że jest moda na taką retro tęsknotę za PRLem. ;) I w ogóle na retro. A przy odrobinę większym rozmachu można by z tego zrobić w sumie niezły dieselpunk. ;) Acz owszem - może się rozbijać o prawa autorskie. Z drugiej strony: myślisz, że spadkobiercy nie chcieliby zarobić? ;)

      "To pasuje do Złego. Był takim bohaterem, na którego Warszawa zasługiwała." - a to bardzo prawda. :)

      Usuń
  3. ŚWIETNE!!!!
    Zapraszam do mnie na historię opartą na faktach!
    http://bitwanapatyki.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Musisz się jeszcze wiele nauczyć o trudnej sztuce spamu. Na razie jedyne co robisz, to zniechęcasz do siebie i do swojego bloga. Polecam notkę poglądową tutaj: http://rzut-kamieniem.blog.onet.pl/2010/12/23/sztuka-spamu/

      Usuń
  4. Mogłabym jakoś tak elokwentnie... ale zgadzam się z Frąą a jeszcze bardziej z Ulvem.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ha! Właśnie czytam Złego - po dziesięciu latach od pierwszego razu, więc jakby startuję z poziomu zero.

    OdpowiedzUsuń
  6. O - zapomniałem przekleić (przeklejam z notatnika, bo czasem przeglądarka może zgubić tekst):
    Chwilę przedtem skończyłem Dziennik 1954 Tyrmanda. Ważna książka, bo tak jak Zły przenosi nas do Warszawy wiosną 1954, bo bezpośrednio poprzedza Złego (dzień po ostatnim wpisie Tyrmand podpisał umowę na powieść) oraz można w nim znaleźć wiele pierwowzorów postaci i zdarzeń. Czy bardziej wyważone oceny odbudowy stolicy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie widziałam u Ciebie wzmiankę o Dzienniku 1954 - przyznaję, zaintrygowało. Może będzie na przyszłoroczne wyzwanie, bo ten rok mam już lekturowo mocno zapchany. :D

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...