Autor: Leopold Tyrmand
Tytuł: Zły
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2011
Wydawca: Wydawnictwo MG
Metryczkę
zmyśliłam. Znaczy nie zmyśliłam, a wzięłam z internetów – prawdziwe pochodzenie
mojego ebooka jest równie szemrane, co pochodzenie biletów na pewien mecz Polska-Węgry
w 1954.
Prawda jest
taka, że gdyby nie wyzwanie czytelnicze, nigdy w życiu bym po tę książkę nie
sięgnęła. Owszem, jest o Warszawie – bardzo o Warszawie. Warszawskość wylewa
się z każdej strony i jest wpychana czytelnikowi szpadlem wprost do mózgu. Ale
mój patriotyzm lokalny ma swoje granice – fabularnie ta powieść to zupełnie nie
są moje klimaty. Ani dziejami czy kulturą PRLu się nie jaram, ani nie jestem
fanką kryminałów. A jeśli to mało, żeby mnie odstraszyć, to mamy jeszcze wątek
miłosny.
No ale
wyzwanie.
Nie ukrywam, że
tę książkę czytało mi się… trudno. Może nie jakoś bardzo źle, ale trudno. To
nie jest rzecz do łyknięcia w dwa wieczory – i nie chodzi tylko o długość, choć
ta też swoje robi. Tym bardziej, że dialogi są zapisywane bez enterów, więc
strony są bardzo uczciwie zapchane.
Ale chodzi o
klimat, który przetacza się po tej książce. Rzecz dotyczy warszawskich
chuliganów i ogólnie nizin społecznych. Ludzie są brudni, spoceni, wulgarni i
okrutni. I całe miasto takie jest: przypadkowy przechodzień nie może być pewny
dnia ani godziny, kiedy ktoś go pobije do nieprzytomności. Można mieć tylko
nadzieję na przeżycie. I nawet nie chodzi o kradzież – wtedy to by było bardziej do
przełknięcia. Ale okrucieństwo w powieści jest w większości przypadków zupełnie
zbędne, do dotkliwych pobić i ran dochodzi właściwie mimochodem, z nudów. Gdyby
nie to, że już to robię, po przeczytaniu tej powieści zaczęłabym paranoicznie
unikać wszystkich wokół, dopatrując się w nich degeneratów gotowych w każdej
chwili podpalić mi włosy albo skopać, aż mi wypadnie ostatni ząb. Więc kiedy
się czyta coś takiego w zasadzie na akord, bo wyzwanie samo się nie wygra, a
miesiąc się kończy, człowiek w końcu czuje się mocno przytłoczony.
Plus, co tu
dużo mówić, powieść ma parę rzeczy, które mnie trochę irytują. Po pierwsze:
apostrofy do warszawskiego… wszystkiego! Bardzo egzaltowane, pełne uwielbienia
i patosu. Do lodowisk, do kamienic, bram, bazarów, fryzjerów, kurzu, lirycznych
pączków (no dobra, „liryczne pączki” brzmią akurat epicko…), kawiarenek i Jeżuś
wie do czego jeszcze. Owszem, te elementy – zazwyczaj otwierające rozdział –
miały swoje uzasadnienie: zapowiadały miejsce akcji. Niemniej były
nieproporcjonalnie rozdmuchane w stosunku do tego, ile tak naprawdę niosły ze
sobą treści. I, co tu dużo kryć, ja tego nie kupowałam. Owszem, narrator
próbował wmówić mi, że co prawda każde miasto ma swoje bramy, no ale te warszawskie bramy to są zupełnie, ale
to zupełnie inne – a ja tej inności za diabła nie czułam. Nie wystarczy dorzucić
do czegoś epitet „warszawski”, żeby to nagle nabrało jakiegoś magicznego ducha
miejsca.
Irytowała mnie
też Marta – w ogóle postaci kobiece w powieści są dość mdłe (nawet Olimpia
Szuwar, wspaniała, silna osobowość, koniec końców jest zredukowana do damy
czekającej na swojego bohatera), ale Marta to już szczyt tej nijakości. W jakiś
magiczny sposób jej uśmiech sprawia, że z każdych kłopotów wychodzi cało. Lezie
z obcym facetem do jakiejś szemranej dzielnicy na jakieś szemrane imieniny, a
potem szok i niedowierzanie, że po paru(nastu) głębszych panowie się zaczynają
do niej dobierać? Serio?
Chyba ostatnią
rzeczą, która w powieści działała mi na nerwy, była muzyka. To znaczy nie samo
jej występowanie, ale fakt, że narrator z uporem maniaka usiłował mi wymienić z
tytułu chyba każdą piosenkę, którą ktokolwiek tam śpiewał lub grał. Oczywiście,
większość tych tytułów nic mi nie mówiła, więc ślizgałam się po tym tekście,
zastanawiając się, czy to naprawdę aż tak ważne i czy ta scena byłaby dużo
uboższa, gdybym nie znała całego repertuaru jakiegoś barowego muzykanta.
Ale z drugiej
strony, powieść ma mnóstwo zalet: po pierwsze więc – Warszawę. Nie tę w
apostrofach, tylko tę w tle. Znajome ulice i place, napisy, które widywałam
każdego dnia jeżdżąc do liceum. Warszawa, którą znam – a z drugiej strony, w
dużo trudniejszym czasie, bo przecież to Warszawa z początku lat
pięćdziesiątych. I akurat te opisy mi się szalenie podobały: podkreślające, że
miasto podnosi się ze zgliszcz po wojnie. Place budowy przeplatały się ze
zrujnowanymi szczątkami kamienic, gdzie ludzie próbowali wieść normalne życie –
zainstalowani gdzieś na piętrach, mimo że nie zawsze istniał parter. To
wszystko było niesamowicie fajnie ukazane.
Dalej:
bohaterowie. Podobali mi się z dwóch względów. Po pierwsze więc, chodzi o ich
ksywki. Jeśli Tyrmand już jakąś postać nazywał, to miażdżył tym system. Meteor
i Kruszyna to tylko początek długiego sznurka cudownych nazwisk… lub ksywek, no
tak. Momentami trudno było nadążyć, co jest czym. Wilga, Wirus, Merynos,
obywatel Kudłaty, Kolanko, Kompot, Dziarski, Śmigło, Mefistofeles, Bratek,
Moniek, Laweta, Wąsik… i tak dalej. Nie mogłam przestać zacieszać, kiedy
czytałam te cudowne miana. Ale ci bohaterowie byli mocni też z innego względu.
Oni po prostu wywoływali emocje – i to często skrajnie sprzeczne, w dodatku w
tej samej chwili. Bo z jednej strony bywali sympatyczni, lubili dobrze żyć –
cóż, jak każdy. Mieli swoje pasje, jak… no, jak nie każdy, ale jak niektórzy.
Wilga żył samochodami, Kruszyna czytał. Z drugiej strony, to wszystko była
banda zwyrodnialców, nie cofających się nawet przed zakatowaniem człowieka na
śmierć. I jakkolwiek ich lubiłam, przez całą książkę jednak życzyłam im jak
najgorzej.
Podobał mi się
też w powieści humor. Począwszy od – tak myślę – niezamierzonego, czyli
momentami dramatycznie sztucznych dialogów, które nawet nie próbują udawać naturalnych
(choć ogólnie język i styl w powieści jest świetny i pozwala do reszty zanurzyć
się w świecie warszawskich zwyrodnialców), poprzez eufemistyczne, urokliwe
opisywanie bluzgów, dziwne sformułowania (moimi faworytami jest „parówkowa
orgia” i „Wszystkim zrobiło się naraz jakoś bardzo przyjemnie i zaczęto
rozmawiać o dokuczliwej epidemii grypy”, a także przepiękny zwrot „Zatrzaśnij
się, Meteor”), humor sytuacyjny (dość często związany z kacem), mądrości
życiowe Wilgi („Gin, jak się okazuje, należy pić szybko i w dużych ilościach”),
kończąc na malowniczych opisach tu i ówdzie.
„Mój ojciec chodził nieustannie pijany i w chwilach gdy mnie nie był, brał mnie na kolana i zionąc wódką śpiewał mi ulubioną swoją piosenkę o ułanie, który wrócił na urlop do domu, zaproszony został na wesele i wymordował kawaleryjską szablą cały ślubny orszak, ponieważ poczuł się czymś urażony. Cała ta historia miała jakoby dziać się ongiś na Czerniakowskiej ulicy, zaś ułożona w piosenkę stanowiła jeden z hymnów warszawskiego rynsztoka; muszę przyznać, że w tym czasie czyniła na mnie ogromne wrażenie i każdą uroczystość rodzinną, imieniny czy chrzciny, uważałem za całkowicie nieudaną, o ile nie kończyła się rozprawą nożową i Pogotowiem.”
No i akcja.
Choć akcja nigdy nie była dla mnie priorytetem i choć w Złym przez pierwszy tydzień czytania nie wygrzebałam się poza
ekspozycję bohaterów, koniec końców okazało się, że akcja jest bardzo mocną
stroną powieści. Dynamiczne momenty są naprawdę dynamiczne, a jeśli są flaki i
krew, to niemal się widzi tę krew na własnych rękach. Pościg był tak sugestywny
i świetnie napisany, że kiedy narrator uświadomił mi nagle, że toczy się w
zawrotnym tempie 80km/h, poczułam się nieco wytrącona z równowagi, bo ja oczami
duszy widziałam te samochody prujące z dwieście na godzinę. No ale cóż… lata
pięćdziesiąte.
Dodatkowym
plusem jest też sama intryga, tożsamość tytułowego Złego, a nade wszystko: pan
w meloniku. Pan w meloniku jest moim niekwestionowanym numerem jeden tej
powieści, uwielbiam go i nieustannie mu kibicowałam. Wprowadza rewelacyjną
nutkę kryminału w starym stylu, chyba jedynego, jaki jestem w stanie łyknąć. No
i, najzwyczajniej w świecie, jest szalenie sympatyczny.
Teraz może
zalecieć spoilerem, no ale trudno.
Jest jeszcze
coś, o czym nie mogę nie wspomnieć przy okazji Złego: superbohater. Poza tym, że książka jest opowieścią o warszawskim
rynsztoku i kryminałem, jest przecież historią naszego własnego, ludowego
Batmana. Czytając nie mogłam się pozbyć z głowy myśli „czytajcie i uczcie się,
bracia Kmiołek! Tak się opowiada o
polskim herosie!” – bo przecież jest facet, którego historia bije na głowę
traumę Bruce’a Wayne’a. Są realia, które czuć PRLem, które nie mogłyby nawet leżeć
w pobliżu tego, co mają nam do zaoferowania produkcje amerykańskie lub Amerykę
klonujące. Tak jak w przypadku Batmana, są podzielone opinie na temat naszego
tajemniczego rycerza, który pod osłoną nocy walczy ze złem – inne zdanie ma
milicja, prasa, wreszcie różnie do tego podchodzi zwykły, prosty lud. Niektórzy
źle interpretują motywy i działania Złego. Na miłość Jeżusia – w tym jest
wszystko, czego potrzeba do stworzenia prawdziwie rodzimego superbohatera. Aż
szkoda, że taki potencjał gdzieś zaginął – bo powieść niby bardzo znana, tylko
ja na przykład jeszcze do niedawna się z nią nie spotkałam i nie znam wielu
osób, które się z nią spotkały (szczególnie przed wyzwaniem). A przecież… na co
komu Biały Orzeł, kiedy ma się Złego?
Jeden z filozofów obliczył, że warszawiacy
wdychali wtedy cztery cegły rocznie. Warszawiacy oddychali budową – nie była to
metafora, lecz ciężka, zakurzona, ceglana i pylasta prawda. Trzeba zaś bardzo
kochać swe miasto, by odbudowywać je za cenę własnego oddechu. I może dlatego
Warszawa z pobojowiska gruzów i ruin stała się znów dawną Warszawą, wieczną
Warszawą, tą samą Warszawą – mimo nowych kształtów ulic i konturów domów – że warszawiacy
powołali ją do życia, tchnąwszy w jej ceglane ciało swój własny, gorący oddech.
Ten ostatni cytat też mnie trzepnął. I nagle jakoś mocniej zaczęły mnie drażnić kpiny z warszawskiej Starówki, że jaka tam ona stara. Sobie odbuduj miasto z niczego, jeden z drugim, krytykancie i potem dyskutuj!
OdpowiedzUsuńNie ma chyba kawałka tej opinii-recencji, z którym bym się nie zgodziła.
Dokładnie tak, jak piszesz, Fraa, mimo dłużyzn i przegięć, taka ładna (i nie w znaczeniu ładna/brzydka) Warszawa, prawdziwa i żywa się panu Tyrmandowi udała, a Zły jest idealnym superbohaterem i faktycznie też mi żal, że nikt tego nijak nie wykorzystał głębiej.
"Sobie odbuduj miasto z niczego, jeden z drugim, krytykancie i potem dyskutuj!" - otóż to. ;) <3
UsuńA mi się akurat ten brud, pot i cała reszta w opisach podobała. Zobacz Meteora, elegant, w najlepszym płaszczu, włosy ułożone z takim wysiłkiem, jakiego chyba dziś się już nie zobaczy, słowem osoba, która bardzo dba o wygląd, a tu Tyrmand dorzucił mu brudne paznokcie. I to nie było przypadkowe, bo te jego paznokcie się potem jeszcze ze dwa razy przewinęły.
OdpowiedzUsuńPiosenki mnie nie drażniły, wręcz przeciwnie (bo ja kilka tytułów kojarzyłem:)), podobnie jak mnie nie irytowały apostrofy do ulic, targów i bram warszawskich, śmieszyły, ale nie irytowały. Tyrmand w gruncie rzeczy chyba chciał sportretować to konkretne miasto z tamtego okresu i dlatego tak wiele pisał o wszystkim. Wyciągał na światło każdy detal i niemal zmuszał czytelnika, żeby popatrzył i się zachwycił. Albo to wielki miłośnik Warszawy, albo straszny troll :) Acz wiesz co, nie mieszkałem w Warszawie, bywam tam tylko gościem, ale po przeczytaniu tej książki jakoś tak inaczej o niej myślę i gdzieś tam się tli niepewność, czy te bramy są faktycznie takie same jak gdzie indziej, czy jednak są warszawskie.
I zgadzam się, że Biały Orzeł może się cmoknąć z Batmanem. Sorki Bruce, ale Zły twoją traumą nawet śledzika nie popije. Nie wiem czy tu aby prawa autorskie nie zadziałały, bo owszem, Zły to nasz superbohater i swobodnie mógłby być większym cyklem :) A może w powieści jest za wiele sentymentu do starej Warszawy, za którą bohaterowie tęsknią, a za mało jest podziwu dla tej nowej, budowanej siłą nowego systemu. Być może gdyby nie to powstałby serial opisujący dzieje Złego i mielibyśmy trzeci kanoniczny serial poza "Stawką większą niż życie" i "Czterema pancernymi" :) I taka refleksja jeszcze, bo mi naskoczyła myśl okołobatmanowa. W którymś z tych nowych Batmanów pada takie zdanie, że "Batman jest takim jakiego to miasto potrzebuje." Czy coś w tym stylu, wybacz Nolanie, ale w ustach twojego bohatera to brzmiało tak durnie, że głupiej się chyba nie da. To pasuje do Złego. Był takim bohaterem, na którego Warszawa zasługiwała.
A ja nie mówię, że ten brud i brzydota to wada książki - nie o to chodzi. Po prostu przy takim intensywnym czytaniu ten klimat był dla mnie przytłaczający nieco. Co nie znaczy, że zły. A paznokcie to tam chyba wszyscy mieli brudne. xD
UsuńA bramy (no i inne rzeczy też), tak przypuszczam, są faktycznie inne. Tak samo jak pewnie inne i jedyne w swoim rodzaju będą bramy gdyńskie, krakowskie czy łódzkie, bo każde z tych miast ma swój specyficzny charakter. Nie czułam tej opozycji, że są wyjątkowe warszawskie i... no i pozostałe. Co do piosenek, to pewnie właśnie ich znajomość sporo robi. ;)
"A może w powieści jest za wiele sentymentu do starej Warszawy, za którą bohaterowie tęsknią, a za mało jest podziwu dla tej nowej, budowanej siłą nowego systemu." - ale wiesz, że w sumie to by się mogło teraz sprzedać? Weź pod uwagę, że jest moda na taką retro tęsknotę za PRLem. ;) I w ogóle na retro. A przy odrobinę większym rozmachu można by z tego zrobić w sumie niezły dieselpunk. ;) Acz owszem - może się rozbijać o prawa autorskie. Z drugiej strony: myślisz, że spadkobiercy nie chcieliby zarobić? ;)
"To pasuje do Złego. Był takim bohaterem, na którego Warszawa zasługiwała." - a to bardzo prawda. :)
ŚWIETNE!!!!
OdpowiedzUsuńZapraszam do mnie na historię opartą na faktach!
http://bitwanapatyki.blogspot.com/
Musisz się jeszcze wiele nauczyć o trudnej sztuce spamu. Na razie jedyne co robisz, to zniechęcasz do siebie i do swojego bloga. Polecam notkę poglądową tutaj: http://rzut-kamieniem.blog.onet.pl/2010/12/23/sztuka-spamu/
UsuńMogłabym jakoś tak elokwentnie... ale zgadzam się z Frąą a jeszcze bardziej z Ulvem.
OdpowiedzUsuńHa! Właśnie czytam Złego - po dziesięciu latach od pierwszego razu, więc jakby startuję z poziomu zero.
OdpowiedzUsuńO - zapomniałem przekleić (przeklejam z notatnika, bo czasem przeglądarka może zgubić tekst):
OdpowiedzUsuńChwilę przedtem skończyłem Dziennik 1954 Tyrmanda. Ważna książka, bo tak jak Zły przenosi nas do Warszawy wiosną 1954, bo bezpośrednio poprzedza Złego (dzień po ostatnim wpisie Tyrmand podpisał umowę na powieść) oraz można w nim znaleźć wiele pierwowzorów postaci i zdarzeń. Czy bardziej wyważone oceny odbudowy stolicy.
Właśnie widziałam u Ciebie wzmiankę o Dzienniku 1954 - przyznaję, zaintrygowało. Może będzie na przyszłoroczne wyzwanie, bo ten rok mam już lekturowo mocno zapchany. :D
Usuń