Autor: James White
Tytuł: Gwiezdny chirurg
Tytuł oryginału: Star Surgeon
Tłumaczenie: Radosław Kot
Miejsce i rok wydania: Poznań 2002
Wydawca: Rebis
A to było tak:
miałam się odchamiać. Do teatru iść i wogle. Ale jakoś tak się złożyło, że była
ładna pogoda, toteż stwierdziliśmy, że w sumie teatr nie zając, a taką pogodę i
słoneczko to można by wykorzystać, żeby pogmerać w ziemi i kwiatki zasiać. No
więc kwiatki są zasiane, a ja miałam dość dużo czasu, żeby łyknąć w tym
miesiącu jeszcze jedną książkę.
Gwiezdny
chirurg to drugi tom cyklu „Szpital kosmiczny” – i przyznam, że wspomnienie
pierwszego tomu sprawiło, że moje oczekiwania nieco się rozminęły z tym, co
zaoferowała mi lektura. Po pierwsze: to jest powieść. Serio – nie wiedziałam.
Pierwszy tom to pakiet luźnych opowiadań, mniej lub bardziej lekkie historyjki
o różnych dziwnych przypadkach w galaktycznym szpitalu. I Gwiezdny chirurg zaczyna się podobnie, więc przez długi czas moja
czujność tkwiła w zupełnym uśpieniu. Im dłużej jednak czytałam, tym wyraźniej
zauważałam, że to opowiadanie jakoś zupełnie nie chce się skończyć – i gdzieś w
połowie książki dojrzałam do przyznania przed samą sobą, że oto mam do
czynienia z powieścią.
Powieścią, w
której zresztą mamy bardzo fajnie nabudowany klimat: zaczyna się bowiem właśnie
od takiego ciekawego przypadku na wzór opowiadań z pierwszego tomu, potem
wchodzi nam próba leczenia bez porównania większej zbiorowości, później nie do
końca pożądane konsekwencje tych działań, by wreszcie wylądować w środku
międzygwiezdnego kotła, chlapiącej krwi i rozdartych statków kosmicznych.
Zmiany są stopniowe, niemal niezauważalne, ale koniec końców bardzo skutecznie
angażujące czytelnika w opisywane zdarzenia. Wraz z pogłębianiem się kryzysu w
szpitalu, pogłębia się kryzys głównego bohatera, Conwaya – to znaczy „kryzys”
to zasadniczo złe słowo. Chodzi o zmęczenie. Zmęczenie starszego lekarza świetnie
odzwierciedla ogólną sytuację: najpierw po prostu leczy jednego pacjenta. Potem
ma sporo roboty, bo usiłuje rozkminić tajemnicę choroby całej społeczności, a
potem stopniowo stwierdza, że generalnie sen jest dla słabych. Prawdę mówiąc,
od któregoś momentu sama chciałam do Conwaya wołać, żeby wreszcie się gdzieś
przekimał, bo niemal czułam ten ciężar powiek i narastające nieogarnianie
własnych kończyn. Wszystko to jest jakieś takie sugestywne i wciągające.
Owszem, doktor jest nieco przesadzony w byciu najlepszym we wszystkim
superbohaterem, ale ta jego bohaterskość jest opakowana na tyle zgrabnie w cały
ten znój i dość choleryczny charakter, że łyka się to bez problemu.
Mimo coraz
cięższego klimatu, praktycznie przez cały czas w powieści przewija się
delikatny humor, choć czasem podszyty zmęczeniem, czasem w zasadzie
niekontrolowany, ale jest – celuje w tym zresztą mój ulubiony bohater, O’Mara,
naczelny psycholog szpitala. O’Mara ledwo przypomina tamtego wrażliwego osiłka
z pierwszego opowiadania pierwszego tomu – ale wyewoluował do dość
wiarygodnego, wiecznie cynicznego i szorstkiego gościa, który opiernicza ludzi
niemal bezwiednie, przyzwyczajony do tego długoletnią praktyką. I robi to nawet
w momentach, kiedy w zasadzie nie ma ku temu powodów.
Jeśli chodzi o
bohaterów, tak naprawdę moim jedynym zgrzytem była pielęgniarka, Murchison.
Właściwie nie chodzi mi o nią samą, nawet jeśli moim zdaniem pod koniec jej
charakter został totalnie skopany (przez całą powieść buduje się nam obraz
kompetentnej, silnej i rozsądnej pielęgniarki, by ją na koniec rozkleić i
uwiesić w ramionach oblubieńca? Serio?). Po prostu moim zdaniem cały związany z
nią wątek jest idiotyczny.
Dostajemy
bowiem wątek miłosny. To znaczy taki kulawy, bo polegający bardziej na
wielostronicowej tęsknocie Conwaya do Murchison, ale tu i ówdzie nabierający
realniejszych kształtów. To nie tak, że marudzę na wątki romansowe. Po prostu
ten tutaj jest przypięty zupełnie niepotrzebnie. I jeszcze nie mogę oprzeć się wrażeniu,
że ktoś usiłuje czytelnikowi wmówić, że ten wątek jest istotny. I że to jakieś
super wielkie uczucie, bo myśl o pielęgniarce pozwoliła doktorowi dokończyć
operację. Och, c’mon, kogo chcecie nabrać? Za każdym razem, kiedy pojawia się
jakaś „miłosna” refleksja o Murchison, polega to tak naprawdę na zachwytach, że
ma fajne cycki. Nawet w ich rozmowach jedyne, co Conway jest w stanie z siebie
wyłuskać, to że laska jest piękna. Dzięki takiemu ujęciu tematu, po
przeczytaniu powieści nadal nie wiem nic o charakterze pielęgniarki, o jej
atutach (poza tym, że jest lachonem), pragnieniach, poczuciu humoru, historii…
nie wiem o niej dosłownie nic. Nie kupuję jej jako głównej bohaterki ani jako
obiektu westchnień, bo – moim zdaniem – zupełnie nie ma do czego wzdychać. Choć
nie wykluczam, że na moją ocenę tego wątku i tej postaci rzutuje w jakiś sposób
moja płeć. Może męskiego czytelnika Murchison faktycznie jakoś zauroczy.
Skoro już
wspominam o wątpliwościach, ciągle nie mogę zrozumieć, dlaczego namiętnie używa
się w powieści słowa „rasa” na określanie istot z innych planet. Jeśli dobrze
rozumiem, „rasa” to podział w obrębie jednego gatunku, a więc na przykład
rottweiler i pekińczyk, arab i shire i takie tam. Człowiek, szympans i delfin
to nie są różne rasy – tym bardziej więc człowiek i tralthianin!
Warto jeszcze
podkreślić, że dostajemy wojnę widzianą z perspektywy personelu szpitala. To
jest bardzo ciekawa perspektywa, szczególnie jeśli szpital jest dość
specyficzny. Nie ma tak naprawdę dużo bitew – niektóre są wręcz skwitowane
jednym zdaniem, typu „Walki trwały pięć dni”. Nieco mięsa czytelnik dostaje dopiero
pod koniec. Nie zmienia to faktu, że tę wojnę czuć w powietrzu. Czuć tę
narastającą nerwowość, są coraz gęściej napływający pacjenci, w zależności od
fazy wojny różny jest ich skład osobowy, w dodatku szpital boryka się z coraz
poważniejszymi problemami – a, jak wspomniałam: to specyficzny szpital,
międzyplanetarny. Na jego niemal czterystu poziomach uwijają się istoty o
rozmaitej budowie fizycznej, posługujące się różnymi językami i mające różne
środowiska naturalne.
Powieść czyta
się naprawdę przyjemnie i bardzo szybko. Bohaterowie dają się lubić (prawie
wszyscy), akcja pędzi właściwie ani na chwilę nie zwalniając, historia wciąga,
a nawet tu i ówdzie zaskakuje. Nawet w momentach, w których byłam całkowicie
pewna, że znam rozwiązanie jakiejś zagadki, okazywało się, że jednak prawda
wygląda inaczej. Gwiezdny chirurg po
prostu zachęca do czytania kolejnych tomów.
Wpis powstał w
ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”
–
Proszę nie robić min, jakby pan oberwał w łeb czymś ciężkim, bo naprawdę panu
przyłożę! – rzucił z irytacją O’Mara. – Chyba rozumie pan, że gdy przybędzie
flota Imperium, w Szpitalu nie może być ani pacjentów, ani żadnego cywilnego
personelu, który nie zgodziłby się zostać na ochotnika. Ani w ogóle żadnej
osoby, niezależnie od stanowiska czy rangi, która znałaby szczegółowe
koordynaty dowolnej planety Federacji. Na dodatek ma pan już trochę wprawy w
pomiataniu pułkownikiem Korpusu, więc nawet perspektywa wydawania poleceń swoim
przełożonym nie powinna pana przerażać…
Taki M.A.S.H. w kosmosie trochę?
OdpowiedzUsuńZauważyłem, że nawet o książkach, których zapewne nigdy nie przeczytam fajnie się czyta.
E, dlaczego nigdy nie przeczytasz? To idzie bardzo szybko, swobodnie możesz łyknąć.
UsuńI owszem: M.A.S.H. w kosmosie - miałam dokładnie to samo skojarzenie. :)
Coraz bardziej mam ochotę zapoznać się z tym cyklem... To nie są chyba specjalnie grube książki?
OdpowiedzUsuń