poniedziałek, 31 marca 2014

Fraa w czytelni (74) - "Gwiezdny chirurg"

Autor: James White
Tytuł: Gwiezdny chirurg
Tytuł oryginału: Star Surgeon
Tłumaczenie: Radosław Kot
Miejsce i rok wydania: Poznań 2002
Wydawca: Rebis

A to było tak: miałam się odchamiać. Do teatru iść i wogle. Ale jakoś tak się złożyło, że była ładna pogoda, toteż stwierdziliśmy, że w sumie teatr nie zając, a taką pogodę i słoneczko to można by wykorzystać, żeby pogmerać w ziemi i kwiatki zasiać. No więc kwiatki są zasiane, a ja miałam dość dużo czasu, żeby łyknąć w tym miesiącu jeszcze jedną książkę.

Gwiezdny chirurg to drugi tom cyklu „Szpital kosmiczny” – i przyznam, że wspomnienie pierwszego tomu sprawiło, że moje oczekiwania nieco się rozminęły z tym, co zaoferowała mi lektura. Po pierwsze: to jest powieść. Serio – nie wiedziałam. Pierwszy tom to pakiet luźnych opowiadań, mniej lub bardziej lekkie historyjki o różnych dziwnych przypadkach w galaktycznym szpitalu. I Gwiezdny chirurg zaczyna się podobnie, więc przez długi czas moja czujność tkwiła w zupełnym uśpieniu. Im dłużej jednak czytałam, tym wyraźniej zauważałam, że to opowiadanie jakoś zupełnie nie chce się skończyć – i gdzieś w połowie książki dojrzałam do przyznania przed samą sobą, że oto mam do czynienia z powieścią.
Powieścią, w której zresztą mamy bardzo fajnie nabudowany klimat: zaczyna się bowiem właśnie od takiego ciekawego przypadku na wzór opowiadań z pierwszego tomu, potem wchodzi nam próba leczenia bez porównania większej zbiorowości, później nie do końca pożądane konsekwencje tych działań, by wreszcie wylądować w środku międzygwiezdnego kotła, chlapiącej krwi i rozdartych statków kosmicznych. Zmiany są stopniowe, niemal niezauważalne, ale koniec końców bardzo skutecznie angażujące czytelnika w opisywane zdarzenia. Wraz z pogłębianiem się kryzysu w szpitalu, pogłębia się kryzys głównego bohatera, Conwaya – to znaczy „kryzys” to zasadniczo złe słowo. Chodzi o zmęczenie. Zmęczenie starszego lekarza świetnie odzwierciedla ogólną sytuację: najpierw po prostu leczy jednego pacjenta. Potem ma sporo roboty, bo usiłuje rozkminić tajemnicę choroby całej społeczności, a potem stopniowo stwierdza, że generalnie sen jest dla słabych. Prawdę mówiąc, od któregoś momentu sama chciałam do Conwaya wołać, żeby wreszcie się gdzieś przekimał, bo niemal czułam ten ciężar powiek i narastające nieogarnianie własnych kończyn. Wszystko to jest jakieś takie sugestywne i wciągające. Owszem, doktor jest nieco przesadzony w byciu najlepszym we wszystkim superbohaterem, ale ta jego bohaterskość jest opakowana na tyle zgrabnie w cały ten znój i dość choleryczny charakter, że łyka się to bez problemu.

Mimo coraz cięższego klimatu, praktycznie przez cały czas w powieści przewija się delikatny humor, choć czasem podszyty zmęczeniem, czasem w zasadzie niekontrolowany, ale jest – celuje w tym zresztą mój ulubiony bohater, O’Mara, naczelny psycholog szpitala. O’Mara ledwo przypomina tamtego wrażliwego osiłka z pierwszego opowiadania pierwszego tomu – ale wyewoluował do dość wiarygodnego, wiecznie cynicznego i szorstkiego gościa, który opiernicza ludzi niemal bezwiednie, przyzwyczajony do tego długoletnią praktyką. I robi to nawet w momentach, kiedy w zasadzie nie ma ku temu powodów.
Jeśli chodzi o bohaterów, tak naprawdę moim jedynym zgrzytem była pielęgniarka, Murchison. Właściwie nie chodzi mi o nią samą, nawet jeśli moim zdaniem pod koniec jej charakter został totalnie skopany (przez całą powieść buduje się nam obraz kompetentnej, silnej i rozsądnej pielęgniarki, by ją na koniec rozkleić i uwiesić w ramionach oblubieńca? Serio?). Po prostu moim zdaniem cały związany z nią wątek jest idiotyczny.
Dostajemy bowiem wątek miłosny. To znaczy taki kulawy, bo polegający bardziej na wielostronicowej tęsknocie Conwaya do Murchison, ale tu i ówdzie nabierający realniejszych kształtów. To nie tak, że marudzę na wątki romansowe. Po prostu ten tutaj jest przypięty zupełnie niepotrzebnie. I jeszcze nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ktoś usiłuje czytelnikowi wmówić, że ten wątek jest istotny. I że to jakieś super wielkie uczucie, bo myśl o pielęgniarce pozwoliła doktorowi dokończyć operację. Och, c’mon, kogo chcecie nabrać? Za każdym razem, kiedy pojawia się jakaś „miłosna” refleksja o Murchison, polega to tak naprawdę na zachwytach, że ma fajne cycki. Nawet w ich rozmowach jedyne, co Conway jest w stanie z siebie wyłuskać, to że laska jest piękna. Dzięki takiemu ujęciu tematu, po przeczytaniu powieści nadal nie wiem nic o charakterze pielęgniarki, o jej atutach (poza tym, że jest lachonem), pragnieniach, poczuciu humoru, historii… nie wiem o niej dosłownie nic. Nie kupuję jej jako głównej bohaterki ani jako obiektu westchnień, bo – moim zdaniem – zupełnie nie ma do czego wzdychać. Choć nie wykluczam, że na moją ocenę tego wątku i tej postaci rzutuje w jakiś sposób moja płeć. Może męskiego czytelnika Murchison faktycznie jakoś zauroczy.

Skoro już wspominam o wątpliwościach, ciągle nie mogę zrozumieć, dlaczego namiętnie używa się w powieści słowa „rasa” na określanie istot z innych planet. Jeśli dobrze rozumiem, „rasa” to podział w obrębie jednego gatunku, a więc na przykład rottweiler i pekińczyk, arab i shire i takie tam. Człowiek, szympans i delfin to nie są różne rasy – tym bardziej więc człowiek i tralthianin!

Warto jeszcze podkreślić, że dostajemy wojnę widzianą z perspektywy personelu szpitala. To jest bardzo ciekawa perspektywa, szczególnie jeśli szpital jest dość specyficzny. Nie ma tak naprawdę dużo bitew – niektóre są wręcz skwitowane jednym zdaniem, typu „Walki trwały pięć dni”. Nieco mięsa czytelnik dostaje dopiero pod koniec. Nie zmienia to faktu, że tę wojnę czuć w powietrzu. Czuć tę narastającą nerwowość, są coraz gęściej napływający pacjenci, w zależności od fazy wojny różny jest ich skład osobowy, w dodatku szpital boryka się z coraz poważniejszymi problemami – a, jak wspomniałam: to specyficzny szpital, międzyplanetarny. Na jego niemal czterystu poziomach uwijają się istoty o rozmaitej budowie fizycznej, posługujące się różnymi językami i mające różne środowiska naturalne.

Powieść czyta się naprawdę przyjemnie i bardzo szybko. Bohaterowie dają się lubić (prawie wszyscy), akcja pędzi właściwie ani na chwilę nie zwalniając, historia wciąga, a nawet tu i ówdzie zaskakuje. Nawet w momentach, w których byłam całkowicie pewna, że znam rozwiązanie jakiejś zagadki, okazywało się, że jednak prawda wygląda inaczej. Gwiezdny chirurg po prostu zachęca do czytania kolejnych tomów.


Wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane




– Proszę nie robić min, jakby pan oberwał w łeb czymś ciężkim, bo naprawdę panu przyłożę! – rzucił z irytacją O’Mara. – Chyba rozumie pan, że gdy przybędzie flota Imperium, w Szpitalu nie może być ani pacjentów, ani żadnego cywilnego personelu, który nie zgodziłby się zostać na ochotnika. Ani w ogóle żadnej osoby, niezależnie od stanowiska czy rangi, która znałaby szczegółowe koordynaty dowolnej planety Federacji. Na dodatek ma pan już trochę wprawy w pomiataniu pułkownikiem Korpusu, więc nawet perspektywa wydawania poleceń swoim przełożonym nie powinna pana przerażać…

3 komentarze:

  1. Taki M.A.S.H. w kosmosie trochę?
    Zauważyłem, że nawet o książkach, których zapewne nigdy nie przeczytam fajnie się czyta.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. E, dlaczego nigdy nie przeczytasz? To idzie bardzo szybko, swobodnie możesz łyknąć.
      I owszem: M.A.S.H. w kosmosie - miałam dokładnie to samo skojarzenie. :)

      Usuń
  2. Coraz bardziej mam ochotę zapoznać się z tym cyklem... To nie są chyba specjalnie grube książki?

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...